Polski marynarz podczas II wojny światowej miał więcej wrogów, niż można się spodziewać. Jak wyglądało życie załóg naszych okrętów walczących w tym konflikcie?

Polski szwejk – na morzach i w angielskich pubach
(fragment wstępu)
Po przeczytaniu tej opowieści chciałoby się wykrzyknąć: „Borchardt żyje!”. Wcielił się tylko w postać Wincentego Cygana i nadal pisze! Barwne przygody na morzu i na lądzie, walka na okrętach i w londyńskich knajpach, dramatyczne przeżycia na tonącym „Dragonie” i tęsknota za „drewnianą Warszawą” z gdyńskimi knajpami. Karuzela uczuć! A do tego ostre podziały na „my” (marynarze) i „oni” (podoficerowie i oficerowie).

Prace wyposażeniowe na „Błyskawicy” w doku wykończeniowym w Southampton, listopad 1937 roku.
Jest też czasem jak u Szwejka, gdy jego przemądrzały przyjaciel zadaje baaaardzo trudne pytania oficerom, domagając się np. prawa do rumu dla polskich marynarzy. Bo niby dlaczego Anglicy mają urzędowe przydziały, a my nie? Czy nasze gardła są gorsze? Jest więc trochę śmiesznie, trochę sentymentalnie, a trochę jednak odkrywczo. Bo to bodaj jedyna książka polskiego marynarza o drugiej wojnie na morzu.
A wojna ta, jak się dowiadujemy, jest zupełnie inna od tej oficerskiej. Okazuje się że polski marynarz miał o wiele więcej wrogów niż można się było spodziewać. Oprócz „Szwabów” i „Ruskich” doszli bowiem: klan oficerski, podoficerski, a także Murzyni i marynarze sojuszników: „Angole” i „Żabojady”, którym polski marynarz musiał nie raz wytłumaczyć, głównie używając pięści ale także stołków i co tam było akurat pod ręką, że ta wojna to jednak nie przez nas i że to nie my jesteśmy winni, że np. „Żabojady” musza spożywać tę okropną angielską karmę i pić wykręcającą twarz szkocką.
Poczta pantoflowa na ORP „Błyskawicy”
Poczta pantoflowa jest chyba najszybszą na świecie. Wychodzi przeważnie z gęby mesowego, przezywanego Hałuj, i z szybkością pioruna dostaje się do uszu reszty załogi. Wadą tej poczty jest jedynie to, że Hałuj podsłuchujący rozmowy w mesie oficerów czy w kabinie dowódcy, nie może dosłyszeć każdego słowa, a tylko piąte przez dziesiąte. To, czego nie dosłyszał, dorobił sam i podał dalej. Wiadomości takie, przerabiane przy podawaniu z ust do ust, słuchane były jako nowiny wielkie i bezsprzeczne. Oczywiście sens takiej wieści niekoniecznie musiał przypominać sens oryginalnej rozmowy, która wpadła przez odwietrznik wentylatora do uszu podsłuchującego.
Pewien oficer postanowił zmierzyć szybkość i sprawność działania tej poczty. W mesie oficerskiej przy pogawędce poobiedniej powiedział do drugiego oficera coś w tym rodzaju: „Dowiedziałem się od majstra dokjardu, że czas wyznaczony na reperację okrętu został skrócony z dwóch miesięcy do dwóch tygodni, więc pozostało już niewiele postoju. Co więcej, bazą naszą ma być Cejlon, jako podstawa wypadowa na Japończyków”. Potem zapalił papierosa i wyszedł na pokład. Dokładnie w pół minuty po wypuszczeniu tej wieści mógł sam zauważyć grupki marynarzy na pokładzie dyskutujących sprawę opuszczenia doku w ciągu dwóch dni i obrania kierunku prosto na Tokio.
Chłopski filozof
Pochodził gdzieś z Podkarpacia od przełęczy Dukielskiej i to było rzeczą pewną, gdyż wybierając się na urlop raz w roku, musiał podać nazwę stacji końcowej, do której potrzebował biletu. Stwierdzono też, że musiał skosztować coś szkoły średniej, gdyż za dużo wiedział. Do tego jednak sam nigdy się nie przyznawał. Kiedy mu zarzucano jego podpadające maniery, odpowiadał na to wierszem: – Moje maniery są te z wyższej sfery. – Wobec tego gdzieś ty się chował, człowieku? – Ja się nie chowałem – odpowiadał – ja żyłem oficjalnie wśród ludzi w salonie i na ulicy. – Chłopski filozof – mówili – co nosem bańki puszcza.
Tego wieczoru przyszedł sygnał, zawsze radośnie witany: zwolnienie załogi na ląd. Pod pokładem ruch. Wolna wachta przebiera się na ląd, wkładając śnieżnej białości koszule i najlepsze mundury. – No, filozofie, pożeraczu serc niewieścich, gdybym był tobą, tobym na ląd nie wychodził. Powystraszasz tylko Anglików i popsujesz nam wszystkim reputację – zaczął, jak zwykle, Michaś. Tego rodzaju napaść na filozofa nie była pierwszą, ale nigdy jeszcze filozofowi nie brakło odpowiedzi. Te właśnie odpowiedzi pobudzały wszystkich do kibicowania to jednej, to drugiej stronie. „Jakże się on tym razem wywinie?”. Michaś uważany był za jednego z przystojniejszych; niedużego wzrostu, o małej chłopięcej twarzy z noskiem lekko zadartym.

