„Turyści Sikorskiego”, czyli polscy piloci przybywający do Wielkiej Brytanii w 1940 roku, byli witani na Wyspach niechętnie. Anglicy nie wierzyli, że po druzgocącej klęsce wrześniowej i błyskawicznej porażce Francji, Polacy są w stanie dalej walczyć z Niemcami. Dowódcy RAF-u mieli też wątpliwości, czy przybysze z dalekiego wschodu Europy są w stanie opanować zaawansowane technicznie maszyny typu Hurricane i Spitfire. W czasie Bitwy o Anglię Polacy pokazali, że umieją latać. Najpierw jednak podbili serca Angielek.
80. rocznica Bitwy o Anglię, która przypada w tym roku, jest okazją do ponownych analiz, przywołania wspomnień, relacji, badania dokumentów archiwalnych, porównań i wyliczeń statystycznych. W Polsce bardzo emocjonalnie traktujemy tę powietrzną batalię. Świadczy o tym, chociażby burzliwa dyskusja, która rozgorzała po publikacji artykułu „Kto naprawdę wygrał Bitwę o Anglię”.
Gdyby nie Polacy…
Dokonania naszych pilotów myśliwskich, którzy walczyli w Bitwie o Anglię w polskich i angielskich dywizjonach na trwałe zapisały się w historii II wojny światowej i są chlubą polskiego oręża. Spór toczony przez zawodowych historyków i entuzjastów lotnictwa dotyczy przede wszystkim udziału Polaków w zwycięstwie powietrznym nad Niemcami.
„Lotnicze zmagania nad Anglią latem 1940 roku są jedyną przełomową batalią II wojny światowej, w której udział Polaków miał istotny wpływ na jej zwycięskie zakończenie” – uważa Wojciech Matusiak, historyk lotnictwa. Czy da się obronić tezę, lansowaną przede wszystkim przez samych pilotów – uczestników bitwy, że gdyby nie Polacy, powietrzna obrona Wielkiej Brytanii zostałaby przełamana, a Anglię czekałaby inwazja wojsk lądowych Wehrmachtu?
Niestety, zarówno w Polsce, jak i w Anglii, wiedza o udziale Polaków w obronie Wielkiej Brytanii jest obecnie bardzo powierzchowna. Co prawda większość z nas zna nazwę „Dywizjon 303”, a niektórzy nawet wiedzą, że istniał też „Dywizjon 302”, ale mało kto potrafi wymienić nazwiska ich dowódców, najlepszych pilotów lub podać inne szczegóły np. budzącą najwięcej emocji – liczbę zestrzeleń. Co prawda wspaniała książka Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303” nadal jest popularną lekturą w naszym kraju, ale przecież od jej pierwszego wydania minęło już prawie 80 lat!
Lukę w wiedzy o tych czasach doskonale wypełnia książka Piotra Sikory Tych niewielu. Polscy lotnicy w Bitwie o Anglię. To rzetelne opracowanie szczegółowo opisujące działania polskich dywizjonów walczących w 1940 roku nad Wyspami Brytyjskimi, Londynem, Dover i kanałem La Manche, ale także loty, losy, sukcesy i porażki kilkudziesięciu polskich pilotów, których wcielono do dywizjonów angielskich. Ich sukcesy są niewątpliwe i niepodważalne, przy czym należy brać pod uwagę, w jak trudnych warunkach przyszło im walczyć.
Ruszyli do boju już kilka tygodni po przybyciu do Anglii, bardzo często nie znając jeszcze języka angielskiego. Musieli błyskawicznie opanować pilotaż nowoczesnych samolotów, które oddano im do dyspozycji. Ppor. pilot Bolesław Drobiński i jego dwaj koledzy dostali przydział do dywizjonu latającego na Spitefire’ach, chociaż Polacy nie znali jeszcze tych maszyn. Pozwolono im – w ramach szkolenia – odbyć trzy loty trwające łącznie… 45 minut!
Przesiadka na Hurricane i Spitfire
Samoloty, do których wsiedli na Wyspach różniły się znacznie od maszyn, na których w 1939 roku i wcześniej latali w Polsce. Technicznie brytyjskie Hurricane i Spitfire były „całą epokę” dalej niż nasze PZL-11, a „dwie epoki” dalej od PZL-7. W Polsce do września 1939 r. latano na górnopłatach ze stałym podwoziem, w Anglii w roku 1940 powszechne już były konwencjonalne dolnopłaty – myśliwce, które dominowały na niebie w czasach II wojny światowej. Były wyposażone w chowane podwozie (co poprawiało osiągi aerodynamiczne w locie) i szereg innych nowinek technicznych. Standardowym wyposażeniem angielskich maszyn były radiostacje pokładowe, które Anglicy potrafili mądrze wykorzystywać, a Polacy – w czasie swoich pierwszych lotów nad Anglią – po prostu wyłączali, bo denerwował ich strumień niezrozumiałych komunikatów wysyłanych przez obsługę naziemną.
