W Powstaniu Warszawskim zginęło 180–220 tysięcy cywili, całkowicie bezbronnych ludzi. Nikt tego dokładnie nie policzył i nigdy już nie policzy. Straty wśród powstańców to 18–20 tysięcy zabitych. „Zośka”, „Alek”, „Rudy” i setki, tysiące im podobnych, choć potrafili „pięknie umrzeć”, to jednak pragnęli też pięknie żyć, a nie tylko być kamieniami rzucanymi na szańce ojczyzny.
Armia Krajowa, licząca według niektórych źródeł bez mała 400 tysięcy żołnierzy – szkolonych i zorganizowanych w formacje wojskowe – przynajmniej liczebnie była największą armią podziemną w Europie, armią podporządkowaną rządowi polskiemu na wychodźstwie.
Ze względu na stan uzbrojenia nie mogła podjąć walki otwartej takiej jak w regularnej wojnie. Jej szansą była walka partyzancka i pierwotnie plan „Burza”, sformułowany w 1943 roku, czynił takie założenie. Czyn zbrojny miał doprowadzić do wyzwolenia obszarów okupowanych tuż przed wkroczeniem na nie Armii Czerwonej. By uniknąć strat wśród ludności cywilnej i nie narażać miasta – bombardowanego w 1939 roku i częściowo już wypalonego po stłumieniu powstania w getcie – na zniszczenia w znacznie większej skali, Warszawa została wyłączona z planu „Burza”.
Historycy do dzisiaj spierają się o to, kiedy założenia te zostały zmienione, lecz pewne jest, że jeszcze na początku lipca 1944 roku, na rozkaz generała Tadeusza Komorowskiego „Bora”, wysłane zostały z Warszawy duże ilości uzbrojenia i amunicji do wschodnich okręgów Armii Krajowej, gdzie próbowano realizować plan „Burza”. Sławomir Zawadzki pisze:
W tamtych dniach euforii (koniec lipca 1944), jak dziś pamiętam, my, młodzi chłopcy, niespełna szesnastoletni, zastanawialiśmy się, czy po wiadomościach, jakie do nas dotarły o losie oddziałów AK wyzwalających Wilno i Lwów, powstanie w Warszawie ma sens i czy wybuchnie.
„Obyśmy nie byli nieprzygotowani!”
Aleksander Kamiński cytuje rozkaz komendanta harcerskiego hufca Mokotów Górny: „Czasu mamy mało. Wielka chwila odzyskania niepodległości zbliża się. Nadejdzie czas, w którym okaże się, czy podołamy obowiązkom, jakie na nas spadną. Obyśmy nie byli nieprzygotowani!”. Znamienne, że nie ma odwołania do bohaterstwa i poświęcenia, lecz do obowiązku i przygotowania.
Bohaterowie legendy Szarych Szeregów uwiecznieni w książce Aleksandra Kamińskiego, książce, która legendę tę współtworzyła, nigdy nie jawili mi się jako nieceniący życia straceńcy, gotowi umierać na każde wezwanie. Kamiński opisuje moment przygotowań do próby odbicia „Rudego” z rąk Gestapo, ogromną determinację jego kolegów przygotowujących tę akcję i ten moment zawodu, kiedy „Zośka” dowiaduje się, że trzeba ją jeszcze odłożyć. Podporządkowuje się, bo ufa dowództwu, jest żołnierzem.
W tej poruszającej książce, której pierwsze i drugie wydanie ukazało się jeszcze przed 1 sierpnia 1944 roku, występuje już hasło powstania, lecz pojawia się ono tam w zupełnie w innym kontekście niż ten, w którym było realizowane.
Powstanie… Gdy puści się wodze wyobraźni – widać pola i lasy, przemarsze i biwaki, zasadzki i pościgi. Zośka łatwo powiązał te obrazy z dawnymi, przedwojennymi wyprawami harcerskimi w lasy i pola. (…) I znów jak ongi przed wojną były noce w szumie drzew i dziesiątki kilometrów wydeptanych polnych dróg.
