Maleńkie straganiki z kanapkami, wózek z którego można kupić gorącą zupę, food truck z obłędnie pachnącymi kiełbaskami? Nie, to nie modny festiwal kulinarny, a codzienność przedwojennych polskich ulic. Jeśli naszych pradziadków dopadł na mieście mały głód, mieli w czym wybierać!
W przedwojennej Polsce działała ogromna ilość knajp, od najgorszych mordowni, gdzie noga lepiła się do zarośniętej brudem posadzki, do najelegantszych lokali, z posrebrzanymi sztućcami i kryształowymi żyrandolami. Nasi pradziadkowie nie pozwalali jednak, by ograniczały ich cztery ściany budynków.
Wystarczyło mieć parę desek, dwa koziołki i prymusówkę i już można było zakładać własny biznes żywieniowy na jarmarku czy targowisku. Krzywy stół i prowizoryczne ławki pozwalały usadzić ewentualnych gości, a prosta kuchenka denaturatowa umożliwiała odgrzanie wcześniej przyszykowanych potraw lub zagotowanie wody na herbatę bądź kawę. Więcej naprawdę nie było trzeba.
Szalenie modny dzisiaj street food, z całym mnóstwem mobilnych restauracji pod chmurką serwujących kuchnię z różnych zakątków świata, nie jest nowym wynalazkiem. Choć przed wojną nie można się było wybrać na zlot food trucków na parkingu centrum handlowego, funkcjonowało całe mnóstwo ulicznych jadłodajni. Rozwój technologiczny zdecydowanie ułatwił przedsiębiorczym „restauratorom” zadanie. I chociaż osoby dobrze sytuowane spoglądały na takie knajpki ze wzgardą, biedniejsi i zapracowani witali je z entuzjazmem.
Lotne knajpki dla każdego
Ruchome restauracje nie miały szyldów, siedziby, kierownika sali ani kelnerów, jednak przyciągały rzesze wygłodniałych klientów. Prowadziły je zwykle niezamożne kobiety, które miały odrobinę zmysłu biznesowego.
W najprostszym wydaniu do otwarcia „lokalu” potrzebny był kosz wyłożony słomą i gałganami, do którego wkładało się parujące sagany z jedzeniem, porządna warzęcha, byle jaka „zastawa stołowa” i już można było zarabiać. Skrawki materiału miały utrzymywać odpowiednią temperaturę potraw, a misek, talerzy i drewnianych łyżek zwykle nie trzeba było nawet myć, bo klienci z głodu opróżniali je dokładnie i wylizywali do czysta.
Jak wyglądało takie „street foodowe” stoisko? Daleko mu było do hipsterskich straganów na modnych współcześnie kulinarnych festiwalach. Opcje były dwie – baba albo rozsiadała się na stołku i obstawiała w koło garnkami z jedzeniem, do których sięgała po koleje porcje, albo rozstawiała naczynia na wózku lub prowizorycznym stoliku.
Właścicielka, szefowa kuchni, bufetowa i kelnerka w jednym wprawnie jedną ręką nakłada, a drugą bezbłędnie liczy pieniądze. Nawet znajome obdartusy, które przepijają każdy wolny grosz nie mogą liczyć na żadne rabaty, ani tym bardziej na jedzenie na kredyt. Zapłata zawsze pobierana jest z góry – gość dostaje dokładnie tyle, na ile go stać.
Nie-hispterskie menu
Dzięki restauracjom pod chmurką, które pojawiały się przy dużych skupiskach ludzi (targi, jarmarki itd.) pomiędzy załatwianiem miliona sprawunków można było przystanąć na chwilę i nie tracąc zanadto czasu, posilić się. Co zatem serwowano w takich miejscach? Menu nigdy nie było specjalnie urozmaicone.
Jeśli chodzi o napoje, to można było wypić kawę, herbatę a gdy przycisnęła bieda, pozostawał jeszcze jakiś erzac, czyli tańszy i gorszy zamiennik powyższych. Oprócz tego w parujących garnkach „restauratorek” można było znaleźć zwyczajny barszcz z kartoflami, flaczki, kaszę, kiełbasę, jakieś podroby, bób, kaszankę i inne proste specjały. Wystarczyło jeszcze schwycić pajdę chleba.