„Moja znajomość Anglii – zero, ale chęć latania i krwiożerczej zemsty za Polskę – bardzo wysoka. Nie dbałem o R/T (radiostację) – zawsze wyłączona – tylko po starcie oglądałem niebo, szukając swastyk” – wspominał po latach por. pilot Henryk Szczęsny, latający w Dywizjonie 74.
Właśnie nieznajomość języka angielskiego była przyczyną pierwszych problemów i konfliktów, które pojawiły się, gdy polscy piloci przybyli do Anglii i zgłosili wolę jak najszybszego podjęcia walki z Niemcami. Anglicy byli nieufni. Woleli najpierw nauczyć Polaków języka, musztry, oddawania honorów i rozpoznawania stopni wojskowych. Jednak Polacy najpierw opanowali podstawowe zwroty, które pozwalały im na zawieranie znajomości z powściągliwymi Angielkami.
Policja z Sheerness na wyspie Sheppey doniosła, że w dniu 22/3 przed południem kilku polskich oficerów zaczepiało kobiety na ulicy i to w sposób gorszący przechodniów”. Również organa policyjne donosiły, że jednej z ubiegłych nocy trzech polskich oficerów spędziło z dwiema angielskimi kobietami noc w publicznym pomieszczeniu dla orkiestry. Możemy jedynie zakładać, że oficerowie ci uczyli owe kobiety jakichś romantycznych słowiańskich pieśni
– pisze Piotr Sikora swojej książce.
Nieufni Anglicy
Angielskim dowódcom zrozumienie i przekonanie się do polskich pilotów zajęło dużo więcej czasu, a w wielu wypadkach nieufność i niewiara nigdy nie ustąpiły. Pojawiło się nawet przezwisko „Pingwiny” w odniesieniu do polskich pilotów, którym zarzucano, że nie potrafią latać, skoro tak błyskawicznie przegrali powietrzną kampanię w Polsce. Jednak w sytuacji rozpoczynającej się Bitwy o Anglię, dowództwo RAF-u zrozumiało, że „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma” i zdecydowało się na natychmiastowe włączenie Polaków do walki. W nadchodzącym starciu z Niemcami Anglicy mieli bowiem sporo atutów np. doskonałą sieć kontroli radarowej (nierozpoznaną jeszcze przez Niemców) i ogromną ilość samolotów bojowych gotowych do walki oraz będących w fazie produkcji. Brakowało im jednak wyszkolonych pilotów do obsadzenia tych maszyn.
Rzeczywiście, przybywający do Anglii Polacy mieli za sobą dwie klęski, ale także – wieloletnie i wszechstronne przeszkolenie lotnicze. Co ważne, mieli jeszcze coś jeszcze niedostępnego Anglikom – doświadczenie bojowe. Mimo pojawiających się zewsząd zastrzeżeń i wątpliwości wcielono ich więc do angielskich dywizjonów i przystąpiono do tworzenia odrębnych – polskich. W czasie Bitwy o Anglię było ich cztery – dwa myśliwskie i dwa bombowe.
Por. pilot Antoni Ostowicz, jako pierwszy polski pilot otrzymał przydział do frontowej jednostki RAF-u. 16 lipca 1940 rozpoczął służbę w 145 dywizjonie RAF stacjonującym w Tangmere. Już 19 lipca odnotował swój pierwszy sukces powietrzny-zestrzelenie He 111.
Zbliżyliśmy się na odległość 300 jardów i gdy Czerwony 1 otworzył do niego ogień, nieprzyjaciel odbił lekko w prawo, a ja zdołałem wystrzelić do niego serię. Prawy silnik puścił dym. Chwilę później wystrzeliłem kolejną serię i odszedłem na dół i w prawo. Następnie ujrzałem, że nieprzyjaciel pogłębia skręt w prawo, przechodzi w lot szybowy i ostatecznie woduje. Zatonął w ciągu około trzech minut, w wodzie zauważyłem czterech członków załogi
– czytamy we wspomnieniach Ostowicza, przywołanych w książce Tych niewielu. Polscy lotnicy w Bitwie o Anglię. Jego osiągnięcia były imponujące. Wielu innych Polaków także odnotowało po dwa, trzy zestrzelenia, a spora grupa najlepszych uzyskała zaszczytny tytuł „asa” za zestrzelenie co najmniej pięciu wrogich samolotów. Piotr Sikora w swojej książce pokusił się o podsumowanie osiągnięć Polaków:
W pierwszym etapie bitwy w pierwszej linii znajdowało się jeszcze niewielu polskich pilotów, wynik ½–0–1 (samolot zestrzelony, prawdopodobnie zestrzelony, uszkodzony) można uznać za przyzwoity. W drugiej fazie, noszącej niemiecki kryptonim „Ataku Orła”, Polacy coraz silniej zaznaczali swoją obecność na brytyjskim niebie, co przełożyło się na ponad 30 zwycięstw powietrznych zameldowanych przez polskich pilotów myśliwskich i uznanych przez RAF. Podczas trzeciego etapu daje się zauważyć znacząca poprawa, wynikająca z wprowadzenia 303 Dywizjonu w sam środek bitwy.