Bardzo to romantyczne i zupełnie nierealne, wskazuje jednakowoż, że nie liczono się z powstaniem w Warszawie, nikomu nie przychodziło do głowy, żeby wystawić całą ludność Warszawy na ataki bombowe, strzał artyleryjski i bestialstwo oddziałów Reinefartha „oczyszczających” miasto z elementu ludzkiego.
Czytaj też: Mali żołnierze. Ile dzieci walczyło w Powstaniu Warszawskim?
Pięknie umrzeć, piękniej żyć
Wykonując więc zadania mało-sabotażowe, młodzi ludzie kończyli swe szkoły i to, na ogół, z dobrymi wynikami. Równocześnie na zebraniach dyskutowali zagadnienia społeczne, etyczne, ekonomiczne. I równocześnie organizowali ćwiczenia mające być zaprawą do żołnierskiej służby w powstaniu.
Autor Kamieni na szaniec znał tych młodych ludzi jak nikt inny i dlatego trudno uwierzyć, że wybuch powstania był nieuchronny. „Zośka”, „Alek”, „Rudy” i setki, tysiące im podobnych, choć potrafili „pięknie umrzeć”, to jednak pragnęli też pięknie żyć, a nie tylko być kamieniami rzucanymi na szańce ojczyzny.
Ostatnio znielubiłem tę właśnie frazę Słowackiego, którego przecież ogólnie cenię ogromnie. On sam nie był bohaterem, ale to właśnie nie jego czyny, lecz słowa oddziaływały na pokolenie Baczyńskiego i innych tragicznie zmarłych w powstaniu poetów – te brylanty, którymi strzelamy, kiedy obcy chcą nam odebrać wolność.
Nie Boga nam jednak winić za te żywe szańce, bo to ludzie, dowódcy wydają rozkazy.
Czytaj też: Jak długo miało trwać powstanie warszawskie?
Bez broni, bez glorii
Zacznę, bracie, od tego, co naj, najstraszniejsze. Zginęło 180–220 tysięcy cywili, całkowicie bezbronnych ludzi. Nikt tego dokładnie nie policzył i nigdy już nie policzy. Dokładniejsze dane podawane są w odniesieniu do powstańców, których liczbę ocenia się na 50 tysięcy (ale tylko co dziesiąty był jako tako uzbrojony).
Straty własne, mówiąc językiem wojskowych, to 18–20 tysięcy zabitych (a więc prawie tyle co w Katyniu) i 6,5 tysiąca rannych. Okrutny rachunek daje proporcje: śmierć dziesięciu cywili, w tym dzieci, starców, chorych i kalek, przypadająca na jednego zabitego powstańca, czyli 10:1.
Jeszcze gorzej rachunki te wypadają, kiedy porównać liczbę zabitych Polaków i Niemców: za jednego zabitego Niemca na ołtarzu ojczyzny złożyliśmy ofiarę ze stu dwudziestu kilku Polaków. Każdego dnia powstania ginęło 3 tysiące naszych braci, sióstr, ojców, matek, dziadków i babć – trzy tysiące Polaków, codziennie znikała z naszej ziemi jedna, statystycznie biorąc, sporej wielkości wioska.
Cywile, którzy przysięgi wojskowej nie składali, na szańcach raczej nie ginęli, ale ostatecznie zginęło ich znacznie więcej niż powstańców – żołnierzy tej 63-dniowej bitwy. Nie tylko dlatego, że było ich wielekroć więcej. Ginęli masowo z powodu bombardowań i ostrzału „krowami”, przed którymi nie było schronienia; bomby i ciężkie pociski przebijały się do piwnic. Wiadome jest, iż powstańcy woleli pozostawać w bliskiej odległości od linii niemieckich, bo tam bomby nie padały.