Czasem miłośnicy takiej małej gastronomii pakowali się przy okazji w niezłe tarapaty, choć nie z powodu upodobania do restauracji pod chmurką. Jako przykład niech posłużą losy niejakiego Stanisława Kotlarskiego z powiatu łęczyckiego, który w swoich stronach znany był jako porządny obywatel. Kiedy wyprawił się do stolicy na hulanki, nieco się zapomniał.
Zaczęło się niewinnie – ot postanowił spróbować sprzedawanych na ulicy parówek. Jak donosił publicysta „Ostatnich Wiadomości” w 1931 roku w artykule poświęconym jego małej przygodzie:
Idąc Krakowskim Przedmieściem, podszedł do „lotnej restauracji”, której specjalnością są parówki […]. Kotlarski z miną wielkopańską zażądał parówki, po czym otrzymawszy żądany smakołyk, jadł go z apetytem. W tym momencie do obywatela zbliżyły się trzy dziewoje (…). Jedna z nich, snadź ogromnie przedsiębiorcza, odgryzła kawałek serdelka spożywanego przez Kotlarskiego. Ten ostatni obraził się, ale po chwili zrozumiał, że jest to zaczepka miłosna.
Zażądał nowej porcji parówek i włożywszy jedną z nich do ust, pozwolił dziewczynie gryźć parówkę z drugiej strony. Gdy wreszcie spożyto parówkę, para zaczęła się całować.
Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że dziennikarz opisał romantyczną scenę, niczym z disnejowskiego Zakochanego kundla, w której dwa urocze pieski zjadają jedną nitkę spaghetti, co prowadzi do całusa. Tylko że opowieść z „Ostatnich Wiadomości” ma ciąg dalszy. Po namiętnych pocałunkach z jedną panią, Stanisław zabrał się do obściskiwania jej dwóch koleżanek. Na środku ulicy.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się wypadki dalej i ile parówek by przy tym zjedzono, gdyby nie interwencja patrolu policji. Ówczesny Kodeks Karny zawierał ustęp o karze więzienia za dopuszczanie się czynu nierządnego publicznie. Namiętne pocałunki zaalarmowały stróżów prawa. Zawsze wydawało mi się, że poziom romantyzmu parówek oscyluje wokół tego, jaki roztaczają tłusty salceson czy ozory wieprzowe. Jak widać, przed wojną niektórzy Polacy mieli na ten temat własne zdanie…
Źródła:
Artykuł powstał w oparciu o źródła i literaturę wykorzystane przez autorkę podczas pracy nad książką „Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski”.
KOMENTARZE (8)
Czy te kobiety były głodne, czy też Kotlarski im się podobał?
@Jarek: Publicysta „Ostatnich Wiadomości” jednoznacznie stwierdził, że Kotlarski „po chwili zrozumiał, że jest to zaczepka miłosna”. Czyli chyba jednak głodne nie były. Chociaż kto wie – może udawały, by najeść się serdelków? W każdym razie jedno jest pewne: same serdelki musiały być dobre ;)
A co z zatruciami pokarmowym?
@Edward: Była ich z pewnością masa, i to nie tylko zatruć. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o względu sanitarne, ale również o same produkty kupowane od pośredników. Zachęcam do lektury artykułu „Nie uwierzysz, że oni to sprzedawali”, gdzie dowie się Pan co można było znaleźć w żywności… Pozdrawiamy.
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/09/24/nie-uwierzysz-ze-oni-to-sprzedawali-najbardziej-bezczelne-oszustwa-przedwojennych-sklepikarzy/
Polska przed 1939 rokiem to zlepek trzech całkiem różnych pozaborowych kultur.Pisząc „było tak”należy podać gdzie dokładnie.To co całkowicie nie uchodziło w np. Poznaniu w Krakowie czy Warszawie kwitło.Niektórzy twierdzą,że pomijając repatriacyjne zalanie kraju to trwa do dziś…
Szanowny Rupercie, słuszna uwaga. Artykuł jest jednak tylko fragmentem z książki. W „Dwudziestoleciu od kuchni” autorka rozróżnia obszary RP, przede wszystkim sytuację na wsi i w mieście. Co do artykułów prasowych – one również wskazują zawsze miejsce akcji wydarzeń, tak jak w tym przypadku jest to Krakowskie Przedmieście. Knajpy, restauracje, street food to były bowiem miejskie zjawiska, które najlepiej pokazać na przykładzie stolicy. Pozdrawiamy serdecznie.
Warzęcha to ptak. Za łyżka wazową to warzecha
Raczej warząchew.