Gestapo uznało go za „niebezpiecznego bandytę”, bo ułatwił ucieczkę z getta znajomemu Żydowi. Zaczęła się obława, podczas której Niemcy brutalnie pobili rodziców Franciszka Pyrka oraz torturowali jego żonę. Kobieta była w siódmym miesiącu ciąży. Na koniec dostała dwa strzały w głowę i dwa w pierś...
Kiedy Stanisław Pyrek wrócił do domu jako marynarz zwolniony z niewoli, od razu znalazł się pod szczególnym nadzorem żandarmów i gestapowców z Zakliczyna, więc o aktywnym włączeniu się w konspirację nawet nie miał co myśleć. Zresztą cała rodzina Pyrków była już na celowniku okupantów.
Jego starszy o trzynaście lat brat Franciszek (urodzony 6 grudnia 1906 roku) był przez Gestapo poszukiwany jako niebezpieczny „bandyta”, który dopuścił się szczególnie ciężkiej „zbrodni” – znajomemu Żydowi przemycił do getta pistolet. Zakliczyńskie getto było punktem zbornym dla ludności żydowskiej z tej części Małopolski. Osadzanych tutaj wywożono następnie do Tarnowa lub bezpośrednio do Auschwitz.
W którymś z kolejnych transportów do Zakliczyna znalazł się kolega Franciszka z wojska. Były rusznikarz 2. Pułku Lotniczego postanowił mu pomóc i przeszmuglował do getta pistolet, który chował pod dachem ojcowskiej kuźni. Znajomy Pyrka, wysportowany wojskowy, był człowiekiem zdecydowanym na wszystko. Postanowił więc zaryzykować i z getta uciec.
W Zakliczynie stanowiła je jedna zamknięta z obu stron ulica. Za budynkami stojącymi frontem do niej na długości pięciuset metrów rozpościerała się pusta przestrzeń,, a dalej płynął Dunajec, obrośnięty gęsto po obu brzegach wierzbami. Kiedy na ulicę zajechała ciężarówka z esesmanami, by zabrać do Auschwitz kolejną grupę Żydów, nagle z jednej z bram wyskoczył mężczyzna z pistoletem. Nim Niemcy otrząsnęli się z szoku i zaczęli strzelać, on już zdołał dobiec do rzeki i wskoczyć w jej bystry nurt.
Gestapowcy w następnych dniach stawali na głowie, by ustalić, kto ośmieszył ich towarzyszy z trupimi główkami na czapkach, przemycając broń do getta. I dowiedzieli się, więc rodzina kowala z Lusławic została objęta ich szczególną „opieką”. Wszyscy wówczas uważali, że żydowski uciekinier został schwytany i na torturach wydał swego wspólnika. Prawda jednak miała się okazać zupełnie inna.
Czytaj też: Nie tylko getto warszawskie. Zapomniane żydowskie powstanie w Treblince
Poszukiwany żywy lub martwy
Franciszek Pyrek podczas akcji z pistoletem nie był jeszcze oficjalnie zaprzysiężony do Armii Krajowej, a kiedy został już jej żołnierzem jako kapral „Jóźko”, był jednocześnie najbardziej tropionym przez Niemców człowiekiem w okolicy Zakliczyna.
To że nie został od razu aresztowany przez Gestapo, zawdzięczał komendantowi policji granatowej z Zakliczyna – Jeliczce, który jednocześnie współpracował z AK. Ostrzegł on Aleksandra Pyrka, żeby jego syn pod żadnym pozorem nie pokazywał się w domu, bo tropi go Gestapo. Syn posłuchał i zaczął się ukrywać, ale nie do końca, bo od czasu do czasu zachodził do rodzinnego domu.
