Niemiecki obóz zagłady w Sobiborze istniał od maja 1942 roku do grudnia 1943. Szacuje się, że w tym czasie śmierć poniosło tam 170–180 tys. osób.

Tekst stanowi fragment książki Krzysztofa Potaczały O czym drzewa w Bieszczadach nie szumią. Ocalona z Sobiboru, Znak Horyzont 2025.
***
Wagonów było osiemnaście lub dziewiętnaście. Może nawet dwadzieścia. W każdym po mniej więcej sto pięćdziesiąt osób. Szczelnie wypełniony skład, który w piątek 15 stycznia 1943 roku ruszył ze stacji w Zagórzu, skierowano tym razem do Sobiboru. Dotarł tam 17 stycznia. Relacja Salomei z tej koszmarnej podróży jest tak samo oszczędna jak wcześniejsza – wypowiadana równoważnikami zdań, na pozór sucha. Ale nie brakuje w niej sprawozdawczych szczegółów:
Trzy dni w drodze. Trzy dni trzymali w wagonach. Zabrali wszystko. W niedzielę nas wywagonowali w Sobiborze. W wagonach ludzie wariowali, ciemno, duszno, prosili o śmierć. Kiedy jedno dziecko zastrzelili, matki jej zazdrościły. Za grudkę śniegu płacono dwieście złotych. Wagon rozpieczętowali. Totenlager [obóz śmierci]. Tam oddawano kosztowności. Siedem kobiet do pracy i osiemnastu chłopców do pracy. Transport miał dwa tysiące osiemset ludzi. […] Ukraińcy bili nahajkami ludzi, którzy szli na śmierć. […] Chlorkiem truli. Krzyki trwały pół dnia. Wieczorem palono zwłoki.
Przedsionek piekła
Szli na śmierć, a w oddali biły dzwony. Biły we Włodawie, jeszcze bliżej. Wzywały katolików na ofiarę mszy. Niedzielna Eucharystia trwa zwykle godzinę. Ile istnień stracono w takim czasie? Jeśli w początkowym okresie funkcjonowania obozu jednorazowo do komory wpychano około dwustu pięćdziesięciu osób, a gazowanie trwało dwadzieścia minut, to w ciągu sześćdziesięciu zabijano mniej więcej siedmiuset Żydów. Później, gdy komorę powiększono o kolejną celę – nawet dwukrotnie więcej.

Zdjęcie lotnicze terenu obozu zagłady w Sobiborze wykonane prawdopodobnie przed 1942 rokiem.
17 stycznia 1943 roku zamordowano blisko dwa tysiące osiemset osób. (…) Kiedy zmierzchało, w niebo poszedł dym – szaroczarny, tłusty, powalający. Nie do wytrzymania. Niósł się z wiatrem na wieś, poza wieś i jeszcze dalej. Przechodnie zatykali usta i nos chusteczkami albo rękawami płaszczy. Niektórzy wymiotowali, inni tylko z odrazą pluli.
Gdy człowiek się rozkłada albo jest palony, śmierdzi najbardziej ze wszystkich ziemskich stworzeń. Dlatego ci za obozową bramą, w przedsionku piekła, mieli jeszcze gorzej. Patrzyli w przestrzeń na pożydowski dym, zasłaniali usta i nos i z trwogą pytali siebie, kiedy sami ulecą w chmury.
System sortowania bagażu
W książce o obozie w Sobiborze Marek Bem pisze:
Przez pierwszych kilka tygodni funkcjonowania ośrodka zagłady w Sobiborze bagaż osób wypędzanych z wagonów pozostawał na rampie, aż do chwili, gdy wszyscy Żydzi zostali zaprowadzeni do komory gazowej. Potem specjalna grupa wybrana wcześniej z transportu przenosiła go na plac przy obozie II, gdzie dokonywano bardzo pobieżnej selekcji. Duża część rzeczy była niszczona, palona i zakopywana w dołach.

