Bitwę warszawską przedstawia się jako starcie tytanów, które zadecydowało o kształcie Europy. Prawda wygląda zgoła inaczej. Czy nie było żadnego cudu nad Wisłą?
Bitwa warszawska 1920 roku zajmuje w polskiej pamięci zbiorowej miejsce może nie centralne, ale dość ważne. W osobliwej geografii lieux de mémoire należałoby jej szukać zapewne w sąsiedztwie bitwy pod Grunwaldem.
Ta sama letnia pora, ten sam decydujący (przynajmniej na krótką metę) charakter oraz podobna stylizacja, dokonana solidarnie przez współczesnych i potomnych widzących w obu tych starciach coś na kształt wojny światów, ważą w zbiorowej wyobraźni więcej niż bagatelne pięć wieków odstępu. Z takiej ahistorycznej perspektywy to jest wciąż ta sama opowieść o wielkim zwycięstwie nad potężnym wrogiem. Wiktorii, której owoce niestety zmarnowano, nie dobijając pokonanych.
Osiemnasta. Prawie jak pierwsza
Oba zwycięsko zakończone starcia obrosły własnymi symbolami i cytatami (prawdziwymi bądź apokryficznymi, to bez większego znaczenia), bez których trudno sobie wyobrazić ich funkcjonowanie w przestrzeni publicznej. Taką rolę odgrywają na przykład dwa nagie miecze. Obowiązkowym elementem narracji o bitwie warszawskiej są z kolei dwa cytaty.
Jeden to fragment rozkazu dowodzącego bolszewicką ofensywą Michaiła Tuchaczewskiego: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym”.
Drugi to właściwie nie tyle cytat, ile sam tytuł: The Eighteenth Decisive Battle of the World, Warsaw 1920. Książeczkę pod tym tytułem opublikował w 1931 roku Edgar Vincent, 1st Viscount D’Abernon, o którym przekaz mówi tylko tyle, że był brytyjskim dyplomatą. Na hipotetycznej liście powszechnie znanych historycznych cytatów o Polsce i Polakach obie te wypowiedzi bez wątpienia zajmują miejsce w czołówce.
To ich poczesne miejsce nie pozostaje bez konsekwencji, nie jest też dziełem przypadku. Tuchaczewski i Vincent po prostu idealnie wpisują się w taki obraz bitwy warszawskiej i całej wojny polsko-bolszewickiej, jaki najbardziej odpowiadał polityce historycznej międzywojennej Polski. To zresztą charakterystyczne, że sami autorzy tak często przywoływanych słów nie są obiektem głębszego zainteresowania polskich badaczy. Powiedzieli, co należało, i na tym można w zasadzie poprzestać.
Czytaj też: Kto wyznaczył granice II RP?
Tajemniczy ogier z Piccadilly
Michaił Tuchaczewski, ofiara stalinowskich czystek, jest w tym duecie jeszcze postacią umiarkowanie znaną, chociaż jego główne osiągnięcie – ofensywna taktyka realizowana z powodzeniem przez jego uczniów w 1944 i 1945 roku – siłą rzeczy wypada blado w zestawieniu z manewrem polskich obrońców znad Wieprza, ktokolwiek byłby owego manewru pomysłodawcą.
Natomiast lord D’Abernon znany jest Polakom wyłącznie ze swojej niewielkiej publikacji, a właściwie tylko z jej tytułu. Szkoda, bo to dość barwna postać. Przezywany ogierem z Piccadilly (jako mężczyzna przystojny nie wahał się czynić z tego faktu użytku, także nie będąc już kawalerem), był typowym produktem brytyjskiej klasy politycznej. Bez szczególnych uzdolnień w jakimkolwiek kierunku czuł się gotów do piastowania jakichkolwiek funkcji, byle ważnych i intratnych.
Zdarzały się różne. Bezpośrednio przed misją dyplomatyczną w Polsce przewodniczył komitetowi opracowującemu zalecenia dotyczące szkodliwości spożycia alkoholu (komitet w duchu konserwatywnym uznał, że picie w umiarkowanych ilościach nie jest groźne, chyba że akurat komuś szkodzi. Co to znaczy umiarkowana ilość, komitet pozostawił do dalszych ustaleń).