Traf chciał, że właśnie w dniu takiej wizyty przed kuźnię w Lusławicach zajechały samochody Gestapo. Franciszek nie zdążył już uciec, ale na szczęście dla niego razem z gestapowcami przyjechał i komendant Jeliczko. W kuźni zawsze pracowało czterech, pięciu pomocników lub uczniów kowalskich i Franciszek podszył się pod jednego z nich. Jeliczko od razu podszedł do niego i udając, że nie wie, kim jest, zapytał: „Gdzie jest Franek?”. „Jóźko” w lot załapał fortel i odpowiedział: „Poszedł do Łuki z krową do byka”.
Franciszek rzeczywiście godzinę wcześniej był u tego gospodarza z krową. Gestapowcy błyskawicznie wsiedli do samochodów i pojechali pod wskazany adres. Łuka potwierdził im, że młody Pyrek u niego był, ale jakieś pół godziny temu już odszedł. Zanim Niemcy wrócili do kuźni, Franciszek zdążył się ukryć w zaroślach nad Dunajcem. Dzięki komendantowi Jeliczce pierwszy raz ocalił swe życie. Gestapowcy jednak zagięli na niego parol i zaczęli nawiedzać dom i kuźnię Pyrków regularnie. Z każdą kolejną wizytą też robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
Czytaj też: Gestapo na ślubie – największa „wsypa” Armii Krajowej. Kto zdradził żołnierzy podziemia?
Wyrodny syn
W czasie jednego z najść Niemcy pobili do krwi Aleksandra i Katarzynę. Może nawet by ich zakatowali na śmierć, gdyby akurat do domu nie wszedł Stanisław, który w niewoli nauczył się trochę niemieckiego i zaczął prosić oprawców, by oszczędzili jego rodziców. Kiedy jeszcze Niemcy usłyszeli, że ma za sobą służbę w marynarce wojennej – odpuścili, ale zapowiedzieli, że jeśli brat dobrowolnie nie zgłosi się na Gestapo w Zakliczynie, następnym razem nie zawahają się dokończyć dzieła.
Pyrkowie nie wiedzieli, jak wybrnąć z tej tragicznej sytuacji. Wówczas Stanisław wpadł na pewien pomysł. Poszedł na Gestapo i powiedział, że brat wczoraj pojawił się w domu. Zabrał ojcu wszystkie pieniądze i naubliżał mu. Miał też na pożegnanie wykrzyknąć, że zupełnie mu na rodzinie nie zależy, że mogą zdychać! Słowem, przedstawił gestapowcom Franciszka jako wyrodnego syna, a zrobił to tak sugestywnie, że nie tylko oni w to uwierzyli, lecz także starszy brat miał do niego o to później pretensje. Stanisław jednak osiągnął zamierzony cel – gestapowcy wprawdzie nadal nachodzili dom, ale nie straszyli już domowników śmiercią.
Polowanie jednak trwało, lecz „Jóźko” miał niesamowity instynkt, hart ducha i szczęście. Wszystkie próby jego schwytania zarówno w 1942, jak i w 1943 roku spełzły na niczym. Czasem obławy były naprawdę blisko sukcesu.
Czytaj też: „My, Niemcy, przyszliśmy jako panowie, a Polacy mają być odtąd naszymi sługami”
Nie uciekać daleko
Raz w czasie żniw Franciszek pomagał jednemu z gospodarzy w omłotach i po pracy pozwolono mu przenocować w stodole. Niestety, ktoś doniósł na Gestapo, gdzie jest poszukiwany „bandyta”. „Jóźko” spał pod samym dachem, na wysokiej pryzmie ułożonej ze snopów zboża. Ze ściany stodoły przezornie oderwał dwie deski, żeby w razie czego mieć ułatwioną drogę ucieczki. Nad ranem obudził go jakiś szmer. Stodoła była otoczona przez żandarmerię niemiecką i granatową policję. Żandarmi już kłuli słomę bagnetami.
Uratowała go wówczas mgła, która spowiła całą okolicę. Franciszek miał przy sobie pistolet i dwa granaty, ale zdecydował się ich nie używać. Skoczył ze stogu, prosto na plecy granatowego policjanta. Ogłuszył go i na czworakach wydostał się przez uczynioną wcześniej dziurę w deskach. Kule zaświstały mu obok głowy, ale mgła nie pozwalała Niemcom dobrze celować.