Tekst stanowi fragment książki Krzysztofa Potaczały O czym drzewa w Bieszczadach nie szumią. Ocalona z Sobiboru, Znak Horyzont 2025.
Jak wynika z relacji więźniów, „góry nieposortowanego bagażu piętrzyły się między barakami”. Autor opisuje, że szybko zorganizowano w obozie nowy system sortowania mienia ofiar. Zbudowano nowe baraki-sortownie i zorganizowano grupę więźniów, którzy zajmowali się głównie sortowaniem rzeczy więzionych bądź już straconych Żydów.
(…) Rzeczy trafiały do obozu na Flugplatzu w Lublinie. Tam więźniowie ponownie segregowali przedmioty. Nierzadko dopiero wtedy odnajdywano najcenniejsze precjoza, których wcześniej nie dostrzegli albo nie chcieli dostrzec poprzednicy. Zapakowane już dobra odsyłano do magazynów akcji „Reinhardt” w Lublinie przy ulicy Chopina 27. Potem wiele z nich trafiało do niemieckich rodzin, które ucierpiały podczas wojny.
Czytaj też: Cuda się zdarzają. Największy bunt więźniów w historii Auschwitz-Birkenau
Dwa–trzy pociągi dziennie
(…) Nie wszystko z grabieży dostawało niemieckie państwo. Wielu esesmanów i wartowników ukraińskich miało cichy układ z sortownikami, którzy dla polepszenia codziennej sytuacji bądź szansy na jeszcze jeden dzień życia odkładali dla nich atrakcyjne przedmioty. Sami też próbowali uszczknąć coś dla siebie po zagazowanych współziomkach. Ale tu już ryzyko było znacznie większe – w razie wpadki taki człowiek zazwyczaj nie dożywał następnego dnia.
Obozowa załoga miała dobre jedzenie, skradzione więźniom kosztowności, opiekę lekarską. Miała też do dyspozycji najlepszych rzemieślników, którzy pod przymusem szyli eleganckie ubrania bądź wykonywali meble. Niektórzy strażnicy zamawiali u mechaników dla swoich pociech rowerki, które przerabiano z wózków żydowskich dzieci. Kiedy jechali na urlop, taszczyli pełne prezentów skrzynie i paczki. W domu radości nie było końca.
A transporty z Żydami i ich dobytkiem wciąż nadjeżdżały. (…) Najwięcej pociągów, średnio dwa–trzy dziennie, dotarło do Sobiboru latem 1942 roku. (…) Podczas selekcji więźniów na rampie kolejowej Niemcy wyławiali tych, którzy byli jeszcze młodzi, zdrowi i deklarowali, że mają w ręku fach. Ale nawet jeśli ktoś był w dobrej kondycji, wkrótce ją tracił.
Potworne warunki w Sobiborze
Praca ponad siły, przerywany krótki sen, zimno, fatalne warunki sanitarne, wszy, permanentny stres i głodowe racje żywnościowe powodowały, że ludzie ci zapadali na choroby, a ich odporność szybko malała. Osadzonych męczyły przeziębienia, kaszel, bóle głowy, rąk i nóg. Wielu miało problem z psującymi się zębami. Chroniczna awitaminoza wyniszczała organizm od wewnątrz, wyrzucała na jego powierzchnię czyraki i inne trudno gojące się rany, łamała ludzi psychicznie.