W bardziej spektakularny sposób Vincent zapisał się nieco wcześniej w historii gospodarczej, będąc głównym sprawcą poważnej finansowej afery. W 1895 roku, piastując funkcję dyrektora Banku Osmańskiego (joint venture kapitału brytyjskiego, francuskiego i tureckiego) w Stambule, skutecznie rozkręcił koniunkturę na inwestycje w południowoafrykańskie kopalnie. Po kilkunastu miesiącach szaleństwa akcje tych kopalni gwałtownie spadły, a tysiące tureckich inwestorów zostały bez pieniędzy. Nasz bohater naturalnie wyszedł z tego zamieszania jako człowiek zamożny, potrafił bowiem korzystać z uprzywilejowanego dostępu do informacji.
Bezpośrednio przed skreśleniem słów, które zapewniły mu wstęp do polskich podręczników szkolnych, piastował Vincent stanowisko ambasadora Wielkiej Brytanii w Berlinie. Zapisał się w annałach jako przyjaciel Niemiec przekonany o ich woli pokojowego współistnienia i konieczności współpracy Londynu z Republiką Weimarską. Z tego względu mówiło się o nim „apostoł appeasementu”. Taki właśnie autorytet już od wielu lat upewnia nas, że bitwa warszawska była jedną z najważniejszych w dziejach świata.
Czytaj też: Bitwa Warszawska czy cud nad Wisłą? Kurz po walce jeszcze nie opadł, a Polacy już spierali się o jej wynik
Sami przeciwko „ogólnoświatowej pożodze”
Po 1989 roku mamy znowu do czynienia w gruncie rzeczy z tą samą interpretacją owego wydarzenia, tyle że jeszcze bardziej ogołoconą z kłopotliwych pytań, pozbawioną niektórych drugorzędnych elementów i uproszczoną. Dostosowaną do percepcji i wyobraźni pokoleń, które nie mogą już tamtych wydarzeń odnieść do własnych doświadczeń, a najczęściej nawet do doświadczeń członków swojej rodziny. Od początku ziejąca licznymi lukami trzyma się już wyłącznie siłą wiary, przyzwyczajenia i bezmyślności.
Jaki to obraz? Przede wszystkim imponujący rozmiarami, co oba cytaty znakomicie podkreślają. Bitwa warszawska zaliczała się do najważniejszych, rozstrzygających starć w historii ludzkości, ponieważ powstrzymała „ogólnoświatową pożogę”. Czyż można sobie wyobrazić większe zagrożenie geopolityczne niż Rosja w rękach szaleńców?
Powstrzymanie nadciągającej katastrofy to czyn wielkiej wagi. Jeśli przyjrzymy się bliżej, możemy dostrzec, że wiekopomne znaczenie bitwy warszawskiej było i jest w pewnym sensie zapożyczone. W okresie międzywojennym jej historyczną wagę podnosiła wówczas jeszcze całkiem oczywista analogia z pierwszą bitwą nad Marną (tą, w której między frontem a nieodległym Paryżem kursowały taksówki, wywożąc rannych i przywożąc uzupełnienia i amunicję). Tak jak Francuzi Polacy powstrzymali nadciągającego ze wschodu potężnego nieprzyjaciela na przedpolach swojej stolicy.
Dziś ta analogia zbladła, działa natomiast inny mechanizm. Polega na utożsamieniu Rosji radzieckiej z roku 1920 ze stalinowskim molochem z kolejnych dziesięcioleci. Tym o to łatwiej, że przecież Stalin osobiście brał udział w walce z Polakami. Ba, przypisuje mu się nawet niekiedy winę za porażkę w tej wojnie. Polska pokonująca Związek Radziecki (chociaż wówczas była to jeszcze Rosja radziecka) brzmi jak naprawdę wielkie zwycięstwo nad światowym mocarstwem.
Liczby nie kłamią?
Realia każą spojrzeć na wojnę polsko-bolszewicką zupełnie inaczej. Nie dlatego, że historycy przeoczyli jakieś kluczowe fakty, które teraz wywrócą do góry nogami dominującą interpretację bitwy i wojny. Historycy, nawet ci najbardziej nawiedzeni duchem patriotyzmu, doskonale zdają sobie sprawę z tych faktów. Problem tylko w tym, że nie wyciągają z nich wniosków.
