Inspektorzy pracy tworzyli formularze, w których zapisywali wiek, wagę, wzrost i codzienność młodocianych robotników. Z tych kart wyzierała nędza i choroby: zniszczone płuca tkaczek, uszkodzony słuch małych drukarzy, sine dziąsła chłopców pracujących przy ołowiu. Statystyki mówiły jedno: dzieci pracowały niemal wszędzie.

Wyzysk przyszłości. Gdzie pracuje dziecko?
Proszę się przejść tylko po fabrykach gdzie pracują dzieci i kobiety – a spotkamy tam prawie wszędzie istoty blade, wynędzniałe, z piętnem rozwiniętej lub rozwijającej się choroby na twarzy. Te wynędzniałe postaci, bez rumieńca na twarzy i bez blasku w oku – świadczą nader wymownie o sobie. Pracują oni – bo tak im każe twarda konieczność życia, – ale widocznem to jest – że każdy dzień pracy jest dla nich uszczupleniem zasobu sił, jest wyzyskiem przyszłości na rzecz teraźniejszości.
Większość dyskusji o konieczności ochrony dziecka, o jego statusie jako człowieka i potrzebach fizycznych oraz emocjonalnych, przetaczała się od drugiej połowy XIX wieku na łamach naukowych i społecznych periodyków, względnie w salonach oświeconych pedagogów i społeczników.
Praca zarobkowa dzieci – wcześniej prawie niezauważana i uznawana za coś absolutnie naturalnego – stała się tematem społecznej debaty. W dyskusji tej po jednej stronie znajdowali się ci, którzy dostrzegali wyzysk młodocianych i kolosalny negatywny wpływ pracy na ich organizmy: lekarze, pedagodzy, działacze społeczni i filantropi. Po drugiej – właściciele zakładów, urzędnicy, a nawet część rodziców. Ci ostatni niejednokrotnie sami zabiegali o zatrudnienie dziecka, nawet jeśli wiek lub zdrowie nie kwalifikowały go do pracy.

Głównie w przemyśle metalowym. Ślusarstwo, szlifierstwo, blacharstwo, fabryki wyrobów srebrnych – tu królują chłopcy. Dziewczęta częściej zatrudnia się w tkalniach – przy maszynach, gdzie bardziej liczy się zwinność niż siła.
Mimo oporu części społeczeństwa – który nie zawsze wynikał z chęci wyzysku małoletnich, a niekiedy był po prostu odruchowym sposobem na poradzenie sobie z poczuciem odpowiedzialności za ich krzywdę – pojawiały się instytucje, urzędy i stowarzyszenia postulujące zmiany w prawie i konieczność zabezpieczenia wszystkim dzieciom… dzieciństwa. Natomiast po odzyskaniu niepodległości ta coraz większa świadomość, że sytuacja pracujących małoletnich musi ulec zmianie, objawiała się w różnorakich badaniach i ankietach, które w środowiskach robotniczych przeprowadzali socjolodzy oraz urzędnicy nowoczesnych instytucji: Kasy Chorych czy Inspekcji Pracy. Nie były to kompleksowe analizy – realizowano je wyrywkowo, w różnych okresach i miejscach, by choć pobieżnie ocenić stan zdrowia dzieci i młodzieży, poznać położenie i codzienność tych osób.
Czytaj także: Niemowlę w sławojce. Dzieciobójstwo w przedwojennej Polsce [18+]
Dziecko z formularza
„Aby dokładniej zrozumieć masę młodzieży pracującej, trafniej wnikać w warunki jej pracy i życia i wpływać racjonalnie na normowanie ich, rozwinął się ostatnio w pracy inspekcyjnej system ankietowy, uzupełniany przez szczegółowe wywiady, prowadzone pod kątem pojedynczych zagadnień” – pisze w 1932 roku jedna z inspektorek pracy.
Już w 1929 roku pojawił się skromny, choć ważny, okólnik o konieczności zorganizowania badań zatrudnionych jawnie małoletnich, wpisanych do Kas Chorych w 13 ośrodkach przemysłowych: Białymstoku, Bielsku-Białej, Bydgoszczy, Częstochowie, Drohobyczu, Radomiu, Krakowie, Lwowie, Łodzi, Poznaniu, Sosnowcu, Tomaszowie i Warszawie. Wykonywano je w Kasach Chorych, w stacjach badań młodocianych. Procedura obejmowała tylko młodzież w wieku od 15 do 18 lat, gdyż obowiązywała już ustawa ograniczająca wiek dzieci dopuszczanych do pracy zarobkowej – choć nie należy się łudzić, że dzieci poniżej piętnastego roku życia nie zasilały szeregów robotników.

