Prawdziwi szpiedzy mieli i mają do dyspozycji cała gamę "zabawek", o których James Bond mógłby co najwyżej pomarzyć. Czym naprawdę posługiwali się agenci wywiadu? Niektóre pozycje nas zupełnie zaskoczyły. A inne były po prostu... odstręczające.
Odrzutowy plecak, latający samochód, karabin snajperski schowany w kamerze, okulary z funkcją lornetki czy ręczny zegarek z faksem – chyba nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie słynnego agenta 007 bez jego „zabawek”. Pozbawiony ich pomocy, byłby zaledwie kolejnym doskonale wyszkolonym, lecz poza tym niczym się niewyróżniającym szpiegiem.
Ale czy na pewno? Przecież trudno uwierzyć, by agencje wywiadowcze z całego świata wysyłały swoich pracowników w teren z pustymi rękami. Ostatecznie co komu po szpiegu, który nie może sfotografować tajnej dokumentacji, podrzucić zaszyfrowanych informacji, nagrać podsłuchanych rozmów i – w razie potrzeby – dyskretnie pozbyć się wroga?
Nieważne, jak wygląda, ważne, że działa
Co w takim razie mają na podorędziu szpiedzy w prawdziwym życiu? „Na pewno nie aż taki arsenał gadżetów, jaki miał James Bond. Ale było ich całkiem sporo. Chociażby guziki z ukrytymi schowkami, szminki z drugim dnem. Długopisy z trucizną. To wszystko stosowali szpiedzy na całym świecie, nie tylko Amerykanie (…), Polacy również” – opowiada były agent, ukrywający się pod pseudonimem Bruno Kowalsky, w książce „Ile oni wiedzą o Tobie? Szpiedzy i podsłuchy w Polsce”.
Na tym lista urządzeń wywiadowczych bynajmniej się nie kończy. Miniaturowe aparaty fotograficzne (takie jak osławiony Minox) i kamery ukrywano gdzie tylko się dało: w guzikach, długopisach, papierośnicach, a nawet pudełkach zapałek. Tajną skrytką do przemycania dokumentów i szyfrów mógł się stać w zasadzie dowolny przedmiot codziennego użytku: pędzel do golenia, spinka od mankietu, fałszywa moneta czy… gwóźdź.
Nie brakowało też – dosłownie – wystrzałowych gadżetów. Obracając się w towarzystwie agentów wywiadu, nigdy nie można było mieć pewności, czy ołówek, wieczne pióro, latarka lub niewinnie leżąca na stole paczka papierosów za chwilę nie wybuchnie.
Wyjątkową fantazją względem wyposażenia dla swoich pracowników wykazywała się zwłaszcza CIA. Amerykanie chcieli, by ich szpiedzy byli przygotowani na każdą okoliczność. Nie mogli jednak tak po prostu uzbroić delikwenta w szwajcarski scyzoryk, dlatego specjalnie na potrzeby wywiadu przygotowali zestaw narzędzi. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że cały komplet noży, wierteł, pilników i śrubokrętów mieścił się w kapsułce w kształcie czopka, który szykujący się do akcji agent umieszczał… w odbycie.
Fiksacja analna amerykańskiej agencji znalazła swój wyraz również w opracowanym w latach 70. ubiegłego wieku wysoce wyspecjalizowanym urządzeniu do radiowej transmisji danych. Zdecydowanie nie był to najbardziej atrakcyjny element wyposażenia szpiega, choć okazał się niezwykle skuteczny. Posługujący się kodem Morse’a radionadajnik w formie psiej kupy informował żołnierzy U.S. Army o ruchach Wietkongu.
