Ci kryminaliści stali się w czasach PRL-u prawdziwymi celebrytami. Ich poczynaniami, nagłaśnianymi przez media, żyła cała Polska. Z zapartym tchem śledzono ich niezwykłe przygody i spektakularne ucieczki. Śpiewano o nich piosenki, kręcono filmy… i wybaczano nawet najcięższe przestępstwa. O kim konkretnie mowa?
Jerzy Paramonow przyjechał do Warszawy w 1955 roku. Miał już wówczas za sobą jedną odsiadkę. Poszedł do więzienia za kradzież marynarki. Ten absolwent sześciu klas szkoły podstawowej zawsze lubił dobrze wyglądać… Jego krótka, ale doniosła mordercza kariera w stolicy rozpoczęła się, gdy udało mu się pozbawić dzielnicowego służbowej tetetki. Z bronią w ręku zaczął terroryzować okolice Warszawy. Napadał i rabował przede wszystkim niewielkie sklepy i restauracje.
Ponieważ Jerzy nie miał natury samotnika, szybko znalazł sobie „asystenta”. Został nim Kazimierz Gaszczyński. Wspólnicy przeznaczali rabowane pieniądze głównie na pijaństwo i panienki. Szybko ściągnęło to na nich nieszczęście. Patrolujący na rowerze ulice stolicy milicjant przyłapał Paramonowa z prostytutką na tylnym siedzeniu taksówki. Kobietę wypuścił, ale pechowego klienta postanowił zabrać ze sobą na komendę. Sprawa stała się poważna, gdy zatrzymanemu podczas wysiadania z samochodu wypadł z kieszeni magazynek z nabojami. Przestępca zareagował błyskawicznie. Stwierdził, że nie ma już dla niego odwrotu, zastrzelił sierżanta i uciekł.
Zabójstwo milicjanta ściągnęło na kark Paramonowa wszystkie siły, jakimi dysponowali stołeczni stróże prawa. W takich warunkach fakt, że udało mu się ukrywać całe dziesięć dni, można uznać za sukces. W końcu jednak aresztowano go razem ze wspólnikiem. Zostali nakryci przez milicję, kiedy spali w stogu siana! W pokazowym trzydniowym procesie obu przestępców skazano na karę śmierci. Wyrok na Paramonowie wykonano jeszcze w tym samym roku. Gaszczyński miał więcej szczęścia: zamieniono mu karę na dożywocie.
Sława Paramonowa znacznie przerosła jego zbrodnie. Napady z bronią w ręku i morderstwo milicjanta w tamtych czasach były czynami zgoła niesłychanymi. Zabójca szybko stał się prawdziwą miejską legendą. Na warszawskiej Pradze długo jeszcze śpiewano o nim i jego towarzyszu ballady: Rabują sklepy, więc forsę mają/ Nocami dziwki na nich czekają/ Gorzałka leje się kolorowa/ Bawi się banda Paramonowa.
Ali Baba z Wołowa
Ten napad to dzieło zorganizowanej grupy przestępczej, najprawdopodobniej z zachodniej Europy – takie opinie dominowały wśród polskich śledczych po tym, jak w Wołowie, sennym podwrocławskim miasteczku, doszło do napadu na bank. Badający sprawę milicjanci podkreślali, jak profesjonalnie przeprowadzona była cała akcja. Tymczasem za polskim skokiem stulecia stała… grupka kolegów z Wołowa. Hersztem całej grupy był Mieczysław F., skromny pan w średnim wieku, na co dzień złota rączka od napraw telewizorów i aparatów radiowych.
Na pomysł napadu na bank wpadł razem z kolegami, podczas miłego wieczorku przy karcianym stoliku. Jeden z pokerzystów podzielił się wówczas informacją, że do słabo zabezpieczonego banku trafiają utargi ze wszystkich okolicznych placówek handlu, a także pensje pracowników z całego powiatu. Co ciekawe, żaden z sympatycznych, wąsatych rabusiów nie miał przestępczej przeszłości. Całą wiedzę o technice rabowania banków czerpali z kilku zagranicznych filmów. W PRL była to w końcu sztuka dość rzadko spotykana.
Rabusie dostali się do skarbca przez dziurę w suficie. Wybili ją podnośnikiem samochodowym. Ich łupem padło ponad dwanaście milionów złotych! Wartość tej kwoty była porównywalna do tej, jaką podobna suma miałaby dzisiaj. By uniknąć złapania, po udanym skoku wszyscy uczestnicy wrócili do szarej rzeczywistości. Zobowiązali się wygasić większą aktywność finansową przez pięć lat. Zgodnie z planem w tym okresie chcieli unikać wszelkiej ostentacji, zrezygnować z kupowania nowych samochodów czy domów. Pozwalaliby sobie tylko na niewielkie wydatki, i to wyłącznie używanymi banknotami.
