Zanim Polacy stali się jedną z najbardziej rozpoznawalnych grup etnicznych w Stanach Zjednoczonych, musieli pokonać tysiące kilometrów i przeciwności losu. Co skłoniło ich do emigracji? Jak wyglądały pierwsze polskie osady w Ameryce? I dlaczego to właśnie Kościół odegrał kluczową rolę w kształtowaniu polonijnej tożsamości?

Chłopi polscy wędrujący w końcu XIX i na początku XX wieku do Ameryki, będący pierwszą wielką falą emigracyjną, wagą swej liczebności, swym rodowodem społeczno-etnicznym, zdeterminowali charakter emigracji polskiej w Ameryce na następne dziesiątki lat, aż do II wojny światowej, po której przybyło wiele tysięcy emigrantów politycznych.
Gettyzacja polskich chłopów
Przy wszelkiego rodzaju masowych osiedleniach obcych przybyszów, napływających falami, działa nieodmiennie czynnik gettyzacji. Chłopi polscy, którzy w wielkiej liczbie przepływali Atlantyk od osiemdziesiątych lat ubiegłego stulecia, z miejsca znajdowali się w świecie całkowicie odmiennym od ich rodzinnych wiosek, których nieraz całe życie nie opuszczali. W sytuacji, w której jednostka zrywa ze swym otoczeniem pod wpływem jednego czynnika – w tym wypadku ekonomicznego – stara się ona ułatwić sobie adaptację przez maksymalne upodobnienie nowego otoczenia do starego.

Za oceanem powstawały skupiska, które osiągnęły imponujące liczby po kilkaset tysięcy Polaków – w Pensylwanii, Michigan i Illinois.
Dla poszczególnych ludzi, którzy rozpraszają się po obcym kraju, jest to niemożliwe i tacy osobnicy muszą przejść przez radykalny proces adaptacji, wtapiając się całkowicie w nowe środowisko. Z polską emigracją za Ocean było jednak inaczej. Poza najwcześniejszymi pionierami niemal każdy przybyły emigrant zastawał już liczne środowisko, które starało się transplantować na nowy obcy grunt obyczajowość religijno-etniczną „starego kraju”. Procesy te można by nazwać „prawem najłatwiejszej adaptacji”.
Dzięki niemu powstawały skupiska, które osiągnęły imponujące liczby po kilkaset tysięcy Polaków – w Pensylwanii, Michigan i Illinois.
Ojcowie Polonii
Wraz z procesami gettyzacji i – jak pisze Alicja Iwańska – „podlewania tradycji etnicznych” rosła rola polskiego kleru katolickiego, który roztaczał opiekę nad emigrantami. Na wsi polskiej szacunek, jakim się cieszył wśród chłopów ksiądz, ograniczony był faktem, że w strukturze społecznej wsi i antagonizmie między chłopami a dworem, duchowny bardzo często, choć nie zawsze, był po stronie dziedzica. W okresie pańszczyzny chłopstwo było zrównane wobec pana. W połowie XIX wieku różnice klasowe podzieliły wieś. Głód ziemi był jednak wśród wiejskiej biedoty, bogatych i wyrobników tak silny, że wraz z rosnącym ruchem ludowym pozycja kleru pogarszała się na wsi z każdym rokiem.

