James Gordon Wolcott jako nastolatek z zimną krwią zastrzelił siostrę i rodziców. Mimo to ukończył studia i został profesorem psychologii. Jak to możliwe?
Są takie zbrodnie, które latami pozostają bezkarne, a ich sprawcy cieszą się wolnością. W niektórych przypadkach nawet po całych dekadach nie udaje się rozwiązać śledztwa. Czasem winy początkowo nieuchwytnych morderców wychodzą w końcu na jaw jeszcze za ich życia. Natomiast historia Jamesa Gordona Wolcotta to ewenement.
Głośno jadła, miała zły akcent
James twierdził, że nienawidzi swojej rodziny. I choć są to mocne słowa, nie wydają się zbyt szokujące z ust 15-latka. Niezbyt dziwi też jego przekonanie, że „wszyscy zmówili się przeciwko niemu”. Bo który rodzic nie słyszał nigdy czegoś podobnego? W zachowaniu chłopaka podobno trudno było dostrzec jakieś inne niepokojące sygnały.
Najmłodszy syn Wolcottów, rodziny dosyć znanej i szanowanej w lokalnej społeczności, uchodził za wzorowe dziecko. Miał świetne oceny. Pracował z grupą młodych metodystów. Poza tym był działaczem antywojennym. Mieszkał z rodzicami i starszą siostrą w dużym, białym, murowanym domu w teksańskim Georgetown. Miejscowość liczyła wówczas około 5000 mieszkańców. Ojciec chłopca, Gordon Wolcott, pracował jako wykładowca akademicki. Kierował Katedrą Nauk Biologicznych.
Dlatego też szokiem była nagła śmierć trójki mieszkańców domu. A jeszcze większym zaskoczeniem dla sąsiadów okazało się… aresztowanie Jamesa. Nastolatek właściwie od razu przyznał się policji do zamordowania całej rodziny. Zapytany o powód odpowiedział ze stoickim spokojem, że miał dosyć mlaskania matki i złego akcentu siostry. Ojciec z kolei nie zgadzał się z jego poglądami politycznymi i kazał mu obcinać włosy, co również bardzo go irytowało. Według Jamesa cała rodzina była przeciwko niemu. Dlatego w nocy z 4 na 5 sierpnia 1967 roku chłopak chwycił za broń.
Rodzinna masakra
James Wolcott zabił swoją rodzinę karabinem kalibru 22 z długą lufą. Ojca znaleziono w salonie z dwiema kulami w klatce piersiowej. Siostra leżała w swoim łóżku. Została postrzelona w serce i nad prawym okiem. Oboje zmarli na miejscu. Matka została przetransportowana do szpitala w krytycznym stanie po dwukrotnym strzale w lewą stronę głowy. Nie udało się jej uratować.
Chłopak schował broń. Później wyszedł z domu i około 4:30 nad ranem zatrzymał przejeżdżający samochód. Powiedział pasażerom, że jego rodzice zostali postrzeleni i pokierował ich do mieszkania. Ci od razu znaleźli ciała. Sam nastolatek nie wszedł do środka, lecz został na werandzie.
Czytaj też: Prawdziwi urodzeni mordercy – Charles Starkweather i Caril Fugate
Proces nastolatka
Zachowanie Jamesa po aresztowaniu było szokujące. Nie wypierał się swojego czynu. Nie wykazywał też najmniejszej skruchy z powodu zbrodni. Odmówił nawet wyjścia z celi na pogrzeb. Twierdził przy tym, że będzie dla wszystkich lepiej, żeby nie brał udziału w ceremonii.
Powołani w sprawie biegli psychiatrzy stwierdzili, że chłopak jest niepoczytalny. Według ich opinii cierpiał na schizofrenię paranoidalną, a w trakcie zbrodni towarzyszyły mu urojenia. Ponadto od kilku miesięcy miał on się zmagać z myślami samobójczymi. Często odurzał się oparami kleju do modeli samolotów. Robił to również w noc morderstwa.
Opinia biegłych sprawiła, że chłopak został uznany za niewinnego. Skierowano go do szpitala psychiatrycznego na przymusowe leczenie. Zgodnie z zeznaniami badających go specjalistów James nie był w pełni świadomy i nie potrafił prawidłowo ocenić swojego czynu. Chłopak uśmiechał się podczas odczytywania wyroku. Mówił również dziennikarzom, że jest z tego powodu zadowolony. Trafił na prawie 7 lat do Szpitala Państwowego Rusk, a po wyjściu legalnie zmienił nazwisko. Uznano go za zdrowego po zaledwie piętnastu minutach narady. Pracownicy szpitala, w którym przebywał do 1974 roku, uważali go za inteligentną, niezawodną i godną zaufania osobę.