Ale nie wszystkie pomysły CIA były równie udane. Felerny okazał się między innymi projekt granatu T-13 Beano, przypominającego kształtem piłkę do baseballa. Innowacyjność gadżetu miała polegać na tym, że wybuchał dopiero w momencie, gdy w coś uderzył. Jak jednak komentuje Bruno Kowalsky: „Ostatecznie zrezygnowano z T-13 Beano. Granaty okazały się mocno zawodne, a czarę goryczy dopełniła statystyka… okazało się, że te eksplozywne baseballowe piłeczki raniły i zabiły więcej swoich niż wrogów!”. Na szczęście zdecydowana większość „zabawek” tajnych agentów była bardziej skuteczna.
Pani szpieg. Co chowa w torebce tajna agentka?
Istniało na przykład potężne zaplecze doskonale działających urządzeń szpiegowskich przeznaczonych specjalnie dla kobiet. I trudno się temu dziwić. Według odtajnionych dokumentów amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej już w 1953 roku panie stanowiły aż 40 procent personelu tej organizacji. Również w innych krajach przedstawicielki płci pięknej miały znaczący wkład w zdobywanie i przekazywanie sekretnych informacji. Jakie gadżety zabierały ze sobą w misje?
Pracowniczki wywiadu przez dziesięciolecia paradowały w butach z zaostrzonymi obcasami, mogącymi w razie potrzeby posłużyć jako nóż, oraz w bieliźnie najeżonej sprytnie ukrytymi sztyletami. Ostre narzędzia chowano również w ich parasolkach. Co więcej, do obrony osobistej agentki mogły używać tak zwanych pieprzniczek, czyli miniaturowych rewolwerów wiązkowych. Przybierały one najróżniejsze formy – około 1870 roku skonstruowano taki, który przypominał zwykły pierścionek. Ten zabójczy sygnet o wiele mówiącej nazwie Femme Fatale pozwalał na oddanie siedmiu strzałów.
Ponadto, poza wspomnianymi przez Bruno Kowalsky’ego szminkami z tajnymi schowkami, agentki miały do dyspozycji pomadki z zainstalowanym w środku aparatem fotograficznym lub jednostrzałowym pistoletem. W szminki kalibru 4,5 mm wyposażał swoje pracownice choćby KGB. W torebce kobiety szpiega nie mogło też zabraknąć puderniczki – bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie przypudrować sobie nosek, a przy okazji zerknąć na wygrawerowany na lusterku szyfr.
Wśród bardziej kosztownych akcesoriów znalazły się między innymi szwajcarskie zegarki, produkowane przez firmę Favre-Leuba już w latach 20. XX wieku. Szpiegowska wersja czasomierza tym różniła się od standardowej, że miała dwa dodatkowe pokrętła, pozornie pełniące tylko funkcję dekoracyjną. Po otwarciu koperty zegarka okazywało się jednak, iż pod mechanizmem znajdowała się skrytka, w której można było umieścić rolkę papieru z ściśle tajnymi danymi. Pokrętła pozwalały natomiast wygodnie przewijać dokument.
Z kolei CIA dla swoich podwładnych płci pięknej zaprojektowała szpiegującą (bo nagrywającą dźwięk i obraz) kreację wieczorową. Amerykański wywiad zadbał przy tym o najdrobniejsze szczegóły: w zestawie z małą czarną agentki dostawały komplet biżuterii, pasującą torebkę oraz modny kapelusz. Agencja nie zdradziła, w których elementach garderoby ukryła urządzenia podsłuchowe, niewykluczone więc, że z projektu – dopasowanego oczywiście do najświeższych trendów – korzysta do dziś.
Na czarną godzinę – „zabawki” polskich szpiegów
Również polski wywiad dysponował całkiem imponującym arsenałem gadżetów. Do zdobywania tajnych informacji (w czasach PRL-u również na temat własnych obywateli) nasze służby wykorzystywały ukryte w obcasach butów i termosach urządzenia podsłuchowe. Aparaty fotograficzne – tak zwane kropki – montowano w parasolach i… książeczkach do nabożeństwa.
