Picie czystego wina uchodziło za niegodne człowieka cywilizowanego. Ale z wodą w czasie sympozjonów lało się strumieniami. Jak imprezowali starożytni Grecy?
Ulubioną rozrywką elit starożytnej Grecji były całonocne biesiady przy winie zwane sympozjonami, co dosłownie oznacza „wspólne picie”. Biesiadnicy zbierali się o zmierzchu, by bawić się aż do rana. Ci, których los obdarzył najmocniejszą głową, mogli wręcz liczyć na specjalne nagrody w „konkursie bezsenności”, ale przede wszystkim na podziw ze strony mniej odpornych przyjaciół. Na sam koniec sympozjonu, tuż przed świtem, gdy na niebie pojawiała się gwiazda poranna, biesiadnicy ruszali do swych domów przez miasto rytualnym korowodem, zwanym komos.
Rytuał to był mocno hałaśliwy, ale niekiedy także brutalny, bo jego wciąż pijanym uczestnikom zdarzało się napadać na przypadkowych przechodniów, demolować uliczne posągi czy mijane budynki. Gwoździem programu takiego poranka była odśpiewywana chórem pijackich gardeł pieśń, zwana „pieśnią przed zamkniętymi drzwiami”. Chodziło o to, by pochód zakończyć pod drzwiami dziewczyny, choć najczęściej chłopca, która lub który odrzuciła, odrzucił zaloty jednego z kończących właśnie nocną zabawę przyjaciół. Dobrze jest czasem pomyśleć, że w kulturze nowożytnej Europy rozmaite serenady, pieśni i inne występy pod balkonem niedostępnej kochanki, jak u Szekspira, wywodzą się w prostej linii od greckiej poezji tego rodzaju.
Hetery w pokoju męskim
Podczas sympozjonów bawiło się zazwyczaj dość nieduże grono. Na ustawionych wzdłuż ścian sofach w pozycji półleżącej biesiadowało siedmiu, najwyżej kilkunastu dorosłych mężczyzn, których w małym pomieszczeniu, zwanym „pokojem męskim”, obsługiwali młodzi służący i służące, zapewne wybrani ze względu na swoją urodę. Ich zadaniem było bowiem nie tylko przygotowywanie i serwowanie wina oraz akompaniowanie uczestnikom biesiady na instrumentach takich jak aulos, podobny do naszego oboju, ale podwójny, czy kithara, instrument strunowy, od którego pochodzi nazwa naszej swojskiej gitary.
Młodzi służący, najczęściej niewolnicy, mieli także podsycać przepojoną erotyzmem atmosferę spotkania. Na sympozjony sprowadzano także kurtyzany, które Grecy nazywali heterami, czyli po prostu „towarzyszkami”. Był to oczywiście eufemizm, ale nazwa ta odpowiadała temu, jak biesiadnicy nazywali siebie nawzajem – „towarzysze” (po gr. l.mn. hetairoi), bo kurtyzany miały prawo uczestniczyć w rozrywkach bawiących się przyjaciół niemal na równych prawach. To skądinąd eufemizm nieco podobny do nowożytnej „kurtyzany”, czyli dosłownie „dworki”, „kobiety z dworu”, możnowładczego czy królewskiego.
Wino i więcej wina
Na sympozjonach przede wszystkim pito. Jedzenie ograniczano do minimum. Biesiadnicy musieli się najeść wcześniej, podczas poprzedzającej sympozjon uczty, na której często serwowano obfite dania, wśród nich mięso pochodzące z rytualnego uboju, z krwawej ofiary zwierzęcej, którą praktykowali Grecy jako najwyższą formę kultu swych bogów. Następujący po tym sympozjon to już tylko alkohol i lekkie potrawy. A pili Grecy mocno. Wino wprawdzie obowiązkowo mieszano z wodą – i to w proporcji dość skromnej, skoro zmieszanie wina pół na pół z wodą uważano za pomysł bardzo radykalny.