Sto metrów od stodoły płynęła rzeka i „Jóźko” ukrył się w jednej z jam wydrążonych w jej stromym brzegu. Niemcy cały dzień przeszukiwali tę rzekę wzdłuż i wszerz, ale uciekiniera nie wykryli. Nie uciekać daleko – to była wypróbowana metoda, której „Jóźko” z powodzeniem się trzymał. Innym razem w czasie pościgu wdrapał się na drzewo, a żandarmi krążyli wokół niego, na szczęście nie patrząc w górę.
Po kilku kolejnych nieudanych próbach schwytania „Jóźka”, Gestapo zmieniło taktykę. Aresztowało jego młodą żonę, osiemnastoletnią Irenę z domu Szczerba, która była w siódmym miesiącu ciąży. Młodzi poznali się już w czasie wojny, w 1940 roku, a związek małżeński zawarli 15 sierpnia 1942 roku. Kiedy Franciszek zaczął być poszukiwany przez Gestapo, Irena mieszkała przez cały czas u jego rodziców w Lusławicach. Gestapowcy aresztowali ją na kilka dni przed pierwszą rocznicą ślubu, 12 sierpnia. Mimo że była w zaawansowanej ciąży, została pobita i wtrącona do aresztu Sądu Grodzkiego w Zakliczynie.
„Jóźko” spóźnił się dosłownie o kilka godzin, gdyż akurat na ten dzień zaplanował wywiezienie żony z Lusławic. Był nawet przygotowany do ewentualnej walki z gestapowcami, gdyż do domu zajechał z kilkoma uzbrojonymi kolegami. Niestety, po zabraniu Ireny do Zakliczyna niewiele już mógł zrobić.
Czytaj też: Karel Čurda. Przez tego czeskiego kolaboranta co najmniej 250 osób dostało się w ręce Gestapo
Prywatna wojna z Niemcami
W więzieniu kobieta nadal poddawana była ciężkiemu śledztwu. W czasie odwiedzin rodzina namawiała ją, by wyrzekła się męża i w ten sposób ratowała siebie i nienarodzone dziecko. Irena nie chciała jednak na to się zgodzić, mówiąc, że okazałaby się wówczas niewierną żoną. Zresztą wcale nie wiedziała, gdzie ukrywa się jej mąż, ale podczas któregoś z kolejnych brutalnych przesłuchań, nie mogąc wytrzymać bicia, wykrzyczała, że jest on u swego brata Leopolda w Brzesku.
Gestapowcy natychmiast wywlekli ją do samochodu i pojechali do Brzeska. Zastali Leopolda Pyrka wraz z żoną w mieszkaniu, ale po Franciszku nie było ani śladu. Zaczęli katować domowników, ale ci nic nie wiedzieli o poszukiwanym krewnym. Zeznali, że owszem odwiedził ich on jakieś dwa miesiące temu, ale od tego czasu zupełnie go nie widzieli.
Wtedy gestapowcy stwierdzili, że Irena musiała ich celowo sprowadzić do Brzeska, by zmylić trop. Jeden z nich podleciał do niej i krzyknął: „Gówniaro, ty nie będziesz wodzić nas za nos!”. Chwycił ją za ramię i wyprowadził za budynek gospodarczy. Tam wyciągnął pistolet i strzelił jej dwa razy w głowę, a następnie dwa razy w pierś.
Sąsiadka Leopolda Pyrka, która obserwowała tę scenę z ukrycia, opowiadała później, że jeszcze przez piętnaście minut dziecko podrygiwało w łonie martwej już matki, aż w końcu się udusiło. Niemcy zabronili sprzątnąć od razu ciało Ireny, dopiero po kilku godzinach zgodę wyraziło Gestapo z Tarnowa.