Montaż parowozów w Pierwszej Fabryce Lokomotyw w Chrzanowie, lata 20.
Szara strefa miała się dobrze, ale z oczywistych względów nie dysponujemy pełnymi, oficjalnymi danymi na ten temat. Państwo dopiero raczkowało, a w instytucjach nadzorujących warunki pracy uczono się działać na scalonym po zaborach terytorium. Z każdym rokiem uzupełniano wiedzę o realnym poziomie zatrudnienia małoletnich oraz o kondycji psychicznej i fizycznej pracującej legalnie młodzieży.
Maria Kirstowa, inspektorka pracy obwodu warszawskiego w latach 1918–1919, wprowadziła system kart informacyjnych, na których zapisywano wszelkie dane uzyskane w trakcie badań lekarskich i rozmów z młodocianymi pracownikami. Uwzględniano między innymi wiek, płeć, informacje o rodzinie i miejscu zamieszkania, warunkach lokalowych, wykształceniu czy zamiłowaniach.
„Z kartek tych […] wyzierała cała nędza i anormalne warunki gospodarcze doby ówczesnej” – pisała po latach Kirstowa.
Gdzie zatem – według urzędniczych formularzy – pracowali małoletni w początku lat trzydziestych?
Głównie w przemyśle metalowym. Ślusarstwo, szlifierstwo, blacharstwo, fabryki wyrobów srebrnych – tu królują chłopcy. Dziewczęta częściej zatrudnia się w tkalniach – przy maszynach, gdzie bardziej liczy się zwinność niż siła. Są też oczywiście pomocnicami krawcowych i szwaczkami, uczą się u modystek. Wykonują gorsety, bo małe, drobne dłonie świetnie się przy tej pracy sprawdzają. Przemysł tkacko-odzieżowy zachłannie wciąga w swoje tryby tanią siłę roboczą o smutnych, ale zdrowych oczach, które widzą szew i guziki, a nawet czarne nici na czarnym materiale. Tymczasem w prywatnych domach pracują – legalnie i nielegalnie – rzesze „dziewcząt do posług”.

Według danych Kas Chorych młoda służąca to przeważnie sierota lub półsierota. Nie ma bliskich, których musiała opuścić, by iść na służbę, ale też nikt o nią nie dba i nikt się za nią nie wstawia. Jest zdana na łaskę swojej pani czy pana, a także wyżej postawionej służby, ale i tak uważa swoją pracę za szansę. Ma własne łóżko, czasem nawet pokój dzielony z koleżanką – nie to, co pomocnice krawcowych, które u swoich chlebodawców często śpią po kilka w jednej izbie i po kilka w łóżku. Ma zapewnione wyżywienie – ankiety podają, że młode służące ważą zwykle więcej niż rówieśnice pracujące w innych zawodach. Czy są wykształcone? Często nie kończą nawet szkoły powszechnej. Bo i po co? To nie handel, żeby trzeba było sprawnie liczyć.
Tu wystarczy być robotnym i cichym. „Sport?” – pytają ankieterzy. Służące od świtu do nocy uprawiają przeróżne dyscypliny: palą w piecach, ścielą łóżka, podają posiłki, czasem gotują, biegają za sprawunkami, sprzątają, a wieczorem szyją i cerują. Kiedy mają mieć czas na coś więcej? Wniosek z ankiety: spośród przebadanych służących tylko 0,6 procent uprawia jakiś sport.