A gdy trzeba było nagrać czyjąś rozmowę w lesie lub w parku? I na to był sposób! Wystarczyło umieścić miniaturowy magnetofon na baterie wewnątrz wydrążonej kłody. Pniak rejestrował słowa niczego niepodejrzewających obiektów zainteresowania agentury, a odpowiedzialny za gromadzenie danych oficer spokojnie odsłuchiwał je potem w zaciszu domu lub biura.
Peerelowscy agenci nie stronili również od przebieranek. Mężczyźni udawali kobiety, kobiety mężczyzn, a czasem – niezależnie od płci – staruszków wspierających się na wyposażonych w mikrofon i rejestrator laskach. Garderoba ogólnie dawała wywiadowi szerokie pole do popisu. Jak relacjonuje Bruno Kowalsky w książce „Ile oni wiedzą o Tobie? Szpiedzy i podsłuchy w Polsce”:
Polscy szpiedzy bardzo często mieli ukryte aparaty w krawatach. Wystarczyło wyciąć niewielką dziurkę na obiektyw. Podobnie było z guzikami od płaszcza. Tam również maskowano obiektywy małych szpiegowskich aparatów. Obiektywy chowano nawet w budkach lęgowych. Z daleka nikt nie miał pojęcia, że prócz dajmy na to szpaczej rodziny w domku schowany jest aparat, a takie cacka można było mocować, gdzie się chciało. Nawet pod samym nosem ambasady.
Ale praca agenta miała również swoją mroczną stronę. Czasami – szczególnie w obliczu wpadki – szpieg musiał uciekać się do ostateczności. Jednym z dostępnych rozwiązań były noszone przez polskich wywiadowców rękawiczki, w których ukrywano pistolet. Schemat działania broni był bardzo prosty: wystarczyło zadać wrogowi cios pięścią, by śmiercionośne okrycie dłoni wypaliło. Problem pojawiał się, gdy nie udało się zlikwidować przeciwnika za pierwszym razem. Rękawiczka mogła oddać tylko jeden strzał. Szansy na powtórkę nie było.
Natomiast kiedy szpieg został już złapany, pozostawał mu bardzo ograniczony wybór. Mając w perspektywie brutalne przesłuchania, niejednokrotnie „okraszone” torturami, wielu pracowników wywiadu sięgało po okulary i zaczynało nerwowo żuć zausznik. Nie po to, by się uspokoić, lecz aby rozgryźć ukrytą w oprawkach ampułkę z cyjankiem. Ilu skorzystało z tego gadżetu na czarną godzinę? Trudno stwierdzić…
Bibliografia:
- Władysław Bułhak, Patryk Pleskot, Szpiedzy PRL-u, Znak Horyzont 2014.
- Terry Crowdy, Historia szpiegostwa i agentury, Bellona 2010.
- CIA Museum Provides a Glimpse into Intelligence History, Cental Intelligence Agency 19.07.2007.
- Marek Karpiński, Historia szpiegostwa, Świat Książki 2003.
- Julie K. Petersen, Understanding Surveillance Technologies. Spy Devices, Their Origins & Applications, CRC Press 2001.
- Krzysztof Pyzia, Bruno Kowalsky, Ile oni wiedzą o Tobie? Szpiedzy i podsłuchy w Polsce, Prószyński i S-ka 2019.
KOMENTARZE (4)
Wreszcie coś ciekawego i z humorem , a nie tylko zabójstwo,katastrofa itp..
Dziękujemy za miły komentarz – choć nie należy zapominać, że przynajmniej część z wymienionych w artykule gadżetów posłużyła właśnie takim, niezbyt pozytywnym celom i pociągnęła niejedną ofiarę. Z drugiej strony jednak prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, ilu ludzi uratowano dzięki temu, że tajni agenci mieli do dyspozycji swoje „zabawki”.
Pozdrawiamy!
Ciekawy artykuł!
PODZIWIAM LUDZI KTÓRZY POTRAFILI ZROBIĆ RÓŻNE GADŻETY,MUSIELI DOBRZE MYŚLEĆ ABY WSZYSTKO MIAŁO RĘCE I NOGI,