Picie czystego wina uchodziło za niegodne człowieka cywilizowanego, sprowadzać miało na ludzi szaleństwo, choć w ostateczności dopuszczalne było jako lekarstwo na pewne choroby, jak np. przypadłości oczu albo niektóre choroby ginekologiczne. Wina rozwodnionego pito jednak bardzo dużo. Podczas wielogodzinnego spotkania na każdego biesiadnika przypadać mogło kilka litrów alkoholu o sile naszego mocnego piwa. Tym dziwniej zabrzmi zatem informacja, że Grecy starali się bardzo pilnować uporządkowanego przebiegu sympozjonu, a niemal wszystkie rozrywki biesiadników były swoistymi testami odporności na działanie wina.
Czytaj też: „Wyrzygaj, by zjeść, jedz, by wyrzygać!” – jak NAPRAWDĘ ucztowali starożytni Rzymianie?
Imprezowe zabawy
Można je wręcz określić mianem gier równowagi. Tak było w przypadku popularnych zabaw zręcznościowych, wśród których królował kottabos, polegający na tym, by uderzeniem ostatnich kropli pozostałych w kielichu po wypiciu wina trafić w metalowy talerzyk umieszczony w chwiejnej równowadze na wysokiej tyczce pośrodku sali biesiadnej. Należało to zrobić eleganckim gestem przypominającym ruch katapulty, a ten, kto w konkursie takim zwyciężył, mógł zażądać od każdej osoby obecnej na sali czego tylko chciał. To oczywiście musiało prowadzić do rozmaitych towarzyskich komplikacji.
W innym rodzaju kottabosu próbowano zatapiać małe gliniane stateczki pływające w wielkiej miednicy. Oddawano się też prostym zabawom w „wielo-picie” (gr. polyposia), jak nazywali to Grecy, czyli szybką konsumpcję wina przez wszystkich biesiadników po kolei. Czasami, żeby sprawę utrudnić, pito z wielkich, płaskich pucharów, których średnica sięgać mogła trzydziestu centymetrów. Samo wypicie z nich wina bez oblania się nim ku uciesze przyjaciół wymagało dużego doświadczenia i pewnej ręki. Duch rywalizacji mógł w tym wypadku być niezwykle silny. Kiedy Aleksander Wielki zorganizował taki konkurs w korpusie oficerskim swojej armii wracającej z Indii, chcąc zapewne podnieść morale wojska umęczonego ostatnią kampanią, padły ofiary śmiertelne.
Król picia
Sympozjon to jednak nie tylko pijackie ekscesy. Ta sama co przy kottabosie zasada obowiązywała także przy najważniejszych rozrywkach biesiadnych, z których wszystkie ujmowano w formy konkursów. A organizowano je tak, że po „pokoju męskim”, gdzie odbywała się biesiada, krążyła jedna czara z winem, napełniana przez służących w miarę potrzeby (każdy biesiadny „przyjaciel” miał oczywiście jeszcze inną, własną, na wypadek nagłego ataku pragnienia). Gdy naczynie dotarło do kolejnego biesiadnika, musiał on wychylić zawartość czary, a następnie wziąć udział w trwającym właśnie konkursie.
Mogła to być gra w kottabos czy „wielo-picie”, ale dominowały zabawy intelektualne i poetyckie. Nad całością czuwał „król picia” (sympozjarcha), zwany też „władcą”, zapewne najbardziej doświadczony w danym towarzystwie uczestnik, narzucając przyjaciołom proporcje mieszania wina z wodą, a przede wszystkim – rodzaj rozrywek. Najczęściej wymyślał tematy, na które „towarzysze” wypowiadać się mieli po kolei, w rytm krążenia wina po sali. Tyle tylko, że wypowiadać się musieli w zadanym przez „króla” gatunku poetyckim, niekiedy w bardzo wymagającej formie biesiadnej pieśni.