Poczta pantoflowa jest chyba najszybszą na świecie. Jej źródłem na okręcie najczęściej była mesa.
– Michaś! – odrzekł filozof. – Ja nie lubię jałowej dyskusji, a szczególniej z tobą. Ja każde słowo poprę faktem, a bezstronni tu słuchacze niech orzekną, kto ma rację i kto jest przystojniejszy: ja czy ty?
Dla każdego z dwudziestu słuchaczy wyglądało to tak, jakby ktoś chciał im udowodnić – co więcej – poprzeć faktem, że woda jest sucha, a ogień mokry. (…) – Prawdziwa kobieta zawsze będzie czuć pociąg do mężczyzny, a nigdy do takiego jak ty. Ładna kobieta, jak my to rozumiemy, o słusznym wzroście i o kobiecych kształtach, nigdy za tobą nie pójdzie, bo i jak? Kobieta – i ni to, ni owo?! Przecież kobiecie sięgałbyś zaledwie po pępek! Z tobą może pójść coś małego, jakiś nierozgarnięty jeszcze żółtodziób albo kurdupel.
Popatrz na mnie. Twarz pociągła, o świeżej cerze. Nos raczej duży, ale inny by do mej twarzy nie pasował, oczy niebieskie. Zdecydowany blondyn. Wzrost? O głowę wyższy jestem od ciebie. Znawcy określiliby mię: przystojny, o wybitnych rysach. Czy tego u mnie nie widzisz? Czyś ślepy? Czy słyszałeś kiedyś o takim, któremu było Słowacki? Czy nie dostrzegasz żadnej podobizny? Ale czekaj no, nie zauważyłem przedtem. Masz piegi koło nosa; musiałeś piec dużo ziemniaków w popiele, jak pasałeś krówki na miedzy.
Tego mieli już wszyscy dosyć, a szczególnie Michaś. Poczerwieniał, zapomniał języka w gębie. – Potrzebne ci to było? – zapytał go Trak. – Lepiej byś trzymał twarz zamkniętą, jak nie wiesz, jak i kogo się czepić.
Życie na przepustkach
Nade wszystko godny uwagi obiekt dla nas to były kobiety. Przeważnie o figurach bardzo smukłych i włosach pięknie opadających na szyję. Okazały się też stosunkowo łatwe w podejściu. Łatwe, ale do pewnej granicy. Trzy dni temu po drugiej stronie morza podchodząc do kobiety, słyszało się nieuniknione: „No wie pan, co za bezczelność!”. Tutaj, nie znając ani słowa angielszczyzny, po prostu trącało się pierwszą napotkaną w ramię, by zwrócić na siebie uwagę, a następnie na migi starało się tłumaczyć, że potrzebuje się pomocy, by kupić pamiątkę lub że szuka się kina itp.
Barów nie trzeba w Anglii szukać. Jest ich tyle, że sklepy z innymi artykułami wstydliwie pomiędzy nimi się kryją. Widok wnętrza baru i jego obsługi rozczarował każdego z nas. Pojęcie baru musiało tutaj być inne niż u nas. W najnędzniejszym barze w Gdyni można było posiedzieć przy małej szklance piwa z zadowoleniem i parę godzin, choćby dla atmosfery, która tam panowała.