Gdyby trzymali się tego postanowienia, być może pozostaliby bezkarni do dzisiaj… Wpadli jednak, i to za sprawą żony Mieczysława, która chciała zapłacić nową pięćsetką za narzutę na kanapę. Kiedy kasjerka zaczęła podejrzliwie przyglądać się banknotowi, kobieta próbowała w panice go odebrać i podrzeć. Zaalarmowało to obsługę sklepu. Aresztowana niedoszła klientka błyskawicznie wyśpiewała milicjantom całą prawdę. I tak, po zaledwie dwóch miesiącach od skoku, cała szajka trafiła do więzienia. Kobiety – włosy długie, rozum krótki – skonkludował z rezygnacją Mieczysław. Nie chował jednak urazy do żony.
Pięciu głównych sprawców skazano na dożywocie. W sumie do więzienia w związku ze sprawą trafiło ponad dwadzieścia osób! Wszyscy opuścili jednak zakłady karne przed terminem. Sam przywódca grupy wyszedł na wolność po kilkunastu latach. Żaden z rabusiów nigdy więcej nie wszedł w konflikt z prawem.
Polski Robin Hood
Zdzisław Najmrodzki uciekał polskiej milicji i prokuraturze aż 29 razy. Zyskał dzięki temu w środowiskach przestępczych nieśmiertelną chwałę i tytuł mistrza kierownicy. Zdobył jednak także popularność w szerszych kręgach. Niewątpliwie przyczyniła się do tego otaczająca go legenda „polskiego Robin Hooda”. W końcu grabił tylko komunistyczne państwo, nigdy nie używał przemocy, a na dodatek wyglądał trochę jak… Lech Wałęsa.
W jego kryminalnym portfolio znalazły się między innymi liczne napady na znienawidzone przez społeczeństwo dolarowe Pewexy. Milicja oskarżała Najmrodzkiego o złupienie 70 sklepów, co stanowiło kilkanaście procent wszystkich punktów! Kradł też wręcz przemysłowe ilości polonezów. I przy tym wszystkim pozostawał nieuchwytny dla milicjantów. Nie mieli przy nim szans – był doskonałym kierowcą i zwykle poruszał się samochodami o mocy silnika wielokrotnie przewyższającej te w służbowych dużych fiatach czy polonezach.
Czasem gubiła go jednak ułańska fantazja. Tak było na przykład w Krakowie. Najmrodzkiego rozpoznano w restauracji, a on, mając 2,1 promila alkoholu we krwi, rozpoczął brawurową ucieczkę. Zakończyła się ona jednak, kiedy prowadzony przez niego (oczywiście kradziony) fiat 132 wylądował na ulicznej latarni…
Polski Robin Hood, nawet aresztowany, błyskawicznie podejmował jednak próby ucieczki. Pierwszy raz udało mu się zbiec z pociągu z Gliwic do Warszawy. Zapłacił towarzyszącym mu milicjantom za alkohol i upił ich do stanu nieprzytomności. Innym razem, w Opolu, wyskoczył z radiowozu, przepłynął wpław kanał i ukrył się krzakach na wyspie Bolko. Opuścił je dopiero następnego dnia, gdy milicjantom znudziły się poszukiwania.
Udało mu się też umknąć przed wymiarem sprawiedliwości w lipcu 1980 roku. Był wówczas sądzony wraz z żoną w Gliwicach. Wydostał się przez okienko w toalecie. Wyłamał kraty, a następnie spuścił się po lince na ulicę. Porzucona w sądzie i skazana małżonka była tak wściekła, że złożyła pozew o rozwód.
Legendarną sławę zyskała jednak inna ucieczka Najmrodzkiego. Pewnego dnia uwielbiany przez Polaków złodziej dosłownie zapadł się pod ziemię i zniknął ze spacerniaka gliwickiego więzienia. Błyskawicznie wydostał się poza mury więzienia wykonanym z zewnątrz podkopem. Po wyjściu z tunelu wskoczył na podstawiony motocykl i zniknął, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, co się dzieje.
Tak jego przestępczą karierę podsumowuje Patryk Pleskot w książce „Przekręt. Najwięksi kanciarze PRL-u i III RP”:
Uciekinier został, mówiąc dzisiejszym językiem, celebrytą. Mało kto nie kojarzył jego twarzy. Budził autentyczny podziw – niestety, bo w tym wszystkim gdzieś zniknęła prosta prawda, że był notorycznym przestępcą.