Najzdolniejsi na zadany temat improwizowali własne, ułożone na miejscu, lepsze czy gorsze wiersze. To ceniono najbardziej. Mniej zdolni uczyli się po prostu dziesiątków cytatów na każdą okazję, by wyrecytować je potem z mozołem, nie zawsze na temat. Niektóre konkursy podnosiły poprzeczkę jeszcze wyżej, gdy np. decydowano się na zerwanie tradycyjnego zwyczaju występowania po kolei. Zamiast tego każdy „towarzysz” mógł po prostu wskazać, do kogo pije, a ten, zaskoczony, musiał natychmiast odpowiedzieć wierszem na taką zaczepkę, czasami w dodatku ujętą w formę trudnej zagadki. Ponieważ konkursowe zadania krążyły wówczas po sali biesiadnej w zupełnie przypadkowej kolejności, zwano taką zabawę skolionem, czyli „zygzakiem”.
Test charakterów i dobrego wychowania
Organizowano też konkursy tzw. żądeł, kiedy zadaniem biesiadników było zaatakowanie przyjaciela odpowiednio złośliwą wypowiedzią na temat jego charakteru, wyglądu itp. Pijackie konkursy tego rodzaju, jak anglosaski banter, prowokacyjny towarzyski żart, zna dobrze kultura nowożytna. Ta ostatnia rozrywka może najlepiej podsumowuje istotę całej zabawy. Zwróćmy uwagę, że w miarę spożycia alkoholu coraz trudniej było występować w grach zręcznościowych czy konkursach poetyckich. Ręce odmawiały posłuszeństwa, a języki plątały się coraz bardziej. Na pewno jeszcze trudniej było utrzymać umiar w towarzyskich złośliwościach, by nie przekroczyć granicy śmiertelnej obrazy „towarzysza”. Sam Arystoteles zauważa, że od takiego „żądła” do niewybaczalnego szyderstwa krok jest tylko jeden.
Również erotyzm, podsycany odpowiednimi tematami biesiadnych rozmów czy pieśni, ale przede wszystkim obecnością heter czy młodzieńczo pięknych służących, miał swoje granice, by nie narazić się na kompromitację i wstyd w oczach najbliższych przyjaciół. W ten sposób cały sympozjon okazywał się wielkim testem charakterów i dobrego wychowania, które poddawano na nim najcięższym próbom. „W winie prawda”, in vino veritas, jak głosi późniejsze łacińskie przysłowie, ale podobne znali i Grecy. Mawiali oni, że „wino jest zwierciadłem, w którym przegląda się człowiek”.
Wino, alfabet i śpiew
Fakt, że najważniejsze rozrywki greckich biesiadników to różnego rodzaju konkursy kulturalne, niekiedy bardzo trudne, jest tu jednak najważniejszy. Ponieważ sympozjon był najwyższą formą zabawy i najważniejszą aktywnością towarzyską greckich elit od czasów Homera do epoki Arystotelesa i Aleksandra Wielkiego, każdy szanujący się i szanowany Grek musiał brać w nim udział. Przy takich okazjach dyskutowano w wąskim gronie o interesach, polityce, czasami knuto polityczne spiski. Wypadnięcie z grona biesiadujących razem „towarzyszy” musiało równać się społecznej i politycznej degradacji, odcinało od ważnych towarzyskich koneksji, od udziału w korzystnych interesach itd.
A przecież biletem wstępu do tego grona były, poza pewnym poziomem majątku dającym wolny czas na zabawę, kompetencje kulturalne, umiejętność recytowania czy improwizowania poezji, towarzyska ogłada i jako taka osobista kultura opierająca się testowi alkoholu. Lud, który uczynił poezję, czy ogólniej: kulturę, podstawową kompetencją swoich elit, był już wyraźnie gotów, by dać światu Homera, pierwszych filozofów, ateńską tragedię i wiele innych osiągnięć, bez których nie byłoby naszej kultury.
KOMENTARZE (1)
Czyli Bachus wiecznie żywy!
Vivere est bibere!
Real History