Mróz, sięgający minus pięćdziesięciu stopni. Głodowe racje żywnościowe. I niewolnicza praca, tak ciężka, że narzuconych przez strażników norm niemal nie sposób było wyrobić. Jak radzili sobie Polacy, którzy trafili do piekła na ziemi - kopalń na Kołymie?
Kołyma przez dziesięciolecia była synonimem śmierci, głodu i niewolniczej pracy. Niemal przez 10 miesięcy w roku panowała tam zima – prawdziwa zima. Temperatury dochodziły do minus 50 stopni. Ludzie, zmuszeni do życia i pracy w tych koszmarnych warunkach, każdego dnia walczyli o przetrwanie.
Wszystko zaczęło się w 1931 roku, kiedy to na rozkaz Józefa Stalina utworzono przedsiębiorstwo Dalstroj (Dalekowschodnie Budowy), którego zadaniem było zagospodarowanie dorzecza rzeki Kołymy. Pierwsze łagry powstały tam jak grzyby po deszczu. Wkrótce funkcjonował już ich cały system. Skuty lodem i niedostępny port w Magadanie sprawiał, że Kołyma, choć będąca kontynentalną częścią ZSRR, stawała się niedostępną wyspą.
W bydlęcych wagonach na miejsce zaczęto zwozić coraz większe rzesze więźniów, zarówno kryminalnych, jak i tych skazanych za tak zwane przestępstwa polityczne. Do kołymskich obozów trafiali przedstawiciele najróżniejszych narodowości. Byli tam Rosjanie, Ukraińcy, Polacy, Litwini, Łotysze, Estończycy, Żydzi, Niemcy, Czesi, Ormianie, Mongołowie, Japończycy.
Kierowano ich drogą morską przez port we Władywostoku lub w Buchta-Nachodka. Pracownicy byli rzeczywiście potrzebni – ta niegościnna, bezludna kraina skrywała bowiem prawdziwe skarby. Złoto, platyna, węgiel, ołów czy uran czekały na człowieka w nieprzebranych ilościach. A więźniowie, których można było zmuszać do ich wydobywania, nie oglądając się na warunki zatrudnienia, stanowili wymarzoną siłę roboczą.
Polacy trafiali na Kołymę głównie w dwóch okresach. Pierwszy obejmował 1940 rok, kiedy to naszych rodaków wywożono z polskich terenów zagarniętych po sowieckiej agresji na Polskę. Druga fala nastąpiła po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 roku.
Walka o przetrwanie
Praca w kopalniach była bardzo ciężka, ponad ludzkie siły. Starsi, słabi i chorzy nie mieli szans na przeżycie. Nawet osoby w pełni sił błyskawicznie zapadały na zdrowiu. Silne mrozy, duże opady śniegu, zamiecie śnieżne i do tego jeszcze głodowe porcje żywnościowe powodowały, że liczba więźniów zmniejszała się niemal z dnia na dzień.
„W zimie mrozy dochodziły do minus 60 stopni, a latem temperatura wzrastała do plus 45 stopni Celsjusza w cieniu. Zimą bez światła elektrycznego było nieco widać od godziny 11.00 do 13.00, a latem ciemność trwała od godziny 23.00 do 1.00” – tak wyglądało obozowe życie według słów Telesfora Dembińskiego, którego wspomnienia znalazły się w zbiorze „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”.
Dzień łagrowiczów zaczynał się od apelu. Stanie w mrozie było nie do zniesienia. Do tego kilka razy w tygodniu w barakach robiono rewizję. Przewracano wtedy wszystko do góry nogami, a gdy znaleziono coś ostrego, nawet gwoźdź, wówczas właściciel tego przedmiotu otrzymywał kilka dni izolatora. Gdy nie było winnego, to konsekwencje ponosili wszyscy mieszkańcy baraku. Karą było na przykład odśnieżanie alejek, porządkowanie przywiezionego drewna lub kucie lodu przy ustępach.
