Strzelanina w Magdalence zszokowała Polskę. Dwóch gangsterów zabiło dwóch antyterrorystów i raniło 17. Ale nie pierwszy raz „Mutanci” zaszli policji za skórę.
To nie była stara gwardia warszawskich gangsterów, którzy uznawali kodeks honorowy i interesowali się tylko jednym określonym rodzajem kryminalnej działalności. „Wołomin” i „Pruszków” zostały rozbite. Ale natura nie znosi próżni. I półświatek przestępczy również. W Warszawie wyłoniła się więc nowa siła: gang „Mutantów”. Jego członkowie kradli samochody i bez skrupułów zabijali – także dawnych „kolegów po fachu”. W niektórych kręgach zyskali wręcz opinię nieobliczalnych, zdolnych do wszystkiego. Wyroki na nich wydawał nawet świat mafijny.
Szybko weszli też na ścieżkę wojenną z policją. Zaczęło się od rabunku tira z telewizorami. Wartość ładunku: milion złotych. Łupy powędrowały do dziupli w Parolach, nieopodal podwarszawskiego Nadarzyna. Tam wytropili je funkcjonariusze. Ale nowi „właściciele” bynajmniej nie zamierzali łatwo oddać zdobyczy. „Mutanci” nie bawili się w uprzejmości – od razu sięgnęli po broń maszynową. Policjanci byli uzbrojeni jedynie w pistolety, które na dodatek się zacinały, a podkomisarz Mirosław Żak w ogóle nie miał przy sobie broni. Został zabity przez przestępców, którzy po strzelaninie zbiegli. Pościg się nie udał. Zarządzono więc obławę, w trakcie której przestępcy… taranowali policyjne samochody.
Na wojnie z policją
Kolejna sytuacja miała miejsce już w samej Warszawie, na Ursynowie. Okazało się, że nawet zatrzymywanie gangsterów jedynie powiązanych z „Mutantami”, a nie bezpośrednio należących do grupy przestępczej, mogło być groźne. Doszło do strzelaniny, w której wzięli udział Krzysztof M. „Fragles” oraz Piotr R. Tym razem policjanci wyszli ze starcia zwycięsko. Obaj bandyci zginęli.
Policja postanowiła zacisnąć pętlę. Najpierw w ręce funkcjonariuszy wpadło 19 kryminalistów, którzy uczestniczyli w wydarzeniach w Parolach. Potem udało się zatrzymać kolejnych czterech, choć znów doszło do gwałtownej wymiany ognia, w której ranni zostali dwaj policjanci. Siły „Mutantów” zaczynały słabnąć. Jednak na wolności wciąż pozostawali Robert Cieślak oraz Igor Pikus, Białorusin z listem gończym na karku, były członek specnazu, doskonale obeznany z bronią i skrajnie niebezpieczny. Tropiono ich obu w ramach operacji „Szekspir” przez długi czas, ale nieustannie się wymykali. Ciągle byli o krok przed policją. Do czasu, kiedy namierzono ich w podwarszawskiej Magdalence.
Braku drzwi nie da się wyważyć
Przestępcy wynajęli tam willę przy ul. Krańcowej 11. Z notatki służbowej antyterrorystów wynikało, że obaj posiadali broń „krótką i długą, granaty bojowe i użyją ich wobec zatrzymujących ich policjantów. Ponadto Igor Pikus posiada przeszkolenie wojskowe w zakresie posługiwania się bronią palną i materiałami wybuchowymi. Z posiadanej wiedzy operacyjnej wynika, że dokonał kilkunastu zabójstw na terenie Polski i Białorusi, w tym zabójstwa policjanta za pomocą ładunków wybuchowych”.
Ekipa policyjna była na miejscu 4 marca 2003 roku o 4:00 nad ranem, ale okazała się za mało liczna. Na dodatek robiło się już jasno, więc udający się na pozycje snajperzy zostali… wykryci przez przypadkowego przechodnia z psem, który wszczął alarm, myśląc, że funkcjonariusze są złodziejami. Akcję ostatecznie odwołano. Sprowadzono kolejną grupę, która miała dokonać szturmu nocą z 5 na 6 marca.
Antyterroryści podeszli pod willę o 0:42. Sądzili, że obaj przestępcy śpią. Jednak musiało ich obudzić szczekanie znajdujących się w domu psów. Co gorsza, kilku funkcjonariuszy, którzy mieli wejść do środka przez boczne drzwi, nie mogło tego zrobić, bo… drzwi tam nie było! Dane dotyczące budynku okazały się niedokładne.