Tak było w Polsce, ale dla masy emigrantów przybyłych z polskich wsi, przeżywających szok nowego świata, ksiądz był jedynym opiekunem, pasterzem, doradcą i wychowawcą. Jednocześnie polscy duchowni, jako ludzie światlejsi od swych podopiecznych, z natury rzeczy – poza sprawowaniem nad nimi opieki – byli dla nich jedynym oknem na świat. W interesie jednak hierarchii kościelnej było maksymalne zawężanie tego okienka – aby nie przemieniło się w szerszą bramę, przez którą trzoda mogłaby uciec i wyłamać się spod kurateli katolickich pasterzy.
Tak więc rola kleru katolickiego od początku napływania fal emigracji zarobkowej była dwojaka. Księża katoliccy, niemal jedyni w owych czasach opiekunowie Polonii o rodowodzie wyłącznie wiejskim, byli jej prawdziwymi ojcami, ale ojcami, którzy nie życzą sobie swych dziatek utracić. Przekonanie o potrzebie zachowania rzymskiej świętej wiary, starych obyczajów, a przede wszystkim „polskości”, która nie była niczym innym jak zespołem cech etnicznych – było treścią ich troski. Tak więc amerykańsko-polski kler katolicki chronił Polonię przed zgubnymi wpływami obcymi, czyniąc to w imię pielęgnowania jej „polskości” i zachowania wiary jej ojców.
Czytaj też: Raj na ziemi okazał się koszmarem. Polskich pionierów w Brazylii czekała nadludzka praca, choroby i śmierć
Amerykanizacja Polaków
Przy pierwszych jej generacjach, nawet już tych zrodzonych w Ameryce, nie było to bardzo trudne. Nie tylko dlatego, że chłopi polscy w porównaniu z pozostałymi grupami etnicznymi, z wyjątkiem włoskiej i południowosłowiańskiej, byli pod względem poziomu wykształcenia bardziej od nich zacofani, ale przede wszystkim dlatego, że zespół cech etnicznych opierał się zwycięsko działaniu czynników zewnętrznych. Zwłaszcza gdy te „czynniki zewnętrzne” na przełomie dwóch stuleci bardzo słabo dawały o sobie znać, jeżeli oczywiście wyłączy się pracę w kopalni czy fabryce, w której emigrant polski był najczarniejszą siłą roboczą.
W wielkich miastach przemysłowych, gdzie osiedlali się przybysze z innych krajów, działał – podobnie jak i w polsko-amerykańskich gettach – mechanizm „najłatwiejszej adaptacji”. Południowi Słowianie, Ukraińcy, Grecy i Włosi tworzyli swoje własne enklawy na tej zasadzie, na jakiej czynili to emigranci z Polski. Społecznie wywodzili się przeważnie z tych samych warstw. Z „ojczyzny” nie wypędziły ich prześladowania religijne lub polityczne, ale nędza i głód.

Z czasem członkowie Polonii zaczynali prezentować interesujące skrzyżowanie obyczajów, z coraz większą przewagą lokalnych, co łatwo zauważyć, obserwując polsko-amerykańskie imprezy.
Koniec XIX i początek XX wieku, zwłaszcza zaś okres prezydentury Teodora Roosevelta, zainicjował presję na grupy narodowościowe w kierunku ściślejszego zespolenia ich ze społeczeństwem amerykańskim, co według ówczesnych kryteriów oznaczało przyjęcie obyczajów anglosaskich. Patriotycznych Amerykanów tej epoki – która zbiegała się ze wzrostem międzynarodowej potęgi Stanów – niewątpliwie drażniła etniczna mozaika znacznego procentu ludności, na którą składali się przybyli w ciągu ostatniego 20–30-lecia emigranci.
Niekoniecznie w związku z ówczesnymi tendencjami płynącymi z góry, aby masy emigrantów przepoić amerykańskim patriotyzmem, izolacyjno-opiekuńcza rola kleru katolickiego musiała ulec pewnemu osłabieniu. Nie można przecież było kultywować „polskości” w gettach z całkowitym pominięciem społeczeństwa amerykańskiego. Z czasem więc kler katolicki, licząc się z normalnymi pragnieniami awansu społecznego młodszych pokoleń, bez szczególnej presji ze strony starej Polonii, która wdrożyła się do życia gettowego, sam podjął akcję propagowania znajomości języka angielskiego, uczęszczania – poza szkołami parafialnymi – do szkół amerykańskich. To zresztą stało się później koniecznością wobec obowiązkowego i bezpłatnego nauczania w high school.
Polako-Amerykanie
Drugim niebłahym czynnikiem „amerykanizacji” Polonii był fakt, że wśród polskiego kleru było coraz więcej księży urodzonych w Ameryce. Ci, choć zgodnie z życzeniami wyższej hierarchii starali się kultywować odrębność narodowościowo-religijną, nie mogli tego czynić tak skutecznie jak księża wykształceni w kraju. Dlatego zapewne wyższe czynniki kościelne w Ameryce zabiegały i zabiegają o przysyłanie księży z Polski.