Śmierć zbierała w tych warunkach ogromne żniwo. Codziennie rano z baraków wynoszono zwłoki więźniów, którzy nie przeżyli nocy. Zmarłych rozbierano do naga – w końcu wszystko to, co skazaniec miał na sobie, należało do państwa. Ciała wiązano grubymi sznurami i po śniegu ciągnięto do miejsca, gdzie były przygotowane jamy służące do składowania materiałów wybuchowych. Zwłoki wrzucano do tych pustych jam i przysypywano śniegiem.
Warto dodać, że społeczność łagierna nie była jednolita. W brygadach roboczych na kopalni pracowali robotiadzy. Obowiązywały ich ciężkie do spełnienia normy, których wyrobienie wpływało na otrzymywane racje żywnościowe. Tych, którzy unikali pracy lub byli zbyt wycieńczeni fizycznie, by móc ją wykonywać, nazywano dochodiagami. Z kolei odkazczyki to obozowi „buntownicy”, odmawiający działania – ci większość czasu spędzali w karcerze. Najlepsze życie wiedli pridurokowie, więźniowie pełniący funkcje obozowe. Znajdowali się oni najwyżej w hierarchii i potrafili zamienić życie pozostałych w prawdziwy koszmar.
Praca, praca, praca
Jak jednak wyglądał dzień zwykłego robotiagi? Dembiński, który pracował w kopalni złota w miejscowości „Bolszewik”, opisywał, że więźniowie już o 6 wyruszali z obozu. Zanim dotarli do miejsca pracy, musieli przejść 5 kilometrów. Przy minus 50 stopniach i gęstej mgle już sama ta droga wydawała się zabójcza.
Zimą głównym zadaniem osadzonych było podminowywanie wzgórz, pod którymi znajdowały się złotonośne piaski. Trzeba było kopać doły do głębokości 2 metrów – tylko, że wieczna zmarzlina na tym terenie wynosiła jeden metr, a czasem i więcej. Do kopania tych dołów używali kilofów, łomów, łopat, a do podminowywania – amonitu.
Wszyscy więźniowie znali podstawową zasadę przetrwania w takich warunkach atmosferycznych i przy takiej pracy: należy ciągle się ruszać. Brak aktywności przy tak silnym mrozie powodował senność i stopniowe zamarzanie organizmu. Tak umierali najsłabsi.
Czasem zabójcze okazywały się też same złoża. Nie przez przypadek złą sławą cieszył się na przykład łagier Aliaskitowyj. Wystarczy tylko wspomnieć, że miejsce, w którym się znajdowała się kopalnia rudy wolframu, nazwano „Doliną Śmierci”. Sam obóz był podzielony drutami na dwie części. W jednaj byli zdrowi (jeszcze) więźniowie, a w drugiej – inwalidzi i chorzy.
Pył kruszonej skały kwarcowej, czasem tak gęsty, że górnicy oddaleni o kilka kroków nie byli w stanie się zobaczyć, zabrał zdrowie i życie wielu skazanych. Po mniej więcej dwóch latach pracy w kopalni więzień zapadał na chorobę płuc. Nie dziwi więc, ze łagier był często uzupełniany nowymi partiami więźniów.
W poszukiwaniu złota
Mordercza okazywała się też praca przy złotonośnych piaskach. Jadwiga Bisanz-Szmigiero trafiła do odkrywkowej kopalni złota „Marija Roskowoj” w czerwcu 1948 roku. „Pamiętam nasze pierwsze i straszne wrażenie, gdy szłyśmy rano do pracy i spotkałyśmy dziewczęta, które wyjechały w marcu. Nie poznałyśmy ich. Były to stare, dosłownie stare kobiety. Czarne twarze spalone od słońca, brudne i wychudzone” – zapisała we wspomnieniach, które znalazły się w książce „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”. Opisała, jak wyglądały zadania robotnika zatrudnionego przy płukaniu złota:
W stoku góry wykopane były dziury, przypominające jaskinie. Pracowało się zawsze nad jakimś strumieniem, żeby mieć dostęp do wody, potrzebnej do przemywania urobku (…). Przy korycie pracowały trzy osoby, jedna narzucała ziemię z szurfu (wykopu- przyp. red.), druga przemywała ją, a trzecia donosiła na odwał wypłukaną ziemię, a nosiło się ją w żelaznych, bardzo ciężkich wiadrach.
