W czasach pozbawionych profesjonalnych biur śledczych i badań DNA, szukanie winnych było nadzwyczaj proste. Gdy znajdywano ciało, zwłaszcza dziecka, sprawca był oczywisty: Żyd. Wystarczyło dodać równie oczywisty motyw rytualny i sprawa zamknięta. Czy aby na pewno?
18 sierpnia 1710 roku w Sandomierzu znaleziono zwłoki kilkuletniego Jerzego Krasnowskiego. Ciało dziecka leżało w pobliżu domu miejscowego rabina, Jakuba Herca. W trakcie oględzin, przeprowadzonych na wniosek władz miasta, stwierdzono u chłopca liczne obrażenia piersi, głowy, szyi oraz kończyn dolnych i górnych. Rany, będące następstwem poderżnięcia, pchnięcia ostrym narzędziem oraz nakłucia, zadano z dużą znajomością anatomii.
O drastyczne, rytualne morderstwo postanowiono oskarżyć miejscowych Żydów. Pojawił się jednak problem: postawieni przed sądem nie chcieli przyznać się do winy. Trzeba było ich zatem jakoś zmusić. Wysłani do kata na tortury mieli w zamyśle władz szybko się złamać, a tymczasem na sędziów spłynąłby splendor, wynikający z kolejnego tryumfu wymiaru sprawiedliwości, mszczącego krzywdy prawowitych obywateli miasta. Niespodziewanie los spłatał oskarżycielom figla: zamiast torturowanego więźnia, ducha wyzionął torturujący kat. Zacznijmy jednak od początku.
No i po co uciekać? I tak Cię złapią
Najpierw należało pokonać kilka przeszkód. Pierwszą z nich było zniknięcie podejrzanych: rabina Herca, jego syna i zięcia, koło których domu zostały odnalezione zwłoki. Wiedząc na kogo padnie oskarżenie, mężczyźni postanowili uprzedzić sędziów, uciekając czym prędzej do Rakowa.
W sprawę wmieszał się ksiądz Stefan Żuchowski, proboszcz i oficjał sandomierski, doktor obojga praw. Był on zapiekłym antysemitą. Lansował tezę, że wyznawcy judaizmu mordują chrześcijańskie dzieci, a z ich krwi przygotowują następnie macę. Żuchowski nakazał sprowadzenie podejrzanych z Rakowa do Sandomierza i postawienie ich przed sądem za zabójstwo. Zadbał też o odpowiedni „piar”, namawiając Karola de Prevot do namalowania serii obrazów, przestawiających rzekomy rytualny mord chrześcijańskiego dziecka (jeden z nich zamieściliśmy na początku artykułu). Siła rażenia płócien była oszałamiająca.
Ksiądz Żuchowski został tym samym głównym prowodyrem i oskarżycielem w procesie o morderstwo Jerzego Krasnowskiego. Szybko złapano podejrzanych Żydów i postawiono ich przed sądem. Sandomierz pozostawał wówczas w jurysdykcji lubelskiej, więc rozprawa odbywała się w Trybunale Koronnym w Lublinie.
A gdzie podział się kat?
Aby nie było wątpliwości co do brutalności, z jaką mord został popełniony, zlecono kolejne oględziny zwłok ofiary. Nowe badania potwierdziły wszystkie wcześniejsze ustalenia, mimo że dokładnie w tym czasie (koniec sierpnia) panowały w mieście tropikalne upały, które przyczyniły się do szybkiego rozkładu ciała i znacząco utrudniły sekcję.
30 sierpnia rozpoczęły się w Lublinie przesłuchania oskarżonych Żydów. Żaden z nich nie przyznawał się do winy. Trybunał postanowił więc wydać ich na męki. Nie można było bowiem skazać nikogo, kto oficjalnie nie potwierdził, że dokonał zbrodni. Ponadto, zgodnie z dawnym prawem, przyznanie się oskarżonego w trakcie tortur musiało następnie zostać potwierdzone w już „dobrowolnym” zeznaniu. W przeciwnym razie, podejrzany mógł spodziewać się kolejnego spotkania z katem. Stosowanie tortur w Polsce zostało zakazane dopiero ustawą z 1776 roku.
W lubelskim Trybunale Koronnym na potrzeby sądu funkcjonowały dwie izby: górna i dolna. W pierwszej oskarżeni składali dobrowolne zeznania. Natomiast dolna izba, w lochu, była miejscem pracy kata. Pomieszczenia sali tortur wypełniały przedmioty, które dziś możemy oglądać w muzeach lub na obrazach. Były tu między innymi: szyny do przypiekania, służąca do przeciągania ciała rota, hiszpańskie trzewiki, metalowe śruby.
