Była młoda i piękna. Łatwo nawiązywała romanse, a władza, jaką miała nad mężczyznami, każdemu uderzyłaby do głowy. Wojnę spędziła, brylując w kasynie wśród Niemców i kolaborantów. Później stała się pupilką NKWD. Co ma na swoje usprawiedliwienie?
Bez skrupułów wykorzystywałam swoją urodę i wdzięk – wspomina swoje kontakty z bezpieką Ludwika Zachariasiewicz. Autorka książki „Randka z wrogiem” w 1946 roku rozpoczęła pracę w Milicji Obywatelskiej w Grudziądzu. Dzięki temu miała okazję poznać lokalnych ubeków. Otwarcie z nimi flirtowała, przesiadywała w restauracjach, balowała na dansingach.
Własna rodzina i wszyscy znajomi uznali ją za zdrajczynię. Żeby ci tylko ogolili głowę, to ja bym się cieszyła, ale mogą cię jeszcze zastrzelić – załamywała ręce babcia Ludwiki. Wnuczka kwitowała takie uwagi śmiechem, choć tak naprawdę w jej sytuacji nie było nic wesołego. Prawdziwego powodu, dla którego chodziła na randki z wrogiem, nie mogła jednak rodzinie wyjawić.
Wdzięk na usługach Armii Krajowej
Gdy wybuchła wojna, Ludwika miała zaledwie 17 lat. Jej ojciec, oficer, dostał się do niewoli niemieckiej. Całą okupację spędził w obozie jenieckim w Murnau. Dziewczynę do konspiracji wciągnął znajomy. Zaczęła od spisywania informacji z nasłuchów radiowych. Potem pomagała wystawiać fałszywe dokumenty. Zajmowała się też kolportażem prasy podziemnej oraz broni.
Te drobne zadania były tylko wstępem do bardziej niestandardowych misji. Jedną z nich była… gra w ruletkę w kasynie. Młoda konspiratorka obserwowała przychodzących tam Polaków-kolaborantów. Wskazywała ich później „swoim”. Wkrótce graczy odwiedzali członkowie podziemnej organizacji, żądający pieniędzy na AK.
Także latem 1944 roku, kiedy Warszawa szykowała się do powstania, zwierzchnicy Lusi (jak nazywano Ludwikę) przygotowali dla niej zadanie specjalne. Dwudziestodwulatka nie miała brać udziału w wielkim zrywie. Postanowiono wykorzystać jej największe atuty: odwagę, opanowanie, spryt oraz… atrakcyjny wygląd. Dziewczyna dowiedziała się, że nadaje się do wywiadu. Poczuła się jak polska Mata Hari! Nową funkcję przyjęła w ciemno, nie mając pojęcia, na co tak naprawdę się porywa. I tak trafiła do Wołomina, gdzie od pewnego czasu mieszkali jej dziadkowie. Polecono jej czekać cierpliwie na przybycie Sowietów.
Eto nasza diewuszka
Radzieckie jednostki pojawiły się w Wołominie we wrześniu. Ludwika, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami, natychmiast poszła do magistratu, gdzie urzędowało NKWD. Ujawniła swoją przynależność do AK i zgłosiła chęć współpracy. Od tego momentu Sowieci odwiedzali ją w domu praktycznie codziennie. Zabierali nową współpracowniczkę do kasyna, restauracji i na bankiety urządzane dla „oswobodzicieli”. Mówili o niej: Eto nasza diewuszka.
Dziadkowie Lusi patrzyli na jej nowe przyjaźnie z niechęcią. Tymczasem ona sama w książce „Randka z wrogiem” przyznaje, że jeden z radzieckich oficerów śledczych nawet wpadł jej w oko. Podobał mi się i ja się mu też podobałam. Spotykaliśmy się często. W tym natłoku zdarzeń zacierał mi się obraz Józka – relacjonuje, wspominając narzeczonego, z którym straciła kontakt po wybuchu powstania.
Ludwika i „jej” oficer zamieszkali razem na jednej kwaterze. To on przekazywał jej nazwiska osób, które NKWD miało zamiar objąć obserwacją. Nie wszystkich jednak traktowała tak samo przychylnie. O innym enkawudziście pisze, że próbował się do niej zbliżyć, ale go odepchnęła.
Do Warszawy polska Mata Hari wróciła z Sowietami. Została przydzielona do stacjonującej na Pradze komórki kontrwywiadowczej NKWD pułkownika Szkurina. Dziewczyna liczyła na to, że w stolicy odnajdzie dawnego ukochanego i nawiąże kontakt ze swoim zwierzchnikiem z AK.
Na wiadomość od akowców Lusia musiała czekać długie miesiące. Wreszcie dostała polecenie, że ma dostarczać informacje na temat tego, gdzie przemieszczają się Sowieci, kogo aresztują oraz gdzie przewożą aresztowanych. Punktem kontaktowym z polskimi konspiratorami był… gabinet kosmetyczny na Pradze. Dla Ludwiki musiało to być miejsce idealne. Rolę atrakcyjnej, próżnej trzpiotki, dla której najważniejszy jest piękny wygląd, opanowała już w czasie okupacji.
W pewnym momencie sytuacja zaczęła jednak atrakcyjną agentkę przerastać. Miała dość oglądania na co dzień brutalności Sowietów. Nie do końca akceptowała też ówczesną działalność AK. Co innego walka w powstaniu, co innego takie pojedyncze zabijanie gdzieś tam, jakiś napad na wójta czy na sołtysa – pisze w książce „Randka z wrogiem”. Załamała się. Zerwała kontakty zarówno z NKWD, jak i z polskim podziemiem. Zabrała dziadków i uciekła do rodzinnego Grudziądza.