Polski sklep przy Milwaukee Avenue w Chicago.
Mimo więc starań, aby pozostać wiernymi tradycjom polskości i wiary przy zachowaniu lojalności wobec nowej amerykańskiej ojczyzny, erozja środowiska działała głównie i dlatego, że kościec patriotyczno-kulturowy wyniesiony z Polski był albo znikomy, albo równy zeru.
Z połączenia właśnie tradycji polsko-etnicznych i działania środowiska, które w miarę upływu czasu i wymierania pierwszych emigrantów było coraz silniejsze, tworzyła się postać owego Polako-Amerykanina, który w sensie świadomości narodowej często nie jest ani jednym, ani drugim, reprezentuje natomiast bardzo interesujące skrzyżowanie obyczajów, z coraz większą przewagą lokalnych, co łatwo zauważyć, obserwując polsko-amerykańskie imprezy, jak np. paradę z okazji Dnia Pułaskiego w New Yorku lub w Chicago.
Czytaj też: Pozycja Polski na Zachodzie
Podwójny patriotyzm
Kwestia podwójnego patriotyzmu, czy też podwójnej lojalności wobec „ojczyzny” przodków i tej nowej – amerykańskiej, została z miejsca ustawiona fałszywie, ponieważ – jak nadmieniłem kilkakrotnie – emigracja zarobkowa XIX i początku XX wieku nie pozostawiła za sobą żadnej ojczyzny.
Z drugiej strony działało tu prawo pewnego paradoksu. Pozornie bowiem, skoro chłop galicyjski przybywał z kraju, w którym system społeczny czynił go najnędzniejszym z nędznych i który nie dawał mu minimum oświaty, emocjonalnie powinien reprezentować pustkę, którą łatwo mógłby wypełnić nowy patriotyzm i wraz z nim poczucie lojalności wobec przybranej, ale tym razem prawdziwej ojczyzny, która ofiarowała jemu i jego potomstwu – mimo ciężkiej pracy – znacznie więcej od galicyjskiej nędzy. W wielu wypadkach tak się stało, ale w przeważającej liczbie – nie.
Bynajmniej nie dlatego, że procesy adaptacyjne napotykały na przeszkody w postaci tęsknoty za abstrakcyjną ojczyzną. Nawet najzupełniej rzeczywista tęsknota za stronami rodzinnymi z całą malowniczą scenerią piasków Mazowsza czy podhalańskich wiosek nie mogłaby zapobiec stopniowej asymilacji. Twardy realizm życia w Ameryce nie pozostawiał po prostu miejsca na tego typu lirykę i szybko wypleniłby ją z tęskniących serc.
Czytaj też: Źródła biedy w USA
Amerykańska Częstochowa
Działało tu inne prawo. Cały zespół obyczajów religijno-rodzinnych został w maksymalnych rozmiarach transplantowany do polskich gett. Zgodnie z zasadą „najłatwiejszej adaptacji” w miejsce dawnych wspólnot sąsiedzko-rodzinnych spod Nowego Sącza, Piekiełka czy Opatowa powstały w wielkich centrach polonijnych ich surogaty. Chyba takim najbardziej typowym jest słynna „Amerykańska Częstochowa”, mająca imitować Jasną Górę.

Polska rodzina pani Bissie pracująca na farmie w okolicy Baltimore w 1909 roku.
Tradycja pielgrzymek była przecież wspólną świętością i sanktuarium religijnym wszystkich polskich chłopów, bez względu na to, z jakiej części Polski pochodzili. W oparciu o tę otoczkę obyczajowo-religijną, która starała się przechować stare tradycje pod ładnie brzmiącą, ale mylącą nazwą „związku z Macierzą”, kształtowała się postać amerykańskiego Polaka – typ skądinąd dobrze znany, będący obiektem nieprzemyślanych oskarżeń, a nawet kpinek szeregu dziennikarzy i publicystów typu Jolanty Dworzeckiej, czy też artykułu Wiesława Górnickiego, ogłoszonego w warszawskiej „Kulturze” w 1967 roku.
Nie chodzi oczywiście o to, czy postać Polako-Amerykanina odpowiada wizerunkowi przedstawionemu przez J. Dworzecką i jak wygląda „Niedziela w Brooklynie” w moralizatorskiej wizji Górnickiego – autora złej sławy, używającego kłamliwego, lakierowanego patosu. Polonia amerykańska nie potrzebuje przebaczenia ani nie wymaga potępienia. Zrozumieć jej niepodobna bez uwzględnienia jej społeczno-etnicznego rodowodu – sytuacji, z jakiego kraju i z jakich warunków społecznych transplantowani zostali jej pierwsi przedstawiciele. Zespół czynników, które z pokolenia na pokolenie zmieniały się w Nowym Świecie, stworzył ją taką, jaka jest. Ani gorszą, ani lepszą od jej moralizatorów. Najwyżej inną – czyniąc ją pod względem społecznym zjawiskiem unikalnym w świecie.
Źródło:

KOMENTARZE (2)
„Chłopi polscy, którzy w wielkiej liczbie przepływali Atlantyk od osiemdziesiątych lat ubiegłego stulecia…” Oj, panie autorze, oni zaczęli przepływać ten Atlantyk co najmniej sto lat wcześniej. W osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia to ja miałam naście lat, włosy postawione na białko kurzego jajka i słuchałam Depeche Mode :) Czas szybko leci, i choć trudno w to uwierzyć, pan też urodził się w zeszłym stuleciu, może nawet w tych zamierzchłych latach 80-tych :)
Dzień dobry, autor urodził się w 1913 roku, a tekst jest z roku 1973 :)