b>Dla Stanisława Kisielewskiego zatargi z przełożonymi były chlebem powszednim. Któregoś dnia dowódca jego jednostki – 6 pułku strzelców konnych – wmaszerował do stajni i znowu zaczął robić nieszczęsnemu sierżantowi wyrzuty. O nieporządek, niezdarność, brak szacunku dla służby... Miarka się przebrała. Kisielewskiego sięgnął po rewolwer i położył podpułkownika Obiedzińskiego trupem.
Bez namysłu zabił jeszcze swojego kolegę, sierżanta Jana Gadomskiego, a następnie wybiegł ze stajni i włożył sobie rewolwer do ust. Pociągnął za spust, ale ręka w ostatniej chwili mu zadrżała – w efekcie kula przebiła policzek, a mężczyzna przeżył i przewieziono go do szpitala. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” z 11 maja 1926 roku pisał o tym incydencie dopiero na siódmej stronie. I nic dziwnego – podobnych spraw było na pęczki.
Przedwojenna Rzeczpospolita Polska utrzymywała w stanie gotowości jedną z najliczniejszych armii w Europie. W jej szeregach stale znajdowało się od 280 do 290 tysięcy żołnierzy i marynarzy. Nic dziwnego, że nie każdy z nich był nieskazitelnym dżentelmenem, od jakich roi się w lukrowanych opowieściach o II Rzeczpospolitej. Przykra rzeczywistość wyglądała tak, że bardzo niewielu żołnierzy rozwiązywało spory w pojedynkach i wedle kodeksów honorowych. Większość uciekała się do zwyczajnych bijatyk i morderstw.
Żołnierski honor za 5 złotych
Typowa scena rozegrała się w maju 1931 roku w łódzkiej restauracji „Kometa”. Dwaj wojskowi, sierżant Jan Filipiak i starszy sierżant Franciszek Laskowski pokłócili się o to, jak powinien zostać podzielony rachunek za kilkugodzinną pijatykę. Ekipa bawiących się szeregowców nie była stała; jedni dochodzili, inni wychodzili, a przecież ktoś musiał za wszystko zapłacić. Laskowski oburzył się, że pije tylko od krótkiej chwili, a oczekuje się od niego pieniędzy za to, co „zeszło” wcześniej.
„Dziennik Łódzki” informował: W pewnej chwili Laskowski wydobył rewolwer i strzelił, raniąc sierżanta Balcerzaka – który w ogóle nie brał udziału w kłótni! – w rękę. Obecni usiłowali rozbroić Laskowskiego, ten strzelił jednak jeszcze po dwakroć i obie kule ugodziły Gawrońskiego – kolejnego niewinnego świadka awantury – który zwalił się na podłogę i wkrótce wyzionął ducha.
Gawroński był podporucznikiem rezerwy, sprawa była więc poważna: zabójstwo oficera! Sąd okazał się jednak wyjątkowo wyrozumiały i skazał Laskowskiego na marne pięć miesięcy twierdzy. W wyroku argumentowano, iż sprawca działał w silnem zamroczeniu alkoholem. W całej tej sprawie najbardziej szokuje chyba kwota, za którą Laskowski zabił jednego żołnierza i ranił kolejnego. Poszło o głupie pięć złotych.
Bardziej tajemnicza tragedia rozegrała się w Krakowie w 1921 roku. Pod koniec czerwca do kancelarii 20 pułku piechoty na Krowodrzy przyszedł major Zdzisław Trześniowski, żądając spotkania z komendantem. Dowódcy nie było akurat w jednostce, więc major obniżył wymagania – stwierdził, że wystarczy mu widzenie z podpułkownikiem. Wpuszczono go do gabinetu. Minęła minuta, może dwie, kiedy:
Usłyszeli ordynansi odgłos szeregu strzałów dochodzący z kancelaryi, a gdy tam pospieszyli, oczom ich przedstawił się straszny, mrożący krew w żyłach, widok. Na podłodze w kałuży własnej krwi leżały martwe już zwłoki obu oficerów. (…) Co było powodem zajścia i jaki był jego przebieg, to pokrywa wieczna tajemnica, którą obie ofiary zabrały ze sobą do grobu. Pewnem jest jedynie, że śp. podpułkownik Madurowicz padł z ręki śp. majora Trześniowskiego.
Tak sprawę zrelacjonowały „Nowości Illustrowane”. Dziennikarz pisma wprost pod niebiosa wychwalał przymioty charakteru zamordowanego podpułkownika. Był ponoć żołnierzem z krwi i kości o sumieniu czystym jak łza. A Trześniowski? O dziwo redaktor do niego też nie miał większych pretensji, tak jakby już zupełnie przywykł do podobnych incydentów. Ubolewał tylko, że major padł ofiarą chwilowego zamroczenia, które wcisnęło mu w dłoń broń morderczą i samobójczą, a było niewątpliwie następstwem ciężkich przeżyć wojennych.
