Wiele kobiet zachłysnęło się nazistowską ideologią. Marzyły, by zostać żonami przystojnych esesmanów, gromadziły dokumenty niezbędne do potwierdzenia czystości rasy. I nierzadko towarzyszyły mężom w pracy w obozach zagłady...
Ależ jestem podekscytowana! Serce bije jak oszalałe, co rusz tracąc rytm. Robi mi się na przemian to zimno, to gorąco i nie potrafię usiedzieć w miejscu. Nie dalej jak miesiąc temu mój kochany Hans wreszcie mi się oświadczył. Marzyłam o tej chwili miesiącami, to tracąc nadzieję, to kurczowo trzymając się marzeń, że w końcu ten dzień nadejdzie, i naiwnie wyobrażając sobie tę szczególną chwilę w wyjątkowo romantycznej i pompatycznej odsłonie.
Tymczasem, jak to zwykle bywa, stało się to w najmniej oczekiwanym momencie i bynajmniej nie było szczególnie lirycznie. Bez kwiatów i szampana, na niebie nie pojawiła się tęcza, a chóry anielskie nie zaśpiewały uroczyście. Co jednak, w obliczu tej cudownej decyzji na całe życie, okazało się najmniej istotne. I choć pewnie nie powinnam być zaskoczona, bo przecież spodziewałam się tego od tygodni, to jednak gdy po obfitej kolacji z rodzicami, z dobrym winem i wybornym keksem w rolach głównych, Hans szarmancko przyklęknął przede mną na naszym tarasie, odebrało mi mowę.
Życie w czasach wojny
Był przyjemny, ciepły wieczór. Przytłumione światło sączyło się przez szpary w zielonej aksamitnej zasłonie wielkiego salonowego okna, gdzie rodzice popijali herbatkę z państwem Kügel. Panowie, jak zwykle z cygarami w dłoniach, popijając ciężką brandy, deliberowali o tym, co dzieje się na froncie i kto powinien bardziej wspierać działania wojska, i snuli plany o włączeniu niewielkiej fabryki tekstylnej pana Kügla w misterny plan Hitlera. Franz z wypiekami na twarzy przeliczał potencjalne zyski, które pojawiły się na horyzoncie zmian społeczno-gospodarczych, a ojciec, aptekarz z wielopokoleniową tradycją, cmokał z zazdrością. Panie dla odmiany skupiły się na narzekaniu na drożyznę i coraz większe kłopoty ze zdobyciem luksusowych kremów, bez których nie wyobrażały sobie życia.
Wojna wydawała się odległa i co najwyżej trochę uciążliwa w codziennym życiu, a w towarzystwie pielęgnowano przekonanie o jej słuszności. Poczuliśmy, że wreszcie jako wycieńczony poprzednią wojną naród wstajemy z kolan i świat winien się nam podporządkować. Poza wszystkim przecież wojna nakręcała koniunkturę i działa się w miejscach, które odwiedzało się sporadycznie w czasie urlopów. W gruncie rzeczy ginęli na niej obcy ludzie, choć oczywiście niemieckie matki drżały o życie wysłanych na nią synów.
Przegoniłam ponure myśli o tym, że mój Hans, jako esesman, gra w tej grze pierwsze skrzypce. Odpędziłam strach, skupiając się na czułych słowach, które rozkosznie pieściły moje uszy. Do dziś pobrzmiewają mi w głowie, wywołując przyjemne dreszcze.
– Ann, kocham cię ponad wszystko, czy zostaniesz moją żoną?
Z westchnieniem ulgi, które, mam nadzieję, mój narzeczony wziął za wzruszenie, zgodziłam się natychmiast. Może uczyniłam to nazbyt gorliwie i pospiesznie, ale takie chwile nie zdarzają się przecież często. Dostałam niewielki złoty pierścionek z małą perełką, który od razu stał się moim najcenniejszym skarbem i z którym nie rozstaję się ani na chwilę, wraz z obietnicą dozgonnej miłości i troski.
Świat nagle wydał się jakby radośniejszy i bardziej kolorowy. Gwiazdy na nieboskłonie radośnie migotały, puszczając do nas oczko, obiecując magiczne, słodkie życie.