Bez wątpienia chłopcy sprawili się świetnie; spośród 43 samolotów nieprzyjaciela zestrzelonych na pewno, dziewięciu prawdopodobnie i siedmiu uszkodzonych jedynie 23 przypisano innym Polakom służącym w jednostkach RAF-u.
Czwarty etap, kiedy rozpoczął się „Blitz”, przyniósł dalsze 117 maszyn Luftwaffe zestrzelonych przez Polaków, 16 prawdopodobnie i 10 uszkodzonych
– czytamy w książce Tych niewielu. Polscy lotnicy w Bitwie o Anglię.
Ostateczne osiągnięcie w postaci 203 wrogich samolotów zestrzelonych na pewno, 35 prawdopodobnie i 36 uszkodzonych, oficjalnie zapisanych na konto pilotów Polskich Sił Powietrznych podczas bitwy o Anglię, było wówczas imponujące i pozostaje takie do dziś.
Źródło:
- Artykuł powstał na podstawie książki Piotra Sikory, Tych niewielu. Polscy lotnicy w Bitwie o Anglię, którą wydał Dom Wydawniczy REBIS w związku z 80. rocznicą Bitwy o Anglię.
KOMENTARZE (2)
Jedna tylko uwaga „na marginesie”.
P-11 nieznacznie różniły się od P-7, na pewno nie była to „różnica klasy”. Miały identyczną konstrukcję i były podobnie mocno zużyte… Nieco mocniejsze miały też „jedenastki” ale nie zawsze, silniki, kolektor spalin (też nie zawsze) nieco lepszą widoczność (tylko ostanie wersje, co nie zawsze jednak weszły do produkcji – de facto „masowo” produkowane były tylko w Rumuni), spawania zamiast nitowań itp. drobiazgi.
Podstawową różnicą było to, że miały P-7 „…mocno wyeksploatowane silniki, o faktycznej mocy mniejszej niż moc deklarowana…” (Wikipedia). Nie dokonano bowiem planowanych już kilka lat wcześniej remontów kapitalnych silników (choć tego nie zdążono zrobić także i w sporej części 11-stek…), nie wymieniono też w P-7 zacinających się KM-ów…
Niektóre „jedenastki” były jednak zaskakująco bardzo nowocześnie „dozbrojone” (głównie w Brygadzie Pościgowej) i doposażone w tym z nowatorskim tzw. systemem „dopalania”, identycznym jak w angielskich maszynach, który pozwalał z nawet starych silników wycisnąć nieco więcej – ponad 390 km/h… Co prawda to i tak mało ale…
A „w temacie” warte jest może jeszcze podkreślenia, że ponieśliśmy stosunkowo małe – w porównaniu z innymi nacjami, straty. Byliśmy bowiem specjalnie przed wojną uczeni, przeszkoleni jak np. lądować awaryjnie, skakać ze spadochronem tak by nie zabił nas nasz własny samolot (a nagminnie brakowało tej wiedzy Anglikom).
No i pozostaję przy swoim zdaniu, że i bez nas Anglicy by sobie poradzili w Bitwie o Anglię, ale…
Ale nasza karta ta polska, zapisana wtedy na brytyjskim niebie jest czymś tak wspaniałym, niezwykłym, że będziemy (bo powinniśmy!) te niezwykłe dni chwały „na wieki” pamiętać, co najmniej tak jak Powstanie Warszawskie, Monte Cassino, Tobruk, na pewno bardziej niż chociażby Studzianki, Kołobrzeg czy Berlin…
Mieszkam na stale w Kumbrii, gdzie ewakuowano do rodzin zastepczych dzieci z Londynu, jak i osiedlalo sie na prowincji czesc z, ponoc 40tys. Polskich lotnikow, ktorzy zdecydiwali sie po wojnie zostac w W. Brytanii (wiecej osiadlo w Liverpoolu, w Kumbrii pojedyncze rodziny). Mowie, rodziny, poniewaz czesto byly to malzenstwa mieszane. Znajoma w podeszlym obecnie wieku byla katowana przez swojego ojca Polaka alkoholika. Alkoholizm byl plaga z powodu nie leczonych wojennych traum. Polscy lotnicy tez maja zla opinie wsrod pamietajacych ich ludzi, ze nie robili 'courtship’ tylko 'rape’. Standardy slowianskich mezczyzn jednak sa duzo nizsze, i to co dla nich bylo podrywem, dla brytyjslich lotniczek bylo zagrozeniem. Patrzcie na historie takze z punkty widzenia wszystkich w niej uczestniczacych.