Służące pracowały od rana do wieczora, najczęściej z jednym wolnym popołudniem raz w tygodniu.
Miejsc, gdzie nie pracowała młodzież, było w gruncie rzeczy niewiele. Młodocianych zatrudniano niemal wszędzie – od przemysłu drzewnego czy spożywczego przez handel i rolnictwo, aż po górnictwo. Istniało kilka niefabrycznych zawodów, w których dzieci sprawdzały się wyjątkowo dobrze. Chociażby gońcy – chłopcy na posyłki biegający od drzwi do drzwi z belami materiałów, paczkami, dokumentami, zamówieniami. Praca na pozór łatwa, ale w dłuższej perspektywie – beznadziejna. Trudno mówić o zawodzie gońca. To raczej przypadkowe, tymczasowe zajęcie, które we współczesnym CV można by porównać do roznoszenia ulotek. Owszem, jest to jakiś etap w życiu zawodowym, ale nieszczególnie przydatny w przyszłej pracy, bo jakich umiejętności może nabyć goniec – poza sprytem?
Na ulicach miast pracowali także bardzo młodzi gazeciarze, a w hotelach i restauracjach – bardzo młodzi kelnerzy, obsługujący bawiących się do świtu gości. Ta ostatnia praca czasem prowadziła do wykolejenia: łatwy zarobek, szemrane znajomości. Hanna Krahelska, inspektorka pracy zajmująca się młodocianymi i oglądająca na co dzień dramaty związane z pracującymi dziećmi, pisała wprost:
Mali kelnerzy, pikolacy, bladzi chłopcy restauracyj, hoteli i dancingów; nigdy nie wyspani; za wcześnie, od niewłaściwej strony „zawodowo” zetknięci z najwstrętniejszemi cechami i przejawami życia burżuazji – wogóle klas zamożniejszych. Chłopcy, mimowoli wzorujący się na gestach, grymasach, sposobach „zabijania” życia, podpatrzonych u tych konsumentów kolacyj, obiadów, napojów, dancingów, gabinetów i. t. p.
Czytaj także: Z kołyski do… fabryki lub kopalni. Najniebezpieczniejsze zawody wykonywane dawniej przez dzieci
W daninie składają swoje zdrowie
Kolejna kategoria informacji gromadzonych przez służby państwowe odnosiła się do stanu zdrowia młodych robotników. Jak się przedstawiał? Mówiąc najkrócej: źle.
Niezależnie od wykonywanego zawodu, rozwój dziecka czy nastolatka był utrudniony ze względu na niekorzystne 111 warunki – każda praca odbijała się na wyglądzie oraz stanie psychicznym i fizycznym. Maria Kirstowa, która zajmowała się sprawdzaniem warunków higienicznych i analizowała zapadalność na choroby zawodowe, stwierdzała na łamach prasy branżowej:
Niezadawalające przestrzeganie ustaw, złe higieniczne warunki pracy, organizacja i racjonalizacja pracy, dokonywana bardzo często bez uwzględnienia roli i znaczenia czynnika ludzkiego w produkcji szczególnie groźnie się przedstawiają na tle warunków życia i bytu robotników, a także niekorzystnie wpływają na rozwój młodocianych organizmów.