Zacznijmy od obrazu starcia tytanów. Napotykamy tu od razu pewien problem. Sama liczba walczących czy poniesione przez Polaków i bolszewików straty nie uzasadniają użycia wielkich kwantyfikatorów, zwłaszcza kilka lat po milionowych ofiarach I wojny światowej.
Zacznijmy od tego, że stan obu armii nie pozwalał na precyzyjne ustalenie liczb. Możemy operować tylko szacunkami. Pod Warszawą zginęło po polskiej stronie nieco ponad 4 tysiące żołnierzy, a kilkakrotnie więcej zostało rannych. Dokładne straty przeciwnika nie są znane, głównie dlatego, że uciekał szybko i w wielkim nieładzie. Walczyły ze sobą natomiast siły oscylujące wokół 40 tysięcy żołnierzy po każdej ze stron. Jeśli na chwilę powróćmy nad Marnę, zauważymy, że te liczby były we Francji w roku 1914 prawie dwadzieścia razy wyższe. Cud nad Marną kosztował dużo, dużo więcej niż Cud nad Wisłą.
Ta różnica jest frapująca przede wszystkim dlatego, że nie tłumaczy jej wystarczająco skala konfliktu. W teorii w wojnie polsko-bolszewickiej także brały udział miliony poborowych. Po polskiej stronie stany liczebne wynosiły około miliona, po stronie bolszewickiej około 5 milionów ludzi. To liczby mniejsze niż na froncie zachodnim Wielkiej Wojny, ale w pełni z nim porównywalne.
Jak wyglądała prawda?
Tyle że nawet według optymistycznych szacunków służbę na froncie pełniła najwyżej jedna trzecia tych rekrutów. Lech Wyszczelski szacuje, że tuż po bitwie warszawskiej po stronie polskiej efektywnie udział w walce brało tylko około 150 tysięcy żołnierzy, a po stronie bolszewickiej jeszcze mniej.
Te stosunkowo niewielkie siły operowały na przestrzeniach dużo większych niż północna Francja, i to w bardzo szybkim tempie. Zwłaszcza w okresie tuż przed bitwą warszawską i tuż po niej oddziały pokonywały na piechotę bądź na podwodach olbrzymie odcinki, często w ogóle nie napotykając nieprzyjaciela. „Ofensywa była tak forsownie [zrobiona], tak błyskawicznie, jak jeszcze nie widziałem. Dość powiedzieć, że przez sześć dni przeszliśmy spacerek: Lubartów – Białystok. Nieźle” – to Władysław Broniewski, którego lapidarne zapiski dobrze oddają charakter tej szalonej kampanii.
Około 40 kilometrów dziennie w ofensywie oznacza podobny dystans w odwrocie, o którym znacznie bardziej przejmująco pisał Izaak Babel. Wacław Lipiński, historyk i oficer z doświadczeniem Wielkiej Wojny w szeregach Legionów na koncie, na świeżo komentował:
[…] walki na Litwie z moskiewskim bolszewikiem zasadniczo się różnią od dotychczasowego prowadzenia akcyj wojennych podczas ubiegłych czterech lat europejskiej wojny. Nawet wojna polsko-ukraińska posiadała swój odmienny charakter w porównaniu do tych walk, jakie się na tym terenie rozgrywają. Na ten specjalny charakter litewskiej wojny, oprócz wielu pobocznych, składają się dwa główne czynniki: wielkie obszary przy małej liczbie wojsk i w związku z tem wojna ruchoma.
Niezbyt wiele wojska na olbrzymiej przestrzeni – to być może najkrótsza definicja wojny polsko-bolszewickiej. Ale to nie jedyne jej cechy, które kłócą się fundamentalnie z obrazem powielanym przy okazji kolejnych rocznic, czyli z wizją wojny światów. Przyjrzyjmy się pozostałym.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Macieja Górnego „Polska bez cudów. Historia dla dorosłych”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Agora.