Tortury sandomierskich Żydów miały się rozpocząć 2 września. Pojawił się jednak pewien problem. Zapodział się gdzieś główny wykonawca planowanej czynności: kat. Przez niemal cały dzień szukano go po mieście. Bezskutecznie. Mężczyzna odnalazł się dopiero nazajutrz. W dodatku pijany jak bela. Podejrzenia znów padły na Żydów, tym razem krewnych oskarżonych. To oni musieli przekupić kata gorzałką na miodzie, aby nie dopuścić do zaplanowanych tortur!
Nadął się jak beczka i padł
Tortury, chociaż z lekkim opóźnieniem, jednak się rozpoczęły. Przed godziną dwunastą straż sądowa wprowadziła oskarżonych do lochu. Pierwszym torturowanym był niejaki Wolf. Główną z zaplanowanych mąk było natomiast… ogolenie mężczyźnie brody. Pozbawienie zarostu jest dla ortodoksyjnych Żydów upokarzające i sprzeczne z ich tradycją religijną, zapisaną w Księdze Kapłańskiej. „Mistrz sprawiedliwości” spodziewał się, że Wolf w odruchu protestu przyzna się do winy, oszczędzając mu tym samym dalszego wysiłku. Torturowany jednak mężnie znosił poniżające golenie. Zdenerwowany uporem kat odrzucił brzytwę i zaczął się rozglądać za szyną do przypiekania.
A że nie było jej nigdzie w pobliżu, poszedł szukać szyny do drugiego pomieszczenia. Pilnujący więźniów strażnicy, usłyszeli nagle krzyk. Jeden z nich pobiegł za katem i zobaczył mężczyznę dosłownie słaniającego się na nogach. Jego ciało dziwnie się wzdęło, niczym beczka; chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Po krótkiej chwili padł z łoskotem na kamienną podłogę i, jak to ujął ksiądz Żuchowski w jednostronnej relacji z lubelskiej rozprawy: „życie wprzód swoje niżeli męki (…) skończył”.
Powstała istna wrzawa. Strażnicy czym prędzej wyciągnęli z lochów nieżywego kata, zostawiając w nim natomiast oskarżonych. Niezwłocznie powiadomili wójta o tym, jakże dziwnym, wypadku. Do podziemi wysłano uzbrojonych rajtarów, którzy weszli tam z dość dużym ociąganiem. Zastany widok szybko ich jednak pobudził. Pozostawieni przez straż więźniowie leżeli ledwie żywi, wyglądając niczym zmarły chwilę wcześniej kat.
Skażmy paru Żydów i po kłopocie
Wójt zarządził dochodzenie w sprawie przyczyn tajemniczej śmierci kata. Podejrzewano, że został on zamordowany przez wspomnianych wcześniej członków rodziny oskarżonych Żydów. Ponoć w gorzałce, którą tak hojnie raczył się „mistrz sprawiedliwości” w ostatnich godzinach życia, znajdowała się trucizna.
Problem jednak w tym, że w wyniku dziwnego wypadku ucierpieli także pozostawieni w lochu oskarżeni, którzy z pewnością nie wypiliby zatrutej wódki. Według innej wersji, osłabionego nadmiarem alkoholu kata zabiły opary trujących gazów uwolnionych pod wpływem wysokiej temperatury panującej w podziemiach (w kazamatach palił się ogień, potrzebny do przypiekania szyną oskarżonych). Nie przeprowadzono jednak dokładnego badania zwłok (jak w przypadku ciała zamordowanego dziecka!), toteż nie można było jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało nagły zgon.
Winnych należało jednak znaleźć. Skoro w więzieniu znajdowali się już oskarżeni o jedno morderstwo, władze nie widziały problemu, aby dodać im kolejne. Tortury w zastępstwie zmarłego kata prowadził „mistrz sprawiedliwości” przybyły z Zamościa. Mimo bólu i strachu przed kolejnymi mękami, oskarżeni długo nie przyznawali się do winy – ani jednej, ani drugiej. W październiku, z powodu szerzącej się w Lublinie epidemii dżumy, proces przeniesiono do Sandomierza. Torturowany rabin Herc zmarł. Jego syn przeszedł natomiast na katolicyzm i złożył zeznania obciążające pozostałych oskarżonych. Sprawa zakończyła się dopiero w 1713 roku skazaniem trzech Żydów na karę śmierci.
Bibliografia:
- Jan Riabinin, Materjały do monografji Lublina. Lublin w księgach wójtowsko-ławniczych XVII-XVIII wieku, Lublin 1928.
- Stefan Żuchowski, Proces kryminalny o niewinne dziecię Jerzego Krasnowskiego, Lublin 1774.
- Zenon Guldon Jacek Wijaczka, Procesy o mordy rytualne w Polsce w XVI-XVIII wieku, Kielce 1995.
KOMENTARZE (3)
To tak jak obecnie wszystko co zle albo co sami zchrzania to wina Tuska .
To chyba dlatego źe polakom źyd kojarzył się ze zdradą.
Drogi Panie Karolu, niestety stereotypy są ogromnie krzywdzące. Tym bardziej, że powodują niekiedy agresję wobec całego narodu.