Wychodzi na to, że Laskowski był pijakiem, Kisielewski furiatem, a Trześniakowski – nie przebierając w słowach – wariatem. Jednak w wielkiej masie ludzkiej, jaką stanowiło Wojsko Polskie nie brakowało też najzwyczajniejszych kanalii. Doskonale ilustruje ten fakt historia z samego początku istnienia II Rzeczpospolitej.
Opowieść wigilijna w wojskowym stylu
W wigilię Bożego Narodzenia 1921 roku nagły alarm sprawił, że mieszkańcy Białej Podlaskiej zerwali się na równe nogi. Rodziny już przygotowywały się do świątecznej wieczerzy, kiedy w „Zamku” w centrum miasta wybuchł pożar. Miejscowa gazeta „Podlasiak” donosiła:
Rzeczywiście olbrzymia łuna na zachodnim widnokręgu świadczyła, że pożar przyjął duże rozmiary (…). Przyjechała dość późno i straż tutejsza ochotnicza ogniowa, lecz pożaru nie ugasiła, z powodu braku odpowiednich przyborów do ratowania. Spalił się prawie doszczętnie główny pawilon. W dwa dni jeszcze po pożarze tliły się zgliszcza.
Bardzo szybko wykluczono przypadek, jako przyczynę pożaru. Okazało się, że za wszystkim stała grupa żołnierzy. W przeddzień wigilii aresztowano pod zarzutem kradzieży i nadużyć dowódcę miejscowego oddziału telegraficznego, porucznika Dropińskiego. Jego podkomendni najwidoczniej poczuli, że grunt pali im się pod nogami i postanowili zatrzeć wszelkie ślady przestępstw. Celowo zorganizowali przyjęcie wigilijne dla pozostałych żołnierzy, upili ich, a kiedy ci zaczęli się już zataczać, zamknęli drzwi do budynku na klucz. Następnie podpalili „Zamek” w czterech miejscach: w kancelarii, na strychu, pod schodami głównymi i bocznymi. Wszystko po to tylko, by w żaden sposób nie można było akt znajdujących się w biurze uratować.
Na szczęście zamknięci w pułapce żołnierze zdołali się z niej wydostać, zanim pożar strawił budynek. Nikt nie zginął, ale wiele rodzin mieszkających w okolicy straciło dach nad głową. Sierżanci swojego celu nie osiągnęli – zostali aresztowani i przekazani do dyspozycji trybunału wojskowego.
W tym przypadku chodziło o jakiś grubszy przekręt, ale żołnierze często dopuszczali się także zupełnie pospolitych zbrodni. Przykładowo w lutym 1936 roku Stanisław Barysz, szeregowiec ze stacjonującego w Krakowie 20 pułku piechoty, wparował do mieszkania niejakiej Józefy Marsowej, żony innego żołnierza. Barysz miał z Marsową jakieś porachunki (a może z jej małżonkiem) i bezpardonowo zadźgał kobietę bagnetem.
Zabił też jedną z jej sublokatorek – notabene prostytutkę. Szybko go aresztowano, bo w drzwiach kamienicy minął dwie kolejne sublokatorki ofiary. Stanął przed doraźnym sądem wojskowym i został skazany na śmierć. Sprawa była tak typowa, że aż trudno uwierzyć, iż trafiła na trzecią stronę poczytnej gazety.
Bolszewicki zew
Dzienniki wolały pisać o najgorszych możliwych szumowinach: zaprzysiężonych funkcjonariuszach Rzeczypospolitej, którzy dla mamony lub kłamliwych idei postanowili zdradzić ojczyznę. I nawet nie musieli przy okazji nikogo zabijać, by trafić na pierwszą lub drugą stronę numeru! Weźmy za przykład posterunkowego Michała Dynaka pracującego w Równem, który w maju 1932 roku wywołał prawdziwą sensację w stołecznych gazetach. Wystarczyło, że uciekł z Polski, a już „Nowiny Codzienne” rozpisywały się na pół kolumny:
Korzystając ze święta wszedł do biura i, otworzywszy podrobionemi kluczami szafy i biura, skradł pieczęcie i ważniejsze akta. Następnie wynajętą taksówką udał się ku granicy sowieckiej i przeszedł ją pod Kordową, oddając się do rąk władz bolszewickich. Powody czynu zdradzieckiego Dynaka są nieznane (…) odznaczał się on zawsze dużą pilnością, był cichego usposobienia i niczem nie zdradzał możliwości zdrady.
Wiadomo. To cisi i spokojni są zawsze najniebezpieczniejsi… Na koniec tego krótkiego wywodu o mundurowych warto jeszcze wspomnieć, że mnogość żołnierskich zbrodni była zdecydowanie na rękę półświatkowi przestępczemu.
