Średniowieczne pole bitwy to wrzaski walczących, rżenie przerażonych koni, rzeka krwi, odcięte kończyny i rozpłatane ciała. Obraz iście dantejski, ale nie mniej okrutny można było znaleźć tuż obok – w polowym lazarecie, gdzie śmierć była mniej chwalebna, ale równie bolesna.
Bitwy wieków średnich, wbrew obiegowej opinii, nie były zjawiskiem częstym. Walczący cenili sobie życie i najczęściej robili wszystko, aby do walki nie doszło. Plądrowanie, grabieże, palenie wiosek i osad – to przynosiło zyski, a minimalizowało straty osobowe. Kiedy jednak do walnego starcia dochodziło, brutalność średniowiecznego pola bitwy miała niewiele wspólnego ze światem wzniosłego etosu rycerskiego. Szkolono się, by jak najszybciej wroga zabić. W konsekwencji rannych bywało względnie niewielu. A tych, za których nie można było ówczesnym zwyczajem otrzymać okupu – zwyczajnie dobijano.
Rany cięte i miażdżące
Naszą wiedzę o przebiegu batalii średniowiecznych czerpiemy głównie z kronik. I tak, biorąc nasz rodzimy grunwaldzki przykład, Długosz pisze o ciosach mieczami godzących w twarze wrogów. Z kolei z opisu bitwy pod Azincourt w 1415 roku dowiadujemy się, że Henryk V skazał na ścięcie 1000 francuskich jeńców. Zapiski kronikarskie donoszą nam również o ofiarach raczkującej jeszcze broni palnej, jak – poległy w 1383 roku podczas oblężenia Pyzdr – pleban z Biechowa, czy trafiony kulą działową w wojnie stuletniej earl Salisbury. Również krwawo jawią się nam opisy turniejów rycerskich. Ta z założenia sportowa rywalizacja niejednokrotnie niosła za sobą prawdziwą hekatombę ofiar – jak ta, w której od ścisku, gorąca i pyłu zginęło 200 rycerzy.
Wywody kronikarzy dopełnia ikonografia, przedstawiając starcia jako plątaninę ciał ludzkich i końskich (np. Kodeks św. Jadwigi, Biblia Maciejowskiego, Kroniki Bretońskie, Kodeks Manesse). Widać tam cięcia, uderzenia, przebijanie zbroi i pancerzy. Ikonografia pełna jest również przedstawień skutków ostrzału z łuków, kusz czy broni palnej. Ważnym źródłem, łączącym w sobie dobre cechy źródeł pisanych i ikonograficznych, są średniowieczne traktaty szermiercze (np. Hansa Talhoffera). To właśnie w nich znajdujemy instrukcje dotyczące sposobu walki wszelaką bronią z różnorodnie uzbrojonym przeciwnikiem. Widać tam całą paletę ciosów zadawanych głównie w głowę, kark, gardło, serce, ale też… nerki. Przy odtwarzaniu realiów średniowiecznej bitwy nieocenione są także szczątki poległych. Przykładem mogą być badania archeologów na polu bitwy pod Towton. Wykazały one, że większość ofiar bitwy stoczonej 29 marca 1461 roku poległa na skutek wielokrotnych ran ciętych i miażdżących. Podobne wyniki przyniosły także badania pod Grunwaldem. A poległy w bitwie pod Bosworth (22 sierpnia 1485) król Ryszard III York doznał aż 12 potężnych cięć mieczem lub toporem.
Stosowane przez walczących ochrony jak kolczugi, przeszywanice, płaty utwardzanej skóry czy wreszcie stalowe płyty miały na celu maksymalnie utrudnić możliwość penetracji broni przeciwnika. I rzeczywiście wielokrotnie zdawały egzamin w starciu, czyniąc jednocześnie z noszącego je wojownika prawdziwy żywy pocisk (szczególnie jeśli to był kawalerzysta). Ciężar jeźdźca i jego wierzchowca dawały ogromną siłę uderzenia. To z kolei mogło prowadzić do poważnych złamań i wewnętrznych krwotoków. Szczególnie te ostatnie stawały się bronią z opóźnionym zapłonem – walczący mógł nie odczuwać od razu żadnych większych dolegliwości i dopiero po pewnym czasie umierał w bólach. Równie groźne było wyrzucenie jeźdźca z siodła i upadek pod kopyta wierzchowców walczących stron. A skoro już o koniach mowa, to były one nie tylko niemymi świadkami i ofiarami starć. W źródłach można znaleźć wzmianki o tym, że konie specjalnie trenowano do walki, by kopały i gryzły przeciwników. Chociaż zawsze istniało niebezpieczeństwo, że rumaki w bitewnej gorączce zwrócą się przeciwko swoim właścicielom.