Obóz latem 1943 roku. Na pierwszym planie widoczny fragment obozu I, w tle budynki Vorlagru.
Nie sposób w takim stanie pracować codziennie od rana do późnego popołudnia. I wielu Żydów w istocie nie dawało rady. Byli zabijani na miejscu lub odciągani i przenoszeni do tej części obozu, w której rychło ginęli. Setki i tysiące, których pokonały nie tyle niemieckie represje, fizyczny, nadmierny często wysiłek, chłód i głód, ile choroby spowodowane egzystencją w takich warunkach. Dopiero pod koniec 1942 roku władze obozu zdecydowały, że chorzy mają prawo do trzydniowego odpoczynku.
Wydane zarządzenie miało konkretny powód – w tym czasie do Sobiboru przyjeżdżało mniej transportów, „co z kolei wiązało się z faktem, że większość pociągów zarezerwowana była dla tysięcy niemieckich żołnierzy udających się do domu na święta Bożego Narodzenia” – czytamy w książce Marka Bema. Pewna liczba Żydów rzeczywiście po krótkim odpoczynku nabierała nieco sił, lecz wkrótce choroby atakowały ponownie.
Nie było robotników niezastąpionych. Fachowcy mogli pracować w swoim zawodzie, dopóki zachowywali sprawność i wydajność. Według relacji ocalonych więźniów Niemcy utworzyli kilka komand. Osobną grupę stanowili rzemieślnicy pracujący w warsztatach: krawcy, szewcy, szwaczki, złotnicy, kucharze czy ogrodnicy. Inni obsługiwali chlewnie, kurniki i stajnie – tych w każdej chwili można było zastąpić innymi, bo praca nie wymagała specjalistycznych umiejętności.
Czytaj też: Kawa, tort i… gulasz z owczarka niemieckiego. Jak wyglądał jadłospis więźniów obozów koncentracyjnych?
Dzień w obozie zagłady
W przypadku każdego z nich dzień przebiegał według powtarzalnego schematu:
5.00 – pobudka. (…) Trzeba wstać i powlec się, a najlepiej pobiec pod kran z zimną wodą na zewnątrz baraku. Trzeba być sprawnym i nie pokazywać, że coś doskwiera. To gwarancja, że tego ranka nie zostanie się odciągniętym na bok, ale pójdzie się do wyznaczonych zajęć.
5.30 – śniadanie. Ohydna, lurowata kawa, dziwna mieszanka zbożowej z czymś nierozpoznawalnym, przeważnie letnia albo całkiem już zimna. Czasami coś w rodzaju wodnistej zupy, w której próżno szukać jarzyn czy choćby grama mięsa. Albo i kości, którą można by obgryźć i wyssać z niej szpik, aż zostanie samo suche.
6.00 – apel (…).

Kolumna Żydów pędzona pieszo do obozu zagłady.
7.00 – wymarsz do pracy. Idą dwójkami albo czwórkami w asyście ukraińskich i niemieckich nadzorców. Ci mają broń, pałki, prowadzą psy na smyczach. (…). Idą, patrzą przed siebie (w ziemię i na boki lepiej nie patrzeć, to zbyt podejrzane) i śpiewają. Taki mają nakaz. Człowiek, który śpiewa w drodze do pracy, musi być szczęśliwy, czyż nie?
12.00 – obiad. (…) Pół miski kaszy, niekiedy też kawałek koniny, czasem już z lekka cuchnącej. (…) Znowu liczenie więźniów i wymarsz na popołudniową zmianę. Z pełnym żołądkiem śpiewa się głośniej i weselej.
17.00 – „fajrant”, kolacja. Czwarty raz tą samą trasą. Mogą iść z zamkniętymi oczami, a i tak trafią na swoje miejsce – na plac, gdzie po kolacji odbędą się apel i posumowanie dnia. Dla niektórych zakończy się on chłostą, karą głodówki lub śmiercią. Lecz najpierw jedzenie – zazwyczaj dwieście gramów ciemnego chleba i kubek kawy z jęczmienia (…).
18.00 – apel. Liczenie i jeszcze raz liczenie. Mimo silnego dozoru mogło się przecież zdarzyć, że ktoś wykorzystał chwilową nieuwagę strażników i czmychnął w krzaki, w las – po wolność i życie. Jeśli tak by się stało, ucierpią inni więźniowie. Dziesięciu, dwudziestu, w zależności od decyzji komendanta. Dlatego lepiej, żeby stan się zgadzał, wtedy może nikt nie zginie.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Krzysztofa Potaczały O czym drzewa w Bieszczadach nie szumią. Ocalona z Sobiboru, Znak Horyzont 2025.

KOMENTARZE (1)
Czy autor mógłby wyjaśnić w jakim celu stara się połączyć czas trwania Eucharystii z mordem w Sobiborze? Czy ma to na może celu sugerowania współsprawstwa okolicznej polskiej ludności w niemieckich zbrodniach w Sobiborze? Z góry dziękuję za wyjaśnienie tych dziwnych figur retorycznych autora.