Polska Mata Hari?
Ludwice wydawało się, że w mieście, w którym się wychowywała, będzie mogła zacząć normalne życie. Nic bardziej mylnego. Odszukało ją polskie podziemie. Zarzucono jej brak dyscypliny i samowolę. I przekonano do dalszej pracy w konspiracji. Tak trafiła do pracy na komendzie Milicji Obywatelskiej.
Jej nowym zadaniem było, bagatelka, nawiązać kontakty z… Urzędem Bezpieczeństwa. Jak się okazało, nie było to takie trudne. Oficerowie UB trzymali łapę na wszystkich sekcjach milicji – tłumaczy Ludwika. Zaczęła więc od niewinnych flirtów, a po krótkim czasie zaproponowała współpracę. Przyjęto ją z otwartymi ramionami. Podpisała deklarację i otrzymała pseudonim „Lena”. Zobowiązała się, że będzie donosić na akowców.
W tych czasach Lusia była dla polskiej konspiracji wyjątkowo cennym współpracownikiem. Otoczona ubekami, miała dostęp do wielu ważnych informacji. Znała miejsca planowanych akcji i wiedziała, komu grozi aresztowanie. Wiedzę zdobywała w każdy możliwy sposób. Ubowcy lubili się chwalić, zwłaszcza, jak wypili – opowiada w „Randce z wrogiem”.
Działała też bardziej niekonwencjonalnie. Jak sama przyznaje, łatwo nawiązywała romanse. Bawię się w jakimś zatraceniu – wspomina noc sylwestrową, którą spędziła z kilkoma pracownikami UB. Z perspektywy czasu własne zachowanie nazywa awanturnictwem. I dodaje, że to, co robiła, nie do końca można usprawiedliwić działaniem na rozkaz polskiego podziemia. Pewna siebie i swojej urody, upajała się wpływem, jaki miała na mężczyzn. Uwierzyła, że faktycznie jest polską Matą Hari. Mogłam zupełnie zgubić granicę, tego co dobre, a co złe – stwierdza w swojej szczerej relacji.
Jednocześnie ta zaprawiona w bojach konspiratorka czuła się coraz bardziej osamotniona. Nie mogła liczyć na wsparcie najbliższych. Znajomi się od niej odsunęli. Nie znam cię – odpowiadały jej koleżanki, które zaczepiła na ulicy. Ludwika czuła się tak, jakby cały Grudziądz chciał jej splunąć w twarz. I brnęła w zakazane relacje z wrogiem, już teraz nie tylko po to, by skutecznie działać w polskiej konspiracji, ale także z poczucia bezsilności. Chciała odegrać się na ludziach, którzy ją potępiali. Czułam się ponad tymi moimi koleżankami, że one takie bidulki, a ja na dansingach… W zły sposób się odgrywałam… No i tak powoli zaczęłam się staczać.
Słodko-gorzki koniec gry
Ludwikę zgubiła nadmierna pewność siebie. Nie ograniczała się do przekazywania informacji przyjeżdżającemu z Warszawy łącznikowi. Współpracowała też z partyzantami. Wpadła, gdy postanowiła działać na własną rękę. Aresztowano ją podczas próby kradzieży pieniędzy z fabryki cukierków. Był początek 1946 roku. Miała zaledwie 24 lata.
Młodą podwójną agentkę czekało ciężkie śledztwo. Była bita i torturowana. Wspomina też o próbach gwałtu. Najbardziej bała się zdzierania paznokci i tego, że wrzucą ją do piwnicy pełnej szczurów. Stało się. Zaczęłam zeznawać. Sypałam. Myślę, że każdy ma swoją granicę wytrzymałości – przyznaje 70 lat później. Osadzono ją w Fordonie. Wyszła na wolność po ogłoszeniu amnestii w 1952 roku.
Ludwika milczała przez wiele lat. Dopiero niedawno zdecydowała się opowiedzieć o swoich losach wojennych i powojennych. Jej świadectwo jest unikatowe. Wiadomo, że Zachariasiewicz nie była jedyną konspiratorką, która oddała swoją urodę i wdzięk na usługi AK. Była jednak jedyną, która upubliczniła historię swoich randek z wrogiem.
Bibliografia:
- Historia pisana ludzkim losem, „Rzeczpospolita”, 29 stycznia 2007.
- Ludwika Zachariasiewicz, Randka z wrogiem, Wydawnictwo Naukowe PWN, Ośrodek Karta 2017.
- Alicja Zielińska, Była w podziemiu, specjalnie zatrudniła się w UB, dostała karę śmierci, Poranny.pl 10.05.2009.
KOMENTARZE (7)
Rusofobia wypacza Wam racjonalne myślenie.
Tobie raczej myślenie utrudnia rusofilizm.
To i tak nie dorasta do „patrioty” Kuklińskiego.No i tekst prawie wyłącznie o czym innym niż w tytule.Bez sensu.Do tego porównanie z Matą Hari tez bez sensu.jeżeli donosiła na AK do UB to było coś zupełni innego niż jak z Matą Hari bo nie był to konflikt narodowościowy ale co najwyżej ideologiczny.
Wszystko takie według Pana bez sensu, ale tekst Pan przeczytał i jeszcze zostawił wpis. Pozdrawiamy ;)
Negatywny stosunek do sowieckich oprawców, mówiących po rosyjsku, nazywa pan rusofobią?!🤦
Popieram Karola.
95 lat… piękny wiek…
Tragiczna historia. Tak młoda osoba zmuszona do grania roli Konrada Wallenroda w tak parszywych czasach.