Przed D-Day alianci poświęcili mnóstwo czasu na planowanie. Niektóre ich pomysły wykraczały poza zwykłe przygotowania. Oto najbardziej szalone z nich.

Według alianckich planistów niezwykle ważnym etapem dla powodzenia lądowania w Normandii było zdobycie Cherbourga. Jego opanowanie dawało możliwość poszerzenia początkowego przyczółka. W sztabie zaczęły się jednak dyskusje: co, jeżeli tego ważnego portowego miasta nie uda się zająć? Jak pisze Craig Symonds w książce „Operacja Neptun. D-Day i inwazja aliantów na okupowaną Europę”, znaleziono na to receptę:
W ogniu dyskusji brytyjski komandor John Hughes-Hallet rzucił, prawdopodobnie żartem: „No, to ja mogę powiedzieć tyle, że jeśli nie możemy zdobyć portu, to powinniśmy przywieźć własny”. Przy stole zapanowała ogólna wesołość, aż wtem ktoś powiedział: „W sumie, to czemu nie?”.
Był to zaledwie jeden z wielu szalonych pomysłów, jakie pojawiły się w głowach alianckich dowódców i planistów w związku z przygotowaniami do operacji „Neptun”, która miała wkrótce zmienić bieg II wojny światowej.
Sztuczny port
Pozostawał tylko jeden problem: jak w ogóle tego dokonać? Przede wszystkim – potrzebne były falochrony. Ich budowa pod nosem Niemców nie wchodziła w grę, ale w takim charakterze można przecież było wykorzystać zatopione statki. To, że byłoby to możliwe, miała uwidocznić demonstracja w wannie: umieszczono w niej papierowe łódeczki, a następnie zmącono wodę szczotką do mycia pleców. Stateczki zatonęły. Kiedy jednak poza okręcikami umieszczono w wannie barierę (według różnych wersji w postaci kapoku lub gąbki), po zamieszaniu wody utrzymały się na powierzchni. Admirałowie i generałowie wydawali się przekonani.
Nie tylko generalicji spodobał się pomysł stworzenia takich sztucznych portów. Przypadły one do gustu samemu Winstonowi Churchillowi. Zaczęto więc pracować nad wprowadzeniem tego pomysłu w życie. Początkowo zakładano budowę przynajmniej jednego sztucznego portu z nabrzeżami oraz prowadzącymi na plażę groblami. Przedsięwzięcie otrzymało nawet własny kryptonim: „Mulberry”, czyli morwa. Zresztą roślinnych odniesień w tym projekcie było więcej: falochron nazywano agrestem, a miał się składać z… kolb kukurydzy, czyli wykorzystanych w tym celu porzuconych statków.