Czytaj też: Ilu Niemców naprawdę zginęło w Powstaniu Warszawskim?
Nieuniknione ofiary Powstania?
Rozmiary cierpienia i ogrom strat ludności cywilnej z trudem przebijały się do powszechnej świadomości. Czy jednak dowództwo brało je pod uwagę? A jeśli nie brało, to pięść musi ci się, bracie, zacisnąć, bo ta bitwa miała za cel wyzwolenie nie trupów, lecz żywych ludzi.
Mówisz: „W każdej wojnie są ofiary, to nieuniknione”. „Tak, to prawda – odpowiem – ale chodzi o rozmiary tej tragedii”.
Z różnych okazji odprawia się apel poległych. Wymienia się na nim po kolei imię, nazwisko, stopień wojskowy; kompania honorowa wykrzykuje: „Poległ na polu chwały” lub coś podobnego. Powstanie trwało 63 dni, gdyby więc w którąś rocznicę przeprowadzić dzienny apel poległych cywilów i powstańców, przyjmując, że średnio dziennie ginęło ich ponad 3 tysiące, to wywoływanie samych tylko imion, nazwisk, przynależności do oddziału i przeżytych lat zajmowałoby 5 do 8 godzin przez 63 dni.
Powiesz, że nadużywam arytmetyki, żongluję liczbami. A to nie tak. Chciałbym dotrzeć do tych pozbawionych wyobraźni, których nie przygniata rozmiar dramatu wyrażony liczbami. Może więc przemówi do nich taki obraz: z Warszawy do Radomia jest 100 kilometrów. Wyobraźcie sobie jazdę tą drogą – teraz to już prawie autostrada – a wzdłuż niej leżą nieprzerwanym ciągiem zwłoki tych, co powstania nie przeżyli, 200 tysięcy! Na każdym metrze drogi dwa ludzkie ciała, dzieci, chłopców i dziewcząt, kobiet i mężczyzn…
Czy można więc pozostać obojętnym, myśląc o tamtych tysiącach, tych wielu bezimiennych, zagrzebywanych bez trumien w naprędce wykopanych dołach, pod płytami chodników, w ruinach ciągle jeszcze burzonego i palącego się miasta?
Czytaj też: 5 najodważniejszych kobiet powstania warszawskiego
Z gołymi rękami na uzbrojonego po zęby nieprzyjaciela
W wielu wypowiedziach o genezie powstania słyszy się argument, że musiało ono wybuchnąć, bo takie były oczekiwania ludności i mas AK-owskich. Dlaczego w takim razie nie wybuchło 29, 30 lub 31 lipca, czyli w dniach następujących po zarządzonym przez pułkownika „Montera” alarmie przygotowawczym do godziny „W”, odwołanym następnie przez „Bora”? Przecież w dniach tych zgrupowana została większość AK-owskich oddziałów i panował nastrój pełnej mobilizacji do walki, jak się okazało – większej niż w drugim terminie.
Żołnierze kilkunastu plutonów, nie otrzymawszy mimo obietnic żadnej broni, oświadczyli wówczas swoim dowódcom, że z gołymi rękami nie pójdą na uzbrojonego po zęby nieprzyjaciela (…). Wiele plutonów drużyn uległo wówczas dezorganizacji – Stanisław Podlewski broni tutaj zdrowego rozsądku pokolenia powstaniowego Polaków, których wielu traktuje jak nieceniących życia straceńców.
Czy ludzie wygłaszający takie tezy choć przez moment są w stanie wyobrazić sobie niekontrolowany przez dowództwo, spontaniczny wybuch powstania? Powstania, a nie rebelii czy rozruchów. I to z udziałem niedoświadczonych, niedoszkolonych, słabo lub wcale nieuzbrojonych, co tu dużo mówić, amatorów w żołnierskim fachu?