Plany na życie u boku esesmana
Teraz mamy tyle cudownych planów, tyle jest przed nami! Dom, spokój, rodzina, trójka, a może nawet czwórka dzieci. Po poprzedniej wojnie, która przetoczyła się przez Europę, wszyscy opadliśmy z sił, a kraj zmiażdżył bezlitosny walec kryzysu i marazmu. Wielu głód, brak pracy, środków do życia i beznadzieja zajrzały do oczu i kto choć raz doświadczył tego wszystkiego, ten wie, jak trudno się dźwignąć i rozpocząć życie na nowo. Że nie sposób przestać się bać. My mamy taką szansę. Ogromną szansę nie tylko na szczęśliwe małżeństwo, ale również na karierę i wygodne życie. W myśl starego powiedzenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jesteśmy przekonani, że tamta wojna była potrzebna, by uświadomić nam, Niemcom, że tylko współdziałając, jesteśmy w stanie przezwyciężyć nędzę i brak perspektyw. A zjednoczeni nie damy się nikomu i niczemu zatrzymać.
Marzy mi się mały domek ze spadzistym dachem i zielonymi okiennicami, z ogródkiem, w którym uprawiałabym wonne herbaciane róże, dzieci bawiłyby się radośnie z psem, a Hans hodowałby swoje ukochane króliki. Nie wiem, skąd w nim takie upodobanie do tych kicających stworzeń, ale muszę przyznać, że bywają urocze.
Papa jest bardzo dumny, bo mój Hans nie dość, że jakieś trzy lata temu wstąpił do SS, to jeszcze w ostatnich dniach awansował. Nie rozumiem, co to dokładnie znaczy, ale skoro mój narzeczony jest z tego tak zadowolony, ja również nie posiadam się ze szczęścia. Moja starsza siostra Elsi, której zawsze się wydaje, że wszystko wie najlepiej, teraz chodzi jak niepyszna. Jej Günter nawet nie należy do SS, jest zwykłym żołnierzem Wehrmachtu, w dodatku nie wiedzieć czemu nie wysłali go na front. Dostał przydział do pobliskiej jednostki i jak dla mnie niespecjalnie ma się czym chwalić, bo przebywanie na miejscu, przy domu, niewiele ma wspólnego z prawdziwą wojną i bohaterstwem.
Jestem dumna, że Hans może inaczej przysłużyć się Führerowi, że jest ceniony i rzeczywiście coś znaczy. W dzisiejszych niespokojnych czasach to niezwykle ważne. Jego awans co prawda może oznaczać konieczność zamieszkania z dala od mojej rodziny, ale jestem gotowa na ten nieunikniony krok. Wiem, że mnie kocha, otoczy troską i nie da nikomu skrzywdzić. Teraz widuję go sporadycznie, gdy przyjeżdża do Berlina na przepustki, a tak miałabym go stale przy sobie.
Wieczorem, przed zaśnięciem przymykam oczy i marzę o naszym nowym domu, o dzieciach, bo przecież zakładamy, że zgodnie z wolą Führera będziemy mieli gromadkę maluchów, ale najbardziej cieszę się na myśl o ślubie. Marzenia są najsłodszą pożywką szczęścia, jednak ich nadmiar odbiera mi sen. Nie potrafię przestać się zastanawiać, planować, a im intensywniej rozmyślam, tym większe stada niespokojnych, lecz radosnych motyli krążą w moim brzuchu.
Księga Rodów SS
Oczywiście nie weźmiemy ślubu w kościele, to jest passé. Myślimy raczej o jakiejś uroczej dzikiej polanie, może ukwieconej łące, na której przysięgniemy sobie miłość, wierność, wzajemną troskę i że nawet śmierć nas nie rozłączy. Zastanawiam się, w co się ubiorę. Moje przyjaciółki coraz częściej rezygnują z białych sukienek i też jestem zdania, że niekoniecznie muszę taką mieć. Wydaje mi się, że bardziej twarzowe są ostatnio modne kwieciste tkaniny.