KOMENTARZE (11)
Bitwa oczami zwykłego żołnierza. https://nienadowka.jimdofree.com/michal-tasior-1920/
„…Niezbyt wiele wojska na olbrzymiej przestrzeni – to być może najkrótsza definicja wojny polsko-bolszewickiej. Ale to nie jedyne jej cechy, które kłócą się fundamentalnie z obrazem powielanym przy okazji kolejnych rocznic, czyli z wizją wojny światów.” Nie bardzo rozumiem, jakie to ma znaczenie dla końcowego wyniku tej bitwy? Był zwycięzca i był pokonany. Zwycięstwo dla Polski niezaprzeczalnie było istotne. Reszta to tylko słowa, domniemania i spekulacje.
Może na początek parę dość znanych cytatów, takuch znalezionych „na szybko”:
Obok Vincenta D′Abernon, który „…w sierpniu 1930 r. napisał, że „Współczesna historia cywilizacji zna mało wydarzeń posiadających znaczenie większe od bitwy pod Warszawą w roku 1920. Nie zna zaś ani jednego, które by było MNIEJ DOCENIONE… Gdyby bitwa pod Warszawą zakończyła się była zwycięstwem bolszewików, nastąpiłby punkt zwrotny w dziejach Europy, nie ulega bowiem wątpliwości, iż upadkiem Warszawy Środkowa Europa stanęłaby otworem dla propagandy komunistycznej i dla sowieckiej inwazji (…). Zadaniem pisarzy politycznych… jest wytłumaczenie europejskiej opinii publicznej, że w roku 1920 Europę zbawiła Polska”. (…)”…
…mamy i innych piszących w podobnym duchu, np.:
„Simon Goodough – popularyzator historii wojen i wojskowości – w wydanej w 1979 r. książce Tactical Genius in Battle, postawił Józefa Piłsudskiego w kręgu zwycięzców 27 największych bitew w dziejach świata. Wymienił go w szeregu takich strategów jak Temistokles, Aleksander Wielki, Cezar, Gustaw Adolf czy Kondeusz.”
„W 1928 r. francuski gen. Louis Faury porównał Bitwę Warszawską do Bitwy pod Wiedniem stoczonej przez Jana III Sobieskiego: „Przed dwustu laty Polska pod murami Wiednia uratowała świat chrześcijański od niebezpieczeństwa tureckiego; nad Wisłą i nad Niemnem szlachetny ten naród oddał ponownie światu cywilizowanemu usługę, którą NIE DOŚĆ OCENIONO”.
…brytyjski historyk J.F.C. Fuller napisał w książce „Bitwa pod Warszawą 1920”: „Osłaniając centralną Europę od zarazy marksistowskiej, Bitwa Warszawska cofnęła wskazówki bolszewickiego zegara (…), zatamowała potencjalny wybuch niezadowolenia społecznego na Zachodzie, niwecząc prawie eksperyment bolszewików”.
Encyklopedia Britannica: „…rosyjscy bolszewicy ponieśli upokarzającą porażkę. WIELKIE POLSKIE ZWYCIĘSTWO nad Armią Czerwoną pod Warszawą zapewniło przetrwanie niepodległej Polski i mogło zapobiec inwazji bolszewików na Niemcy.”
Cytowany już tutaj a „komunizujący” większość życia, Władysław Broniewski, tak to ocenia: „Rosja Sowiecka wyzwoliła WSZYSTKIE SWOJE SIŁY przeciwko Polsce. Pod hasłem „śmierć Polsce” rzucają się na nas hordy Rosjan, półdzikich Baszkirów i Chińczyków. Jest to walka dwóch narodów – ognia i wody – WALKA MIĘDZY IDEAMI narodowościowymi, a drapieżnym ekspansjonizmem, niezależnie od tego, czy [krzyczą oni] „zjednoczmy Słowian” [jak pansłowiańscy ideolodzy caratu] czy „zjednoczmy proletariat”. (…)”
Mało kto jednak cytuje np. Normana Daviesa:
Najpierw zacznijmy od jednostronnie powyżej zaprezentowanego, ówczesnego brytyjskiego ambasadora:
„Jedynym członkiem [brytyjskiej misji], który został [w Warszawie], aby owocnie wykorzystać swój czas, był Lord D’Abernon. DZIELNY […] ambasador pojechał swoim kabrioletem Rolls Royce daleko poza Warszawę, „przeczesując wsie w poszukiwaniu Kozaków” [jak sam to napisał], REALNIE poznając wysiłek wojenny Polski…”
„Wielu polskich historyków zakłada, że głównym celem Tuchaczewskiego było podbicie Polski. To nie jest najlepsze wyjaśnienie. Tuchaczewski musiał podporządkować sobie Polskę, aby osiągnąć pierwszoplanowy cel, jakim było przekroczenie „czerwonego mostu” [tak Polskę nazwał – określał, Lenin] i rozprzestrzenienie rewolucji na Niemcy.”