Ten, który zamordował Irenę Pyrek, nazywał się Wilhelm Heinrich Rommelmann. Przedwojenny niemiecki policjant w zakliczyńskim Gestapo odpowiedzialny był za tak zwane akcje specjalne – między innymi likwidację tarnowskich Romów i getta w Zakliczynie. Po wojnie został schwytany, a na procesie udowodniono mu, że własnoręcznie zabił pięćdziesięcioro Polaków, Romów i Żydów. W 1947 roku skazano go na śmierć. Wyrok wykonano przez powieszenie w Tarnowie. Rommelmann prowadził również sprawę Franciszka Pyrka.
„Jóźko” na wieść o śmierci żony i dziecka strasznie rozpaczał, że nie zdążył ich uchronić przed prześladowcami. Przeklinał swoje szczęście, które pozwoliło mu doczekać tej strasznej chwili, ale po pierwszym momencie załamania przyszedł czas odwetu – kapral Pyrek wszedł na drogę zemsty.
Nie musiał już uciekać przed Gestapo, został żołnierzem 1. batalionu 16 Pułku Piechoty AK „Barbara” kapitana Eugeniusza Borowskiego „Leliwy”. Prywatna wojna z Niemcami czyniła zeń jednego z najlepszych żołnierzy w oddziale. W nagrodę dowódca powierzył mu prowadzenie ciężarówki, którą zdobyli na Niemcach w jednej z zasadzek. „Jóźko” jeździł nią po zaopatrzenie do różnych melin w Brzesku, Tarnowie, a czasem aż w Gorlicach czy Jaśle, za każdym razem unikając niemieckich kontroli i pułapek.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Piotra Korczyńskiego Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze walczącej Polski, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
KOMENTARZE (9)
Teraz Żydzi prowadzą kampanię kłamstw i nienawiści przeciwko Polsce i Polakom i żądają od nas zapłaty za zbrodnie Niemców. Tak się odwdzięczają Polakom za ratowanie ich z narażeniem życia. Czy warto było im pomagać?
Tak, warto.
Polacy powinni uratować tylu żydów, ilu żydzi uratowali polaków. I niech nikt nie mówi że żydzi nie mogli uratować polaków, bo przebywali w gettach lub obozach. Raz że w gettach przebywali dobrowolnie, nawet sami zapłacili za budowę murów i sami te mury wybudowali. Dwa że obozy dla żydów powstały dopiero w 1942 roku, podczas gdy polacy byli zamykani w obozach już od 1940 roku. Trzy że w latach 1939-1941 na terenach Polski pod okupacją rosyjską, żydzi w żadnych gettach czy obozach nie przebywali więc mogli polakom pomagać czego jednak nie robili. No i sprawa najciekawsza to polacy w latach 1939-1941 udawali żydów nosząc opaski z gwiazdą, tak mieli dobrze podczas okupacji. Podczas gdy zagląda żydów zaczęła się dopiero po konferencji w Wannsee 20.01.1942 r. gdzie Niemcy podjęli decyzję o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej.
Teraz ratujemy Ukraińców. Ciekawe jak nam za to podziękują?
Oby nie kulką z broni, którą im dostarczamy !!!
Niestety ani kulka w łeb, ani kosa po nogach, czy siekiera między oczy Polaków nie ominie. I nie tylko ukraińcy rzucą się na nas, lecz także Niemcy i Rosjanie.
Marzena Manista
żydzi zabili jezusa
Iluz takich podobnych BOHATEROW
Mieliśmy,?. Ci co przeżyli są świadkami
Dla młodej generacji naszego Narodu
Młoda generacja naszego narodu ma w … pupie naszą historię. Oni uważają się za Obywateli Europy. Ja więcej wiedziałem o Polsce w 8 klasie podstawówki w 1977r. niż oni po swojej „Maturze” po 2000r. Ha,ha,ha !!!
Nie psioczyć na Niemców !!! Teraz to nasi przyjaciele, no i każdy przecież chce teraz jechać „na roboty” do Niemiec – dobrowolnie, a co niektórzy chętnie by za to nawet dopłacili !!!