Może byłoby to nawet w ostateczności korzystniejsze, bo bardzo szybko rebelia taka zostałaby stłumiona i obeszłoby się bez tej straszliwej ofiary miasta i jego mieszkańców. Nie jest to hipoteza pozbawiona podstaw – na prawobrzeżnej Pradze 1 sierpnia też wybuchło powstanie i wygasło już po paru dniach. Praga ocalała, represje niemieckie nie były nadmierne, nie wspomina o nich historyk powstania, Adam Borkiewicz, ani dowódca obwodu Praga, podpułkownik Antoni Żurowski „Bober”.
Spotyka się opinie sławiące ten wolnościowy zryw Polaków, bo mimo ogromnej przewagi niemieckiej, źle uzbrojeni i niedoświadczeni w ogniu walk powstańcy walczyli z regularną armią aż 63 dni. No tak, powie pragmatyk (może właśnie ty, bracie), ale gdyby powstanie skończyło się wcześniej, to efekt moralny byłby ten sam, a ofiar i zniszczeń byłoby mniej. Szczycenie się tym, że powstanie trwało 63 dni jest dla mnie niegodne, bo nie chodziło przecież o zapis w księdze rekordów.
Według Jerzego Kirchmajera najdogodniejszym momentem do wybuchu powstania i opanowania miasta był kilkudniowy okres wyraźnej paniki ujawnionej przez Niemców w okresie 22/23 lipca. Wielu starszych warszawiaków z pewnością pamiętało rozbrajanie Niemców przez gimnazjalistów w listopadzie 1918 roku, a w tych kilku dniach lipca 1944 mogło się zdawać, że sytuacja będzie podobna. A jednak nie doszło w lipcu do takich prób spontanicznego działania ludności, nie mówiąc nawet o żołnierzach Armii Krajowej. Zresztą dopatrywać się podobieństwa między obu momentami dziejowymi byłoby wielką naiwnością.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Wojciecha Brańskiego „Jędrek ’44”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Bellona.
KOMENTARZE (7)
Dodajmy, że tym „jednym Niemcem” często był kryminalista od Dirlewangera, którego śmierć w zasadzie była dla nich przysługą. Przestańmy w końcu czcić ten bezmyślny zryw.
W Powstaniu Wielkopolskim wyzwolona prawie całą Wielkopolskę. To Powstanie wybuchło w optymalnym czasie. Gdyby wybuchło wcześniej .Niemcy by je tłumili, gdyby wybuchło później przyniosło by mniejsze korzyści. Dzięki Powstaniom Śląskim odzyskano dużą część Górnego Śląska, to Postanie także wybuchło w odpowiednim czasie i dodatkowo zostało przerwane po tym jak osiągnęło swoje cele.Powstanie w Sejnach pomimo tego ze oddziały WP działały bardzo opieszale, również było zwycięskie. Co Polsce przyniósł wybuch powstania Warszawskiego, poza 200 tysiącami zabitych cywili ? Powstanie Warszawskie w 1944, nie powinno wybuchnąć z uwagi na brak uzbrojenia ( tylko co 10-ty miał broń ). A jeśli już to niepotrzebne powstanie wybuchło, to powinno się skończyć po tym kiedy po 3-5 dniach powstańcy przeszli do obrony. Powstanie na Pradze trwało tylko tydzień z uwagi na brak możliwości jego kontynuacji. Natomiast na drugim brzegu Wisły, powstanie trwało bez żadnych szans na zwycięstw przez 63 dni, w jakim celu ? Czyżby AK tak nienawidziła Warszawy że postanowiła zniszczyć miasto i wymordowac jego mieszkańców rękami Niemców ?
„Armia Krajowa, licząca według niektórych źródeł bez mała 400 tysięcy żołnierzy – szkolonych i zorganizowanych w formacje wojskowe – przynajmniej liczebnie była największą armią podziemną w Europie,”
chcialbym zauwazyc ze wysmiewany czesto francusku ruch oporu, w szczytowym momencie swojej dzialalnosci (jesien 1944) liczyl okolo 500tys czlonkow
jugoslowianska partyzantka Tity – 800 tys.
