Atak na okopanego i dobrze uzbrojonego przeciwnika wydawał się czystym szaleństwem. Porucznik Richard Winters i jego spadochroniarze dowiedli jednak, że zdeterminowany i świetnie wyszkolony oddział może dokonać cudów. W czasie inwazji w Normandii ich odwaga i brawura ocaliły życie setkom amerykańskich żołnierzy.
Amerykańska 101. Dywizja Powietrznodesantowa została sformowana w połowie sierpnia 1942 roku. Od tego momentu „Krzyczące Orły”, jak popularnie nazywano od symbolu dywizji służących w niej spadochroniarzy, niemal przez dwa lata intensywnie szkolili się do pierwszego bojowego skoku.
Ich moment nadszedł podczas desantu w Normandii. Mieli tam do odegrania jedną z kluczowych ról.
Według planów Operacji Overlord, jak nazwano inwazję aliancką na Francję, oddziały dywizji skierowano w rejon plaży „Utah”. Po wylądowaniu, które przewidziano na 6 czerwca 1944 około pierwszej w nocy, miały opanować cztery wąskie groble biegnące przez bagnisty teren. To umożliwiłoby lądującym na „Utah” amerykańskim oddziałom desantowym wyjście z plaży i kontynuowanie natarcia w głębi lądu.
W skład 101. Dywizji wchodziła także słynna kompania „E” 2. Batalionu 506. Pułku Piechoty Spadochronowej, mająca przydomek „Easy Company” (dosł. „łatwa”, swobodna kompania). Jej zadaniem było zdobycie wyjścia jednej z tych grobli. Leżała ona na północ od wsi Pouppeville, około 10 kilometrów od miejscowości Sainte-Mère-Église. Jednak gdy nadszedł wyznaczony dzień, okazało się, że debiut bojowy „E” nie zapowiada się zbyt pomyślnie.
Dzień „D”
Silny wiatr i gęsty niemiecki ogień przeciwlotniczy sprawiły, że samoloty transportowe C-47 Dakota rozrzuciły amerykańskich spadochroniarzy na zbyt rozległym obszarze. Uniemożliwiło to im dotarcie do wyznaczonych pozycji. Do tego poszczególne oddziały przemieszały się, przez co nie działały jako spójne jednostki.
Na domiar złego „Easy Company” zaraz na początku operacji poniosła bolesne straty. Dakota, na pokładzie której znajdowali się dowódca kompanii, porucznik Thomas Meehan, i jego sztab, została zestrzelona. Wszyscy zginęli. W tej sytuacji dowództwo nad żołnierzami objął zastępca Meehana, Richard Winters.
Rankiem grupka żołnierzy, której przewodził ten powszechnie lubiany i szanowany porucznik, była właściwie kompanią już tylko z nazwy. Ze 147 oficerów i szeregowych porucznikowi udało się początkowo zebrać zaledwie 10 ludzi, do tego niekompletnie uzbrojonych. Nawet sam Winters był niemal bezbronny. Jego zasobnik z bronią i resztą ekwipunku, przytroczony linką do uprzęży spadochronu, podczas skoku zerwał się i przepadł. Porucznik po wylądowaniu miał przy sobie tylko bagnet zatknięty za cholewę buta. Dopiero na zrzutowisku znalazł sobie porzucony i bezpański karabin.
W małej francuskiej wiosce Le Grand Chemin przemierzająca okolicę grupa natknęła się w końcu na sztab macierzystego batalionu. Tam też spadochroniarze otrzymali do wykonania konkretne zadanie. Polecono im obezwładnić baterię niemieckich haubic. Winters w książce „Poza Kompanią Braci” cytuje krótki, lakoniczny rozkaz, jaki dostał wówczas od oficera operacyjnego batalionu, kapitana Clarence’a Hestera: „Strzelają wzdłuż tamtego żywopłotu. Zajmij się tym”.
Brécourt Manor
Cel nielicznych wojaków z kompanii „E”, cztery niemieckie haubice kalibru 105 mm, rozlokowane były na dużej farmie Brécourt Manor. Wcześniej alianckie lotnictwo rozpoznawcze nie było w stanie ich wykryć. Wszystko przez to, że stanowiska dział wkopane były w żywopłot i starannie zamaskowane. Haubice zdradziły swoje pozycje dopiero wtedy, gdy otworzyły ogień w kierunku plaży „Utah”.