Modły, wrzący olej i amputacje
Rzecz jasna w miarę możliwości starano się nie pozostawiać rannych bez ratunku. Bardzo często było to jednak nieskuteczne, a krwawe straty walczących powiększały się o szeregi umierających w męczarniach pierwszej pomocy. Bo co też czekało na szczęśliwie ocalałych z rzezi bitewnej? Przede wszystkim mało wykwalifikowane ręce swoistych rzemieślników medycznych, jak balwierze, łaziebnicy, duchowni, ale też szarlatani. W powszechnym użyciu były… modły oraz wrzący olej i rozpalone żelazo, którymi traktowano rany – najprostsza droga do martwicy tkanek i śmierci w skutek zakażenia. Niefachowo opatrzone urazy od broni siecznej, obuchowej czy strzał i bełtów prowadziły do stanów patologicznych organizmu. Powodowało to śmierć nawet po upływie długiego czasu od powstania samego urazu. Krwawienie tamowano też za pomocą chleba zagniecionego z pajęczyną. Co ciekawe – angielscy łucznicy byli wyposażeni w pudełeczka z pajęczynami do opatrywania zranień. Czym byłby też polowy lazaret bez remedium na wszelkie rany, czyli amputacji. Wykonywana na żywca prowadziła często do śmierci już w trakcie zabiegu. Nie dziwi zatem fakt, że ówcześni chirurdzy często zasługiwali na niezbyt pochlebne przydomki w kronikach, z których „rzeźnik” – nieskutecznie opatrujący Ryszarda Lwie Serce – wydaje się najbardziej trafionym.
Zdarzały się też i chwalebne przypadki skutecznej pomocy, jak ta z obozu Bolesława Krzywoustego, kiedy udało się wyciąć kości potrzaskanej czaszki rycerzowi Wojsławowi. Nieśmiało korzystając z doświadczeń medycyny arabskiej, zaczęto tworzyć także własne zalecenia stosowania wina na rany, środków odurzających, jak też konieczności utrzymania czystości podczas zabiegów. Ale w upiornej rzeczywistości krajobrazu po bitwie wszelkie nowinki przyjmowały się z oporami. Bywało też, że medycy wieków średnich musieli się wykazać umiejętnościami ślusarsko-kowalskimi. Jak podczas wyprawy grunwaldzkiej, kiedy to młotami usuwano z głowy uszkodzony hełm Piotra z Oleśnicy.
Kiedy ratownicy okazywali się bezsilni, wówczas sprawy w swoje ręce przejmowały same ofiary. I o ile próba usunięcia sobie strzały przez wspomnianego Ryszarda Lwie Serce się nie powiodła, o tyle pewien krzyżacki kombatant wojny trzynastoletniej wyciągnął bełt kuszy z własnej głowy i to po kilkunastu latach życia z ową wojenną pamiątką.
Jak więc widać, liczba urazów, jakim ulegali dawni wojownicy na polach bitew, była ogromna. Ogromna była również ich odporność na „leczenie”. Wiadomo bowiem, że niektórzy szczęśliwcy powracali na pola bitew w kolejnych kampaniach. Zapewne wielu z tych, którzy trafiali na ówczesny ostry dyżur, żałowało czasami, że nie polegli od razu od ciosu wroga, a nie lekarza.
Bibliografia:
- Jana Długosza Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, ks. 10 i ks. 11 (1406–1412), red. Józef Garbacik, Krystyna Pieradzka, PWN, Warszawa 1982.
- Kronika konfliktu Władysława króla polskiego z Krzyżakami w roku pańskim 1410, Muzeum Warmii i Mazur, Olsztyn 1984.