Sztuczny port Mulberry „B” – pirs – zdjęcie lotnicze z 27 października 1944 roku.
Jednak plany planami. Wojenna rzeczywistość szybko sprowadziła osoby odpowiedzialne za realizację tego pomysłu na ziemię. Jak oszacowano, do budowy sztucznych portów potrzeba by 400 m3 betonu, 30 tys. ton żelaznych prętów zbrojeniowych, 4,5 tys. km stalowych rurek i 80 km stalowego drutu. Wyprodukowanie tych materiałów znacząco obciążyłoby i tak już przeciążone stocznie. Na dodatek wszystko to należało jeszcze przetransportować na miejsce. I tu pojawił się się kolejny problem: obawiano się, że nie wystarczy do tego holowników.
Zresztą i o samym pomyśle opinie były różne. Generał Bertram Ramsay określał porty mianem „tych cholernych Mulberries”, a mimowolny pomysłodawca projektu – komandor Hughes-Hallet – „z czasem uznał projekt «Mulberry» za przykład «marnotrawnej i absurdalnej przesady»”. Aczkolwiek ostatecznie sztuczne porty rzeczywiście zostały użyte – lecz w ich transporcie musiały pomóc amerykańskie holowniki.
Czym zastąpić miliony kanistrów?
Kwestia zdobycia Cherbourga była dla aliantów kluczowa jeszcze z jednego powodu. Otóż na plażach Normandii miały wylądować tysiące czołgów, ciężarówek, jeepów i wszystkie potrzebowały paliwa… Pytanie: jak im je dostarczyć? Do momentu przejęcia Cherbourga nie byłoby nawet portu, do którego mogłyby wpłynąć tankowce. Alternatywą było przewożenie kanistrów, jednak według szacunków trzeba by było zorganizować ich aż ok. 26,3 mln! Jak słusznie zauważa Craig Symonds, była to perspektywa zarazem zniechęcająca i absurdalna.
Wtedy Arthur Hartley, inżynier z Anglo-Iranian Oil, wpadł na pewien pomysł: rozwiązaniem według niego był rurociąg o wdzięcznej nazwie Pluto, stanowiącej akronim od „Pipeline Under the Ocean”. Miałby on zostać położony na dnie kanału La Manche i okuty „w tuzin wzmocnionych osłon elastycznego węża o średnicy dziesięciu centymetrów”. Projekt ten, choć wydawał się szalony, został zrealizowany (na zdj. otwierającym tekst widać proces układania rurociągu). Operacja „Pluto” zakończyła się pełnym sukcesem: na dzień przed lądowaniem w Normandii rurociąg leżał już na miejscu, gotowy, by tłoczyć przezeń paliwo.
Czytaj też: D-Day. Dzień desantu w Normandii
Ministerstwo Dziwnych Czołgów
Bynajmniej nie był to koniec szalonych pomysłów, na jakie wpadli alianci, zanim wylądowali w Normandii. Generał Percy Hobart uznał, że brytyjskie machiny wojenne należałoby przed tą operacją odpowiednio podrasować. Opracował więc cały zestaw takich modyfikacji – przede wszystkim dla czołgów Sherman oraz Churchill. Zbiorczo nazywano je dziwadłami Hobarta (Hobart’s Funnies). Jak wyglądały?
Na pierwszy ogień weźmy AVRE, czyli „Assault Vehicle Royal Engineers”. Jego charakterystyczną cechą było dodatkowe działo strzelające 40-funtowymi pociskami, zdolnymi do zniszczenia niemieckich bunkrów. Kolejna pojazd, nazywany czołgiem-cepem, wyposażony był w umieszczony na froncie cylinder z łańcuchami, które miały służyć do rozminowywania terenu. Przewidziany był też czołg strzelający samobieżnymi torpedami, a nawet czołg, który de facto nie był już czołgiem, bo nie posiadał wieżyczki. Była to w zasadzie samobieżna rampa używana do tego, by ułatwiać innym pojazdom pokonywanie przeszkód.

Zbiorczo przerobione alianckie czołgi nazywano je dziwadłami Hobarta (Hobart’s Funnies).
Prawdopodobnie najciekawszy pomysł na przerobienie czołgu miał jednak austriacki imigrant Nicholas Straussler. Podstawą jego konstrukcji był M4 Sherman, który wyposażono w podwójny napęd (tzw. duplex drive), a ponadto, jak opisuje Craig Symonds: „w olbrzymie wodoodporne płócienne kurtyny przypominające rękawki do pływania, które owijały się wokół całego czołgu, praktycznie go zasłaniając. (…) Nadmuchana kurtyna zawierała wystarczająco dużo powietrza, by utrzymać czołg na powierzchni, czy też, precyzyjniej rzecz ujmując, by nie dać mu zatonąć, jako że sam czołg zwisał poniżej linii wody, zaś osłona wystawała ponad jej powierzchnię na zaledwie dwadzieścia centymetrów”.
W ten sposób powstało coś w rodzaju czołgu-amfibii, który miał wpełzać na plażę „niczym wielki żuk wychodzący z wody”. Tak zmodyfikowane maszyny wykorzystano nawet podczas ćwiczeń, ale radziły sobie dość dobrze tylko wtedy, kiedy morze było spokojne. Samo sterowanie nimi nastręczało sporych trudności, przez co niekiedy „amfibie” lądowały w niewłaściwym miejscu. Zdarzały się również awarie napędu. Unieruchomione pojazdy do brzegu musiała holować barka, a na plażę wyciągał je… buldożer. Cóż, nie wszystko zawsze musi się udawać. Najważniejsze, że ostatecznie lądowanie w Normandii zakończyło się sukcesem!
Źródło:

Zdj. otwierające tekst: Imperial War Museums/domena publiczna
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.