Jak szacowano, baterię osłaniało około 50 niemieckich spadochroniarzy. Przeciwnik był twardy i doświadczony. Ponadto poszczególne działobitnie połączone były ze sobą systemem okopów, które doskonale maskowały ruchy nieprzyjacielskich żołnierzy. Klasyczny frontalny atak mógł więc sporo Amerykanów kosztować.
Richard Winters uważnie przeanalizował swoje szanse. Doszedł do wniosku, że „kluczem do sukcesu była inicjatywa, szybka ocena sytuacji, umiejętne wykorzystanie terenu i zdolność do zniszczenia po kolei wszystkich dział”. Postanowił zaatakować Niemców z flanki i zdobywać haubice jedną po drugiej. Nakazał ludziom zostawić wszystkie zbędne rzeczy i zabrać tylko broń, amunicję i granaty.
Następnie porucznik podzielił swoje siły. Dwa karabiny maszynowe z obsługą rozmieścił tak, aby wspierały ogniem resztę spadochroniarzy. Z tych ostatnich utworzył dwie grupy szturmowe. Jedną, w skład której wchodzili szeregowcy Gerald Loraine, „Popeye” Wynn i Joe Toye, poprowadził osobiście. Druga grupa liczyła trzech spadochroniarzy: dowodzącego nią porucznika Bucka Comptona i plutonowych Billa Guarnere’a i Donalda Malarkey’a.
Dodatkowo atakujących osłaniali ogniem z ukrycia sierżant Carwood Lipton i szeregowy Mike Ranney. Lipton przy tym postąpił dosyć nierozważnie, gdyż wdrapał się na drzewo. Co prawda miał stamtąd znakomitą pozycję strzelecką, ale i sam był dla Niemców widoczny jak na dłoni.
Currahee!
Po tych przygotowaniach Amerykanie ruszyli do ataku. Kaemy pruły długimi seriami, usiłując przygwoździć przeciwnika. Także Lipton i Ranney nie próżnowali, prowadząc szybki ogień ze swoich karabinów. Winters i jego żołnierze atakowali od czoła, skupiając na sobie uwagę Niemców.
W tym czasie grupa Comptona niezauważona podczołgała się do znajdującej się na lewej flance najbliższej haubicy. W pewnej chwili porucznik… wskoczył do nieprzyjacielskiego okopu. Wprawił tym w osłupienie niemieckich kanonierów i kilku spadochroniarzy. Wziął ich na muszkę swojego Thompsona, ale niestety – pistolet się zaciął.
Na szczęście w ślad za nim w okopie znaleźli się jego dwaj towarzysze. Ponieważ w tej samej chwili grupa Wintersa także podwoiła wysiłki, ogłupiali Niemcy zaczęli uciekać. Tak zdobyto pierwszą haubicę. Sukces ten został okupiony jedną raną, odniesioną przez szeregowego Wynna, którego kula trafiła w pośladek.
Mimo tego wstępnego zwycięstwa Niemcy wciąż byli śmiertelnie niebezpieczni. Przekonał się o tym przybyły z dowództwa chorąży Andrew Hill. Nieopatrznie wychylił się ponad zdobyty okop i został trafiony w głowę. Zginął na miejscu. Niezbyt roztropnie postąpił też Malarkey, któremu marzyło się zdobycie niemieckiego pistoletu Parabellum. Kiedy zauważył na przedpolu martwego wroga, wyskoczył z okopu. Przekonawszy się, że przy pasie trupa nie ma upragnionego suweniru, ledwo umknął w bezpieczne miejsce ścigany pociskami.
Zachęceni powodzeniem Amerykanie brnęli dalej. Winters zebrał pięciu ludzi i na ich czele ruszył okopem w kierunku drugiej haubicy. Po drodze, ostrzeliwując się gęsto i rzucając granaty, wzięto do niewoli obsługę niemieckiego kaemu. Obsługujący działo artylerzyści uciekli i tym sposobem także ono wpadło w ręce kompanii.