Jest dla mnie niepojętym błędem tej właśnie patriotycznej, ideowej młodzieży, tych żołnierzy o tradycji „Zośki” czy „Rudego”, że podporządkowali się rozkazom z Londynu. Inaczej mówiąc, tym, którzy już raz – najpierw w przedwojniu – dowiedli, że nie potrafią poradzić sobie z zadaniem stworzenia obrony kraju, a potem – już we wrześniu – dowiedli własnej nieudolności, niekompetencji i małostkowości. Ratowanie własnej skóry i zbieranie się do ucieczki już na trzeci czy czwarty dzień wojny nie może wzbudzać zaufania ani w osobie tego, który udawał, że jest „naczelnym wodzem”, ani wśród tych, którzy byli jego najbliższymi współpracownikami. A przecież z tych właśnie ludzi stworzony był rząd londyński. Rząd nieudaczników i dezerterów.
Jan Nowak-Jeziorański, a także i Jan Karski, w swoich wspomnieniach nakreślili przecież obraz, który niemalże byłby farsą, gdyby nie był tak tragiczny dla kraju. Kliki, koterie, wzajemne knowania i podkopywanie, przecieki informacyjne dla wzmocnienia własnego stanowiska, prywata – były na porządku dziennym. Do dzisiaj nie są do końca wyjaśnione wpływy wywiadu, kontrwywiadu, Oddziału Drugiego i wzajemnych powiązań z wywiadami brytyjskim i amerykańskim na katastrofę gibraltarską. Mało tego, do dziś nie wiadomo, czy takie wpływy istotnie były.
I tej cywilbandzie dezerterów i dyletantów bez znajomości realiów okupacyjnej Polski powierzono „dowództwo na odległość” nad 400-tysięczną Armią Krajową w Polsce.
Rozumiem, że w 1943 czy 1944 roku nikt nie czytał jeszcze nie napisanych nawet pamiętników „Kuriera z Warszawy” i większość nie orientowała się w poczynaniach rządu londyńskiego. Nie wiedzieli, że staje się on coraz mniej znaczący, że alianci, zrażeni wewnętrznymi tarciami, przestają się z nim liczyć w zastraszającym tempie. Słowa „rząd londyński ” powtarzano w Polsce w bezkrytycznym zachwycie, niemal jak słowa modlitwy.
Ale, jak powiadam, nie rozumiem dlaczego? Przecież nawet nie wiedząc, że rząd londyński jest zajęty głównie dzieleniem między sobą przyszłych stanowisk ministerialnych i wzajemnymi intrygami, nie należało zapominać fiaska 1939 roku, które było dziełem tych ludzi.
Trzeba było być szaleńcem, by wiązać z nimi los swój i swoich podkomendnych. Owszem, można było współpracować – choćby dla dostaw (zrzutów) sprzętu i zaopatrzenia, ale poddawanie się rozkazom i przyjmowanie zaleceń wytyczających kierunek działania było ostatnią rzeczą, jaką należało zrobić. Kierunek działań narzucony przez „londyńczyków” prowadził bowiem prosto w przepaść. I potem, po Powstaniu, Polska przez 45 lat w tej przepaści była…
Też nie mogę zrozumieć jak można było się podporządkować rozkazom tchórzy, którzy jaki pierwsi uciekli z kraju.
W tym kraju politycy to gangrena, która wyniszcza Polskę. Nie ma znaczenia, czy chodzi o polityków przedwojennych, tych tchorzy z Londynu, czy to pejsate ku*estwo, podające się za Polaków, które zarządzalo Polską po wojnie i robi to do dzisiaj. Polskojęzyczni politycy zawsze działali na szkodę naszego narodu.
Obyśmy teraz nie powtórzyli tego błędu.
akurat władze w Londynie były generalnie przeciwne wybuchowi powstania