Czytaj też: 5 najbardziej brutalnych śmierci polskich gangsterów
Ofiary śmiertelne
Rozpętało się piekło. Tuż przed domem nastąpiła eksplozja. Dziewiętnastu policjantów zostało w różnym stopniu rannych. Konieczne było wezwanie karetki, co zrobiono o 0:44 i 0:47. Ambulans nie mógł jednak podjechać bezpośrednio na miejsce zdarzenia, bo przed willą trwała regularna bitwa. Pikus i Cieślak nie zamierzali bowiem poddać się bez walki. Okazało się, że dysponowali kamizelkami kuloodpornymi, maskami p-gaz oraz prawdziwym arsenałem, złożonym z granatów i 29 sztuk broni palnej (wśród których były m.in. pistolety maszynowe, karabiny automatyczne oraz sztucer). Ponadto gangsterzy mieli jeszcze drugą bombę, ale ta szczęśliwie nie wybuchła. Antyterroryści musieli się wycofać do linii samochodów. W tym czasie „Mutanci” prowadzili ostrzał ich pozycji.
W wyniku eksplozji najciężej ranni zostali Dariusz Marciniak „Kaczor” („oberwał” w obie nogi i nie mógł chodzić) oraz Marian Szczucki „Maniek”. Kiedy jeden z kolegów próbował ich opatrzyć, tuż koło nich eksplodował granat. „Kaczor” stracił część podudzia. Sytuacja była dramatyczna. Karetki zaparkowały ok. 200 metrów dalej, więc rannych trzeba było tam przeciągnąć. Marciniak nie przeżył ewakuacji. „Maniek” zmarł tydzień później w szpitalu – w głowę wbiła mu się wetknięta przez „Mutantów” do bomby śruba.
Czytaj też: Najbardziej dochodowe przedsięwzięcia polskiej mafii
Bitwa w Magdalence
Tymczasem wymiana ognia trwała. Okazało się, że policjanci mają zbyt mało broni i amunicji. Wezwano posiłki. Na miejsce dojechał opancerzony land rover, który służył do ewakuacji rannych. Należał do sekcji pirotechnicznej Wydziału do spraw Walki z Terrorem Kryminalnym. Dotarło w nim również uzbrojenie, w tym kałasznikowy. Ale dostarczona broń nie była najlepszej jakości. Jak wspominał jeden z antyterrorystów: „Strzelałem ze swojego MP5 produkcji tureckiej. Broń mogła mieć nawet dziesięć lat, była kiepska, zużyta, wielokrotnie się zacinała. Podczas akcji w Magdalence zacięła się raz podczas strzelania”.
Pikus i Cieślak wciąż obrzucali policjantów granatami. „W całej historii polskiej przestępczości gangsterzy nigdy nie byli równie zdeterminowani, wyrachowani i szaleni” – pisano później. Wezwania do poddania się pozostawały bez odzewu. O godzinie 2:00 do budynku zdecydowano się wrzucić gaz łzawiący. W międzyczasie na poddaszu wybuchł pożar. Funkcjonariusze relacjonowali potem, że w miarę jak płomienie się rozprzestrzeniały, ostrzał z willi stopniowo słabł. Mimo to strzelanina potrwała aż do 4:00 rano. Wtedy nastąpiła druga eksplozja. Tym razem w domu, który po części się zawalił.
Taliban w Magdalence
Ostrzał ustał, ale dowodzący akcją nie chcieli ryzykować życiem strażaków, więc do gaszenia ognia wysłali policjanta. Kiedy pożar był opanowany, zdecydowano się przejąć kontrolę nad budynkiem. Zaczęto od garażu, w którym znaleziono samochód z bombą pod zbiornikiem paliwa. Do willi wrzucono prewencyjnie granaty błyskowe, po czym antyterroryści wkroczyli do środka. Na piętrze natrafili na ciała „Mutantów” leżące pośród amunicji, broni i granatów. Jak wspominał jeden z uczestników akcji: „Pikusa znaleziono potem martwego ze spalonymi rękami i nogami i jeszcze z pociskiem w zębach”.
Media okrzyknęły wydarzenia w Magdalence „czarną nocą polskiej policji”. Czy tę akcję można było zaplanować lepiej? Zapewne tak. Po latach sądy zadecydowały jednak, że dowodzący operacją nie ponosili winy za piekło, które się wówczas rozpętało. Trzykrotnie (ostatni raz w 2017 roku) wszyscy zostali uniewinnieni. Wśród nich była ówczesna dowódczyni jednostki Grażyna Biskupska, która trafnie określiła to, co stało się tamtej tragicznej nocy: „Jechaliśmy tam na akcję policyjną, a wziąwszy pod uwagę przygotowanie i wyposażenie przestępców, zastaliśmy Afganistan”.
Bibliografia
- M. Baczyński, J. Schwertner, Antyterroryści. Polskie elitarne siły specjalne w akcji, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019.
- P. Ostaszewski, Hołd poległym, „Policja”, nr 4/2017.
- T. Wojciuk, Rocznica bitwy w Magdalence, „Kurier Południowy”, nr 9/2013.
KOMENTARZE (2)
Co to jest „dowódczyni”?
to proste: to jest dowód który czyni