Warszawski gazeciarz w akcji przedwyborczej.
Gdyby chcieć stworzyć model przeciętnego nastoletniego robotnika, mierzyłby około 160 centymetrów i ważył niespełna 50 kilogramów, przy obwodzie klatki piersiowej wynoszącym średnio 73–75 centymetrów. Najprawdopodobniej miałby zepsute zęby (dotyczyło to 58,4 procent przebadanych chłopców i 63,2 procent dziewcząt). Inspektorka pracy z zachodnich rejonów Polski opisywała, że uczniowie w wizytowanych przez nią zakładach rzemieślniczych i młodociani pracownicy są słabo rozwinięci i cherlawi.
Chłopcy 17-o letni mający 160 cm wzrostu ważą b. często 47 kg, 45 kg, 41 kg.
Przeciętna robotnica w wieku 16 lat mierzyła około 152 cm i ważyła około 48 kilogramów. Miała zapewne problemy z płucami bądź wzrokiem, szczególnie jeśli pracowała w przemyśle odzieżowym – tkaczki nieustannie wdychały pył bawełniany, a pomocnice krawcowych i szwaczki wytężały wzrok przy fastrygach. Pyły zagrażały dziewczętom pracującym w wytwórniach sreber (przy polerowaniu), chemikalia – tym zatrudnionym w introligatorniach.
Typowe dla poszczególnych zawodów choroby zawodowe u młodzieży występowały częściej i były bardziej uporczywe niż u dorosłych. Młode, nastoletnie organizmy dopiero się kształtowały, a czynniki zewnętrzne wyjątkowo łatwo zaburzały rozwój narządów czy układu kostnego. Dlaczego w ankietach tak skrupulatnie podawano obwód klatki piersiowej? Zależał od niego rozwój płuc i prawidłowe oddychanie, tak jak od rozwoju mięśni, kości i nerwów – normalny ruch. Patrząc na listę chorób nastolatków, można odnieść wrażenie, że przebadani zostali pięćdziesięcioletni robotnicy z trzydziestoletnim stażem pracy.
Związek schorzeń z rodzajem wykonywanej pracy jest oczywisty. Dzieci pracujące w przemyśle chemicznym, na przykład przy wyrobie farb ołowianych (Światowa Organizacja Zdrowia umieściła ołów na liście najgroźniejszych dla organizmów żywych substancji), cierpiały na choroby i wady układu nerwowego, płuc, serca i skóry. Zatrudnione w przemyśle papierniczym – najczęściej miały problemy ze wzrokiem i sercem; z kolei choroby słuchu to zmora małych drukarzy, kuśnierzy i wykonujących inne zawody związane z wysokim poziomem hałasu.
W 1925 r. zostałem przyjęty jako chłopak do pomocy w drukarni. To była drukarnia na potrzeby zakładu Scheiblerów. […] Byłem wątłym, filigranowym, nie nadawałem się do ciężkiej pracy. Odbierałem druki z maszyny i odkładałem, ciąłem na gilotynie, ale to było ponad moje siły. Pracowałem 8 godzin. Praca była szkodliwa, w kwasach. […] Pomieszczenie, w którym pracowaliśmy miało 26 m2. Pośrodku stała maszyna drukarska, stół. Pracownikami byli – kierownik, drukarz i dwóch pomocników.

Grupa dzieci na dworze przy prowizorycznej kuchni, na której kobieta przyrządza posiłek.
Jeśli takie dziecko zbyt długo przebywało w szkodliwych warunkach, a do tego jadło przy warsztacie brudnymi rękami i wdychało szkodliwy pył, kończyło się to często ciężkimi dolegliwościami. Sine dziąsła i osłabienie jasno wskazywały przyczynę – lekarz wpisywał wówczas w karcie zdrowia: „skutki ołowiu”. Prawo zakazywało przyjmować dzieci do pracy w warunkach zagrażających zdrowiu, ale w latach dwudziestych drukarnie i tak masowo zatrudniały chłopców – często pod pretekstem przyuczania do zawodu czy wykonywania praktyk. W rzeczywistości liczył się zysk właściciela zakładu.
Czytaj także: Buty w chłopskich domach
Tekst stanowi fragment książki Magdaleny Kopeć, „Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy”, wyd. Wielka Litera, 2025 rok.

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.