Bandyci z dwudziestolecia międzywojennego szybko się spostrzegli, że wojskowy mundur to doskonałe przebranie! Właśnie w ubraniach podwędzonych żołnierzom (albo zachowanym z czasów własnej służby) napadali na kantory, jubilerów, chłopskie gospodarstwa. Ofiary czuły ponoć większy respekt, kiedy to jakiś porucznik celował im z pistoletu w głowę. Poza tym trudniej było później takiego delikwenta rozpoznać. Kto was napadł? Aaaa, jakiś wojskowy w czapce oficerskiej! – odpowiadali pokrzywdzeni na pytania policji.
W praktyce ci wojskowi zwykle z armią nie mieli zupełnie nic wspólnego. Na przykład w 1920 roku słynnego napadu na krakowskiego handlarza walut Jakuba Grünfelda dokonało trzech mężczyzn w mundurach wojskowych z rewolwerami w ręku. Po zawiłym śledztwie okazało się, że wszyscy trzej byli w rzeczywistości rabusiami i recydywistami, którzy dopiero co uciekli z więzienia…
Źródła:
Artykuł powstał w oparciu o materiały źródłowe oraz literaturę zebraną w trakcie prac nad książką „Upadłe damy II Rzeczpospolitej”.
KOMENTARZE (11)
No niestety. Każda armia ma swoje czarne owce, nawet nasza wysławiana polska armia ;)
Mnie bardziej interesuje jaki jest cel pisania takiego artykułu? Zwrócić uwagę na jakiś totalny margines po to, żeby go sztucznie rozdmuchać? Trochę to marne.
Komentarze do artykułu z naszego profilu na Fb https://www.facebook.com/ciekawostkihistoryczne
Rafał K.: „W całej tej sprawie najbardziej szokuje chyba kwota, za którą Laskowski zabił jednego żołnierza i ranił kolejnego. Poszło o głupie pięć złotych.” – za 5 zł można wtedy było się nieźle najeść, miesięczna pensja robotnika wynosiła 100-150 zł, żołd wojaka jakiś super wielki też nie był. Więc jakaś mała suma to nie była – szczególnie, że przez kilka godzin za tyle pili
Ciekawostki historyczne: 5 zł to chyba był udział w składce za picie, a nie cała kwota . Oczywiście wartość pieniędzy była wtedy inna. 5 zł było bliższe dzisiejszym 50. Ale ja to jednak ani za 5, ani za 50 chyba bym człowieka nie zabił…
Andrzej L.: Jak to w życiu…Ponadustrojowo…
1. tendencyjne podejście, najpierw wielokrotne powtarzanie o ilości takich spraw, potem że wojskowe mundury używali także przestępcy, może jakieś statystyki? jakieś porównania do ogólnej liczby przestępstw?
2. zdrada kraju to przestępstwo na wszystkich jego obywatelach, więc nie dziwię się że była „większa medialność”
Ciekawe jest co było przyczyną „wariactwa” mjr Trześniowskiego? Jednak, jestem przekonana, że
chodziło o coś innego. Przecież Pan major był szanowanym przez żołnierzy a konflikt z przełożonymi mówi sam za siebie. Może czas odtajnić „utajnione”. W Jego sprawie interweniowały osoby o których uczymy się na lekcji w szkole. Może przyczyną było odesłanie Go do rezerwy? Dlaczego? Komu tak zawadzał? Wśród żołnierzy był lubiany i szanowany .Sam z piękną historią
żołnierską. Namawiam do rozwikłania zagadki a sami nie powtarzajmy bo wpisujemy się w historyjkę ,jaką w ówczesnych czasach wymyśliła armia, żeby ukryć prawdę. Czas mija a metody jakby znane………….
Dla pani Trześniowskiej to zapewne rodzinna historia, chętnie bym dowiedział się więcej na ten. temat. Jednak autor artykułu nie podjął dyskusji, choć już minął rok.
Ja również żałuję iż autor artykułu nie odpowiedział. Wiem z własnej historii rodzinnej iż takie powtarzanie niepotwierdzonych informacji jest niezwykle krzywdzące dla głównych zainteresowanych oraz ich rodzin…
Czy Pani Trześniowska zgodziła by się skontaktować i opowiedzieć o historii mjr. Tatar-Trześniowskiego? Jestem rekonstruktorem i historykiem, zajmuję się historią 20. Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej – tu strona Stowarzyszenia: http://wrzesien39.pl/kontakt
I nad czym tu dywagować -psychole i alkoholicy byli wcześniej , są i teraz ,zwłaszcza w armii .
Haha
Od 1926 w Polsce rządziła tzw. junta wojskowa więc pokazywała władza co potrafi