Konsul… z własnego nadania
Najgenialniejszy oszust w historii Polski urodził się z żydowskich rodziców jako Icek Silber. Adoptowany podczas wojny przez znajomą polską rodzinę, został wychowany jako Czesław Śliwa. Najprawdopodobniej tylko dzięki temu ocalał. Psychiczna cena za uratowane życie była jednak wysoka. Jak pisze Patryk Pleskot w książce „Przekręt. Najwięksi kanciarze PRL-u i III RP”:
W kolejnych wcieleniach, kolejnych oszustwach i w kolejnych, coraz to bardziej nieprawdopodobnych kłamstwach szukał utraconej podczas wojny tożsamości, chciał w pokrętny sposób odtworzyć świat dzieciństwa.
Rozgłos Icek/Czesław zyskał pod jeszcze innym nazwiskiem. Zasłynął jako Jack Silberstein – samozwańczy konsul Republiki Austrii w Polsce. Początkowo zgrywa obliczona była na uwiedzenie pewnej naiwnej 18-latki. Ale szybko zamieniła się w farsę, w którą wciągnięte zostały setki osób. Niemówiący po niemiecku „konsul” utrzymywał, że czeka na powołanie stałego konsulatu. I zaczał rekrutować personel.
Przekonał nawet kilku wrocławskich taksówkarzy do przerobienia samochodów na flotę corps diplomatique! Swoje tymczasowe biuro zorganizował w Hotelu Monopol. Organizował wystawne rauty i w imieniu Wiednia załatwiał trudne sprawy w polskich urzędach.
Za wszystkie, niemałe w końcu, wydatki reprezentacyjne, płacił oczywiście pieniędzmi swoich wielbicielek i wielbicieli. Chętnie udzielano mu „drobnych” pożyczek na konto wielkich dewizowych zysków w przyszłości. Przez kilkadziesiąt dni, jak stwierdza Patryk Pleskot, przeżył więcej niż niejeden z nas przez całe życie.
Szalona epopeja trwała jednak zaledwie dwa miesiące. Wszystko przez to, że Śliwa szarżował absolutnie bez żadnego umiaru. Dla samego piękna gry decydowal się na zupełnie absurdalne numery. Złożył na przykład listy uwierzytelniające do przewodniczącego polskiej Rady Państwa…
Fałszywego konsula aresztowano i skazano na 7 lat więzienia. Nie doczekał końca kary. Umarł w szpitalu po zaledwie rocznej odsiadce. Jego przedwczesna, tajemnicza śmierć do dziś budzi uzasadnione wątpliwości. Człowiek o tak niewyobrażalnych zdolnościach do oszukiwania innych i tworzenia fałszywych tożsamości byłby przecież bezcennym nabytkiem dla służb specjalnych każdego państwa…
Bibliografia:
- Tomasz Ławecki, Kazimierz Kunicki, Zagadki kryminalne PRL, Bellona 2017.
- Patryk Pleskot, Przekręt. Najwięksi kanciarze PRL-u i III RP, Znak Horyzont 2017.
- Adam Zadworny, Zdzisław Najmrodzki: król złodziei i ucieczek. Historia z PRL-u, Ale Historia, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 7.03.2016.
- Konsul, film w reżyserii Mirosława Borka, 1989.
- Konsul i inni, film w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego, 1970.
KOMENTARZE (7)
Za takie artykuły was lubię! Żadnych krętactw, żadnej propagandy.
I właśnie dzięki również takim ludziom mówi się że POLAK POTRAFI .
SWIETNY ARTYKUL. MOZE COS WIECEJ W TYM TEMACIE.W PRL-U BYLO WIELE CIEKAWOSTEK KRYMINALNYCH.
Co do Najmrodzkiego – 29 ucieczek świadczy o jego brawurze i o nieudolności milicji, jednak sam nieudolnie się ukrywał, bo dawał się złapać przynajmniej 28 razy!
Pamiętam inscenizację tej ucieczki z więzienia przez podkop w programie 997. Rzeczywiście to było coś innego niż tam „zwyczajne” zabójstwa, to było w stylu „zabili go i uciekł”. Prowadzący bardziej niż zwykle apelował do społeczeństwa o wydanie Najmrodzkiego.
Nie rozumiem dlaczego nie publikuje się nazwisk sprawców rabunku w Wołowie.
Co do tego banku to trzeba debilem być żeby babę wtajemniczyć w takie coś. Wiadomo od razu, że się wysypie prędzej czy póżniej