Szturm na trzecie stanowisko również się powiódł. Niestety, w jego trakcie poniósł śmierć szeregowy John Hall z kompani „A”, który w międzyczasie dołączył do atakujących. W tym miejscu spadochroniarze odnotowali jeszcze jeden sukces. Znaleźli mapy, na których naniesione były pozycje całej niemieckiej artylerii na półwyspie Cotentin.
Finał
Ostatnia, czwarta haubica została zdobyta ze wsparciem spadochroniarzy z kompani „D” pod dowództwem porucznika Ronalda Speirsa. Zginął przy tym jeden amerykański żołnierz. Wszystkie działa zostały zniszczone poprzez wrzucenie do ich luf kostek trotylu i granatów.
W ciągu trzech godzin 12 spadochroniarzy kompanii „E” wykonało zadanie, do którego w normalnych warunkach potrzeba byłoby całego plutonu. Oczywiście nie sposób jest oszacować, ile istnień ludzkich na plaży „Utah” zostało ocalonych dzięki temu sukcesowi, ale było ich z pewnością wiele. Richard Winters w książce „Poza Kompanią Braci” przywołuje list od wnuka jednego z amerykańskich żołnierzy, który wówczas znajdował się pod ostrzałem haubic:
Mój dziadek znajdował się na plaży i dostawał po tyłku. Pańscy ludzie byli przy działach, dając wrogom w kość i ratując tyłek jemu, a także setkom innych ludzi. Gdyby się Panu nie udało, być może nie byłoby mnie dzisiaj na świecie i nie mógłbym Panu przekazać, jak bardzo jestem wdzięczny, że kompania E wykonała zadanie i uratowała tego dnia życie wielu żołnierzy.
Waleczni spadochroniarze „Easy Company” nie tylko zapobiegli masakrze na plaży, ale również zdobyli ważne dokumenty. Zabili też 15 Niemców, nieznaną ich liczbę ranili, a 12 wzięli do niewoli. Sami stracili czterech towarzyszy. Dwóch innych odniosło rany.
Szczegóły akcji pod Brécourt Manor do dziś pilnie studiują kadeci Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point. Podaje się ją tam jako przykład, iż mały, dobrze wyszkolony i dowodzony oddział jest w stanie pokonać nawet wielokrotnie silniejszego i umocnionego przeciwnika.
Bibliografia:
- Stephen E. Ambrose, D-DAY. 6 czerwca 1944: Przełomowa bitwa II wojny światowej, Magnum 2010.
- Stephen E. Ambrose, Kompania braci. Od Normandii do Orlego Gniazda Hitlera. Kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej, Magnum 2009.
- Stephen Badsey, Normandia 1944. Upadek „Festung Europa”, Amercom 2010.
- Marcin Bryja, Artyleria niemiecka 1933-1945. Taktyka, organizacja, uzbrojenie, Wydawnictwo Militaria 1996.
- Taylor Downing, Podniebni szpiedzy. Aliancki zwiad lotniczy w II wojnie światowej, Dom Wydawniczy Rebis 2013.
- Michael E. Haskew, Jednostki elitarne II wojny światowej. Encyklopedia, Muza 2009.
- Dick Winters, Cole C. Kingseed, Poza Kompanią Braci. Wspomnienia wojenne majora Dicka Wintersa, Wydawnictwo Napoleon V 2018.
KOMENTARZE (4)
Kompania „E” 2. Batalionu 506. Pułku Piechoty Spadochronowej 101 DPD nie miała przydomku „Easy” dlatego, że była „łatwa”, swobodna. Miejcie litość!
https://en.wikipedia.org/wiki/Allied_Military_phonetic_spelling_alphabets
Jest to dosłowne tłumaczenie słowa „easy” człowieku… Czytajże ze zrozumieniem
Rozumiem że chodzi tu o dosłowne tłumaczenie, tylko że akurat w tym przypadku nie ma ono zbyt dużego sensu. O wiele bardziej zasadne byłoby w tym miejscu wyjaśnienie że chodzi o oznaczenie kompanii charakterystyczne dla języka a nie zwracanie uwagi na znaczenie.
Wszystkie kompanie E w wojsku amerykańskim są „easy”, bo w ten sposób się rozwija nazwę, aby ułatwić komunikację i ustrzec się przed nieporozumieniami.