Najbardziej wyczekiwanym przez marynarzy sygnałem była informacja o zwolnieniu załogi na ląd.
Nie było też baru w Gdyni, gdzie by nie można było zjeść wieprzowej nogi z bigosem, nie mówiąc już o apetycznych przekąskach z kiełbasą i kiszonym ogórkiem. A obsługa? Ta zawsze u nas złożona była z pięknych dziewic, których zadaniem było biec na każde skinienie i wszelkimi możliwymi środkami zmusić gościa delikatnie do postawienia sobie jeszcze jednego. Na ulicy Portowej, na przykład, w każdym barze można było tańczyć przy dźwiękach orkiestry, czasem samej harmonii.
Czytaj też: Jaki był najbardziej pogardzany zawód dwieście lat temu? W Wielkiej Brytanii chyba… marynarze
Tęsknota za polskimi barami
Tutaj, jakkolwiek każdy bar ma napis „Bar”, to słowa tego nie używa się. Bar popularnie znaczy tu „Public House”, w skrócie pub. Przeciętny bar angielski z reguły tak zewnątrz, jak i wewnątrz malowany jest na brązowo. W środku baru lub pod ścianą na kredensowej strukturze z drzewa i szkła poustawiane są wszelkiego rodzaju butelki win, whisky i dżinów. Za ladą obsługa, złożona ze starszych panów, którzy uporczywie swoim wyglądem przypominają naszych rzeźników w jatce mięsnej. Tylko że nasi rzeźnicy byli uprzejmiejsi.

Polscy marynarze w Anglii tęsknili za gdyńskimi barami.
Wchodząc do baru szkockiego, doznaje się uczucia, jakby się było tu natrętem, że oni robią przysługę, że można tam wejść, a nie, jak u nas, gdy właściciel i obsługa aż nieraz za jaskrawo okazywali wdzięczność, że daje się im zarobić. Zupełnie niehigienicznie, jakoś końsko, ujeżdżalniano wygląda podłoga wysypana trocinami. W podłodze wkoło lady jest wydrążenie, coś w rodzaju płytkiego rynsztoku, też wysypane trocinami, służące do spluwania. Jednym z ważniejszych urządzeń baru jest otwarty kaflowy kominek, w którym pali się ogień.
Tu schodzą się wieczorami Tomy, Bille i Johny na pinta, to znaczy na kufel piwa, i siedząc wokół pieca, gwarzą. Każdy bar ma swe miano od jakiegoś zwierza, począwszy od baru pod ślimakiem, przez wszystkie najfantastyczniejsze nazwy zwierząt, skończywszy na barze pod bykiem. Zamówić sobie wódkę było łatwo, przecież na butelkach stoi wyraźnie „whisky”, słowo poznane przez nas jako pierwsze. Jeżeli chodzi o smak whisky, to jest naprawdę po czym splunąć. Trzeba chyba czarownicy, by przyrządzić z nie wiadomo jakich ziół płyn o takim smaku i zapachu.
Źródło:

KOMENTARZE (2)
do której przybył na pokładzie ORP „Błyskawica” nie ORP „Błyskawicy”
I wszędzie to samo: ORP „Byskawicy”. Nie mieliśmy okrętu Błyskawicy, tylko Błyskawica. Jak by stało w zdaniu sama nazwa okrętu, to by pasowało np. „poczta pantoflowa na Błyskawicy”, ale z ORP to już nie