Na szurfach, czyli przy rodzaju studni kopanej lub wybijanej w skale w poszukiwaniu złota, pracował też Adam Kądziołka. Został aresztowany przez NKWD w sierpniu 1945 roku. Za przynależność do Armii Krajowej skazano go na dziesięć lat poprawczo-roboczych obozów. Wylądował w łagrze o sielankowej – z pozoru – nazwie „Spokojnyj”.
Na czym polegała praca Kądziołki i tysięcy innych łagierników? Więźniowie kopali doły, w których zakładali ładunki wybuchowe. Pokruszoną dzięki nim skałę wydobywali na powierzchnię za pomocą taczek, które pchali na powierzchnię. Podczas eksplozji niejeden skazaniec zostawał kaleką.
Czy przypadkowe znalezienie złota przez skazańca przyniosłoby mu szczęście? Niekoniecznie. Jak zapisał Bronisław Radomski, kolejny ze współautorów zbioru „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”:
W tundrze zaś można spotkać, i to dość często, tzw. samorodki złota. Osobiście spotykałem wielkości dużego ziemniaka. Nikt jednak nie odważy się podnieść, grozi za to bowiem więzienie. Zresztą nawet gdyby podniósł i wziął, co z nimi zrobi? Komu sprzeda? I komu powie? Taki strach jest swego rodzaju kodeksem karnym.
Bylejakość
Same kopalnie były tworzone byle jak. Dominowała prowizorka. Korytarze podziemne podpierano miejscowym drzewem – cienkimi sosenkami czy kosodrzewiną. Nic dziwnego, że nader często dochodziło do wypadków.
O tragedii, której był świadkiem, opowiedział między innymi Maciej Żołnierczyk (skazany na 25 lat łagrów). Otóż w kopalni zawalił się korytarz. Kilku więźniów ocalało, jednak zostali odcięci od świata. Żeby ich wydobyć, potrzebne było otworzenia tego korytarza. Musiałaby się w to zaangażować cała brygada. Ale czy pomoc uwięzionym leżała w interesie władz obozu? Chyba wszyscy znają odpowiedź na to pytanie: więźniowie mieli wydobywać cenne grudki kruszcu, a nie tracić czas na ratowanie nic nie wartego życia niewolnika.
Żołnierczyk wspominał również, jak bezwzględni byli strażnicy wobec tych, którzy nie byli w stanie wyrobić narzuconej dziennej normy. Niezdolność do pracy mogła równać się wręcz wyrokowi śmierci:
(…) w następnej grocie (…) był młody Niemiec Nadwołżański, który, podobnie jak Janek, pił wodę z głodu. Nie wykonał on swej normy i nad ranem przyszedł zamierszczyk. Okazało się, że zrobił za mało. Zaczęły się krzyki, przekleństwa, pamiętam tę opuchniętą twarz młodego więźnia oraz rozpacz w jego oczach.
Kriukow buchnął go kułakiem, biedak upadł jak wiórko na ziemię, a wtedy Kriukow razem z zamierszczykiem Szczerbakowem zaczęli młócić biedaka płazem łopat, tak jakby to był snop zboża. Po tym wszystko ucichło, kazali nam zbierać się do baraku i nie wiem, co się z biedakiem stało. Nigdy potem go nie widziałem.
A co z tymi, którzy odmawiali podjęcia pracy? Wiemy przecież, że i takie przypadki się zdarzały. Karą dla odkazczyków był karcer-izolator. Była tam tylko prycza do leżenia, oczywiście bez pościeli. Więźniowie jedzenie otrzymywali raz dziennie, a porcje były nad wyraz oszczędne. Raz dziennie przynoszono odrobinę wrzątku, 200 gramów chleba i zupę.
W celi tylko raz dziennie na chwilę zapalano piecyk. Ściany były pokryte szronem. Wolno było leżeć lub chodzić. Żeby przetrwać, trzeba było się ruszać, robić cokolwiek, byle nie zasnąć. Sen oznaczał śmierć.
ZSRR pełen złota?