- Sztuka M., Jedyną właściwą szkołą chirurga jest wojna – traumatologia średniowiecznego pola bitwy, „ Lekarz Wojskowy” 2011, nr 4, s. 395–403.
- Rajchert J., Urazy czaszkowe ze szczególnym uwzględnieniem średniowiecznych stanowisk terenów dzisiejszej Polski, „Światowit” 2002, t. 4 (45), nr B, s. 189–204.
- Contamine P., Wojna w średniowieczu, Bellona, Warszawa 1999.
- Brzeziński T., Historia Medycyny, Warszawa 2019.
- Broda M., Lekarze w państwie zakonu krzyżackiego w Prusach w XIV-XV wieku, Kraków 2013.
- Hooper N., Bennett M., Atlas sztuki wojennej w średniowieczu, Bellona 2004
KOMENTARZE (6)
Nie śmiejcie się z chleba z pajęczyną przekładanego do rany. Już nowożytne badania nad tą metodą dowiodły że enzymy pajęczej nici w połączeniu z wilgotnym chlebem wytwarzają penicylinę. Niejeden polski szlachcic szybciej zobaczyłby Świętego Piotra Gdyby nie ten prosty sposób walki z bakteriami jeszcze przed antybiotykami.
Z tą pajęczyna to chodziło raczej nie tyle żeby ona była połączona z wilgotnym względnie mokrym chlebem ale konkretnie z chlebem połączonym z ślina (która jest antyseptyczna) a sama pajęczyna dostarczała przetrwalników grzybów oraz pleśni, które to w takim środowisku doskonale się rozwijały . Sposób jak najbardziej skuteczny.
Przerażająco zły i powielający bzdurne stereotypy jest ten, pożal się Szatanie: artykulik. Tak informacyjnie: „przypalanie” ran narywa się kauteryzacją i jest stosowana po dziś dzień. „Mało wykwalifikowane ręce swoistych rzemieślników medycznych”, zaś jednoznacznie kwalifikują Autora jako dyletanta w temacie. Zerknąwszy zaś w notkę o Autorze ujrzałem: mediewista… Litości.
Generalnie podzielam wizję Autora, jednakże zdarzały się i w tamtych czasach odstępstwa od reguły i przypadki wręcz zdumiewające, jak choćby ten z 21-go lipca 1403 roku, kiedy to pod Shrewsbury starły się siły króla Anglii Henryka IV Lancastera ze zwolennikami zbuntowanego (poniekąd nie bez powodu) lorda Henry’ego Percy. W toku bitwy, sprawnie dowodzący lewą flanką królewicz Henryk Książę Walii ugodzony został (najprawdopodobniej zrykoszetowaną od hełmu innego rycerza) strzałą pod lewy oczodół. Podczas próby jej usunięcia drzewce odłamało się a graniasty bełt typu bodkin pozostał wewnątrz czaszki wbity na ok. 15 cm. Zawezwany na miejsce chirurg, lub też (jak chcą niektórzy) kowal?John Bradmore, dysponując niewielką ilością czasu, ze świadomością, że operować będzie następcę tronu Anglii, zaprojektował, a następnie własnoręcznie wykuł specjalne narzędzie, rodzaj cięgła, za pomocą którego wyciągnął feralny grot z czaszki rannego. Pacjent nie tylko przeżył, ale w pełni wyzdrowiał, co w konsekwencji, o ile mnie pamięć nie myli, uczyniło Johna Bradmore’a nadwornym chirurgiem, a pacjenta późniejszym królem Anglii Henrykiem V, zwycięzcą spod Azincourt i zdobywcą Francji. I jak to się ma do współczesnego przypadku, kiedy to chirurg usunął pacjentowi zdrową nerkę, pozostawiając tę z zaawansowanym nowotworem?
P.S. Po wnikliwszym zapoznaniu się z tematem uzupełniam, że John Bradmore w momencie operacji był już wykwalifikowanym chirurgiem na dworze króla Henryka IV, ojca operowanego księcia Walii. Pacjent zaś w pomnencie operacji liczył zaledwie 16 wiosen (!).
Proszę o wymienienie z nazwiska krzyżackiego kombatanta z bełtem w głowie. Zaciekawiła mnie ta historia i chciałbym ją zgłębić.