Czytaj też: Mary Flora Bell – przerażająca historia jednej z najmłodszych morderczyń w historii
Mroczny sekret wykładowcy
Jeszcze tego samego roku młody mężczyzna rozpoczął studia. Zyskał nową tożsamość. Dopiero w 2013 roku świat sobie o nim przypomniał. Dlaczego? Do mediów dostała się informacja, że Wolcott zmienił nazwisko na St. James i pracuje jako profesor psychologii na Uniwersytecie w Illinois.
Jak się okazało, popełniona w młodości zbrodnia w żadnym stopniu nie odbiła się na karierze naukowej mężczyzny. Choć wiele osób apelowało o usunięcie go ze stanowiska, władze uczelni nie dopuściły do zwolnienia. Studenci bardzo cenili sobie jego zajęcia z psychologii eksperymentalnej. On sam był nagradzany za osiągnięcia naukowe. Mało tego, pod koniec lat 90. zyskał posadę przewodniczącego Wydziału Nauk Behawioralnych. Współpracownicy opisywali go jako „starszego hipisa”. Morderstwo, którego dokonał jako nastolatek, nie pozbawiło go wsparcia ze strony środowiska naukowego. W 2013 roku media interesowały się sprawą, jednak St. James unikał komentarzy na ten temat.
Źródła:
- Gardner A. M., What Happened to Jim Wolcott? Lingering Questions Span Four Decades, Jarrell 2013
- Robinson M., Boy who killed family turns up 46 years later as college professor, www.nbcnews.com, dostęp: 7.02.2023
- Teenager who killed his family became a psychology professor, www.georgianjournal.com, dostęp: 7.02.2023
KOMENTARZE (1)
Pytanie, czy był szanowany za to, że stał się przykładem, jak leczyć tego typu przypadki, czy też jedynie argumentem za tezą, że zamiana ról między personelem i pacjentami szpitali psychiatrycznych nie wpłynie znacząco na jakość funkcjonowania palcówki? Tematem tabu jest skuteczność leczenia psychiki, więc pozwalam sobie na humor, sprowokować dyskusję. Trochę, jak w tej anegdocie z adwokatem (proszę wybaczyć mi, że pozwalam sobie na humor pod takim artykułem, to w celach refleksji): – Tato – oznajmia dumnie młody adwokat do ojca, właściciela kancelarii – W cztery dni skończyłem tę sprawę, z którą męczyłeś się 30 lat!
– Co ty, synu najlepszego zrobiłeś?! My przez 30 lat żyliśmy z tej sprawy! Teraz durny szukaj podobnej!
Nie trzeba być specjalistą, by zauważyć rosnący rynek usług psychologii, prawda? Może też ma takich mądrych ojców… Teraz zupełnie poważnie. 8 lat temu do zboru na południu Polski trafił kilkunastolatek, leczył się od 3 lat na natręctwo. Tym natręctwem był wewnętrzny przymus krwawego mordu. Chłopak był w rozpaczy, bo jego stan się pogarszał, wyobrażania podkładanych bomb, ludzi wrzucanych pod koła aut uderzały go zupełnie nieoczekiwanie. Tonący brzytwy się chwyta, ten był na tyle odważny, żeby po pomoc pójść choćby do „sekty”, bo w swoim tradycyjnym kościele dostał tylko radę, by leczyć się u psychologa. U psychologa dostał skierowanie do psychiatry, gdzie dostał leki, które co prawda otumaniają i odbierają chęć do działania, ale wewnętrzny przymus zbrodni rósł z miesiąca na miesiąc. Trafił do ludzi, których antropologia prócz somy i psyche bierze pod uwagę pneumę, czyli ducha. Tak, jak dla somy trucizną jest metanol, bo oślepia lub zabija tak dla ducha zabójczy i oślepiający jest okultyzm. Skąd to wiadomo? Z obserwacji przypadków. Tu „niewinnym” okultyzmem w postaci technik manipulacji zajmował się ojciec nieszczęśnika, bo był handlowcem. Zarabiał dużo, kosztem zdrowia pneumicznego dziecka, czego oczywiście nie był świadomy. Po rozmowie z pastorem i krótkiej modlitwie chłopak dostał uzdrowienie na kilka miesięcy w ciągu jednego spotkania. Wrócił po pomoc, gdy tylko zaobserwował wracające objawy. Znów dostał uzdrowienie. Sytuacja powtarzała się jeszcze 3-4 razy, do czasu wyleczenia. Taka ciekawostka historyczna i sposób, jak odebrać chleb z masłem i szynką vege kancelariom psychicznym…