Skazańcy często zastanawiali się, ile złota Związek Radziecki zyskuje na ich niewolniczej pracy. Jak wyliczał jeden z polskich więźniów, na obszarze Kołymy znajdowało się około 40 kopalń. Każda miała dwa do sześciu „łagpunktow”. Każdy „łagpunkt” – kilka złotonośnych działek. Dla jednej działki w okresie sezonu obowiązywała norma od 20 do 40 kilogramów złota dziennie.
Jeśli to prawda, to dziennie ojczyzna proletariatu mogła zyskiwać nawet 10 ton złota. A trzeba pamiętać, że funkcjonowały jeszcze kopalnie na Kamczatce, Sachalinie, nad Amurem, na Uralu i w Kazachstanie.
Inna rzecz, że statystyki dotyczące wydobycia były powszechnie fałszowane. Administracja obozowa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że praca więźniów jest nieefektywna. Ale skoro centrala przydzielała każdemu obozowi wyśrubowane normy wydobycia, należało je wypełnić. Choćby tylko na papierze.
Wyrywanie naturze cennych kruszców w tak niegościnnym kołymskim terenie pochłonęło wiele ofiar. Dokładnych liczb nie ma, są tylko szacunki. Ocenia się, że we wszystkich łagrach w latach 1937–1953 poniosło śmierć od 2 do 4 milionów więźniów. Ilu z nich pracowało w kopalniach? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy.
Bibliografia:
- Autor zbiorowy, Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach, Wydawnictwo Zona Zero 2019.
- Wojciech Marciniak, Problematyka pracy w łagrach na Kołymie w relacjach polskich więźniów z lat 1944-1956, [w:] Adam Dziurok i in., Od niepodległości do niepodległości. Historia Polski 1918-1989, IPN 2014.
- Sławomir Kalbarczyk, Gułag: niewolnictwo XX wieku, „Biulety IPN” nr 4/2009.
KOMENTARZE (11)
Książka propagandowa nie warta uwagi, każdy kto używa słowa sowiecki zamiast polskiego radziecki nie jest historykiem a zwykłym sprzedawczykiem piszącym na zamówienie tajnych służb i wpisuje się w rusofobskie trendy. Autor tego tekstu też jest nieźle ześwirowanym tzw. Pożytecznym idiotą albo też pracuje na zamówienie bo podaje jakieś mityczne szacunki pewnie z d… y wyrwane zamiast podać źródła a dane są już dawno opublikowane przez Rosjan.
Ile ci zapłacili za ten wpis? Standardowo, 10 rubli?
Komentator o ksywie Prawda historyczna jest niczym tylko putinowskim trollem.
To nie ruski troll,to tylko pisowska menda
Komentator o ksywie Marcin to potomek gestapowców i trol od szafermachera
Nie dajcie się prowokować wpisami rosyjskiego trolla używającego nicka „Prawda historyczna”.
W książce Wiktorii Śliwowskiej „Ucieczki z Sybiru” Autorka podaje przykłady polskich zesłańców,którzy wzbogacili się na Syberii w takim stopniu, że jeden z nich po powrocie sfinansował bratu uzyskanie stanowiska radnego w Kaliszu, a sam otworzył pierwszą w tym mieście mechaniczna stolarnie. Wielu byłych zesłańców WRACAŁO dobrowolne na Sybir, gdzie mieli lepsze warunki niż w kraju. Inni wyjeżdżali na Zachód na saksy.
Tylko za Cara można było trafić nawet kilka razy na Sybir i wrócić. Za Stalina jechało się na Syberię tylko raz i przeważnie nie wracalo. Car i Stalin z komunistami to dwa różne światy ,po 1917 nikt normalny z własnej woli na Syberię nie wyjeżdżał.
Wielu? Czyli ilu?
NO TAK, ty prawda historyczna, dla ciebie ważniejsze że napisał sowiecki zamiast radziecki, a przerażający ogrom cierpienia, zła jakie Ich tam spotkało, nic dla ciebie nie znaczy, BO WŁAŚNIE JESTEŚ putinowskim trolem
przecież z niego taka prawda historyczna jak z koziej dupy reisentasche