„Jeśli chodzi zaś o konsekwencje, to pewne jest, że Bitwa Warszawska wywarła OGROMNY WPŁYW na międzywojenną Europę. Odkładała też w nieskończoność […] nadzieje bolszewików na szerzenie rewolucji…”
David Lloyd George uznał, iż: „Polska [a nie sowieci] była pierwotnym agresorem, że Piłsudskiego jako „proniemieckiego” należy zastąpić, a argumenty bolszewickie są „rozsądne”. Winston Churchill odpowiedział mu na to bez ogródek: „Jesteś na dobrej drodze do przyjęcia bolszewizmu”.
I niestety poglądy pierwszego z nich…
Wstyd i hańba dla autora i wydawcy którzy zdecydowali się na pokazanie tego kolejnego anty polskiego dziełka..
To prawda. Jesteśmy bohaterskim narodem bez skazy na honorze. To określone siły próbują zdeprecjonować nasz wkład w historię ludzkości. Autor z pewnością napisał tę książkę za obce pieniądze.
Daruj sobie tą słabą ironię. niemcy , ruski to two idole?
Panie Macieju, wstyd. Albo Pan dostał kasę za napisanie tego pseudo-naukowego dzieła, albo ujawnij Pan prawdziwe nazwisko. Rewolucyjne Niemcy tylko czekały wówczas na wsparcie czerwonej Rosji. Gdyby Tuchczewski przeszedł wówczas przez Polskę, to Niemcy stałyby się czerwone., a komunizm sięgałby do oceanu. Francja poddałaby się bez walki. Tam zawsze były i są ciągotki lewicowe. Tak więc Polska pod Warszawą tak naprawdę odcięła Czerwoną Armię od zrewolucjonizowanej Europy Zachodniej po I wojnie światowej. Po co na siłę udowadniać że białe jest czarne ina odwrót. Panie pseudo-historyku , wstyd.
W tym czasie nie było już czerwonych Niemiec. Róża Luksemburg i Karl Liebknecht już nie żyli. A co Tuchaczewski mógł skierować na Zachód. Góra kilka dywizji, gdyż reszta musiałaby zostać o okupowanej, buntowniczej Polsce.
A ja się nie będę „wymądrzał” i zacytuję (tym razem Politykę) znów.
Wiosną 1919 w czasie międzynarodówki komunistycznej w Moskwie: „Ustalono, że po zwycięstwie rewolucji w Niemczech siedzibą komitetu wykonawczego Kominternu będzie BERLIN, a lingua franca światowej rewolucji – NIEMIECKI…”
„Wiosną 1919 r. mogło się jeszcze wydawać, że uda się połączyć rewolucję rosyjską z niemiecką poprzez Węgry i Austrię…” ale tą drogą… „Pochód rewolucji do Włoch i Niemiec został zatrzymany, a Komintern stracił impet.”
Jednakże… „Odzyskał go w czasie wojny z Polską. II zjazd Kominternu odbył się w lipcu–sierpniu 1920 r.” „A w tym samym czasie Tuchaczewski w rozkazie do swych żołnierzy słał wizję REWOLUCYJNEGO ZBAWIENIA: „Nadszedł dzień zapłaty… przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze […!]. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!”. To nie była bagatelka, Rosja radziecka rzuciła na front 800 tys. żołnierzy […], w tym 100 tys. ochotników. Ta armia niczym kula śniegowa […] miała mimo strat niepowstrzymanie przetaczać rewolucję, ODRADZAJĄC SIĘ Z LOKALNEGO POPARCIA. […!!!]”
Tak pisze chyba tutaj jednak najbardziej wiarygodna Polityka, bowiem jest to: „…polski opiniotwórczy tygodnik społeczno-polityczny o charakterze liberalno-lewicowym […]…” – wg Wiki przynajmniej.
Nie tak szybko. Było tam komunistów całkiem sporo. Stanowili realną siłę i tylko czekali na wsparcie