Ze ślubem jest sporo zamieszania, bo Hans marzy o tym, by wpisać nas do wielkiej księgi rodów SS. Zastanawiam się, czy dla mnie wspólnota rodów ma jakieś szczególne znaczenie, i ze zdziwieniem odkrywam, że tak. Coraz bardziej rozkwita we mnie duma z tego, że jestem Niemką, a wpisanie do tej szczególnej księgi byłoby ukoronowaniem dotychczasowego życia. To jak przepustka do wyższej kategorii ludzi, do lepszego świata, niedostępnego dla byle kogo, ba, nawet dla zwykłych rodaków, którzy nie mają związków z SS. To swoiste potwierdzenie czystości krwi, przynależności do wyjątkowej aryjskiej rasy i gwarancja, że nasze dzieci będą miały w życiu łatwiej – nie będą musiały udowadniać swojego pochodzenia i ominie je ten cały ambaras ze zbieraniem dokumentów, ale przede wszystkim staną się elitą i przyszłością tego kraju.
Szczerze mówiąc, teraz, w czasie wojny, panuje niezłe szaleństwo z dostarczeniem do Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS tych wszystkich aktów urodzenia, ślubów i zgonów. Mam wrażenie, że my, młodzi Niemcy, nie zajmujemy się niczym innym, tylko tworzeniem rodzinnych drzew genealogicznych, w których ze szczególną uwagą oglądamy każdy listek i korzonek, sięgając „pamięcią” nawet do połowy osiemnastego wieku. Tak jest w naszym przypadku, bo Hans jako oficer musi udokumentować nasze pochodzenie aż od 1750 roku.
– Kojarzysz rodziców ciotki Adelajdy? – Hans, pochylony nad dokumentami, delikatnie przygryza ołówek.
Nie znoszę tego jego przykrego nawyku, bo przez niego wszystkie ołówki w domu noszą ślady zębów i trzeba je chować przed znajomymi i rodziną, by nie pomyśleli sobie, że jesteśmy jakimiś flejtuchami.
– Nie mam o nich pojęcia.
– Zapytasz matkę?
– Mogę, oczywiście, tylko nie mam pewności, że będzie coś wiedziała.
Żółte, ciepłe światło niewielkiej lampki wiszącej nad stołem w kuchni sprawia, że okoliczne sprzęty spowija gęsty cień. Oczywiście moglibyśmy zapalić kolejną lampę, ale ta daje wrażenie intymności. W dodatku nasze twarze wydają się w jej blasku bardziej wypoczęte i świeże. Moja matka, jak zwykle pod pretekstem migreny, z wilgotną szmatką na czole leży na szezlongu w pokoju na górze, co w moim odczuciu po prostu umożliwia jej uniknięcie uciążliwego towarzystwa ojca. Nie wiem, co się stało z moim radosnym papą, ale od wielu tygodni dosłownie nie sposób się z nim porozumieć. Stracił zainteresowanie czymkolwiek innym niż wojna. Przestał troszczyć się o mamę, o nas, dom, wiecznie tylko spotyka się w pijalniach piwa ze znajomymi, z którymi omawia kolejne aspekty ruchów wojsk, strategii i polityki, spekuluje, jak można by na wojnie zarobić, zupełnie jakby coś od niego zależało.
Jak dla mnie jest zwykłym aptekarzem, który poza sprzedażą większej ilości jodyny, bandaży i środków opatrunkowych ma niewiele wspólnego z zaszczytnymi ranami i tą całą wojną. Zresztą nie wiem, o co tyle krzyku. Najważniejsze, że wygrywamy. I gdyby tylko inne narody zrozumiały sens tego, co się dzieje, nie trwałoby to tak długo. W marcu 1938 roku Austriacy poddali się w zasadzie bez jednego wystrzału, rozumiejąc, że z nami nie wygrają i że mamy rację, a pod naszymi rządami kraj może się tylko gospodarczo rozwinąć, tak przynajmniej twierdzi pan Kügel. W mojej ocenie bardzo słusznie. Dzięki temu nie ryzykowali życia i zdrowia bliskich, utraty domów i majątków, a może i odetchnęli z ulgą, że teraz przynależą do takiej wspólnoty narodowej jak nasza. Jestem przekonana, że dzięki temu ich życie może się tylko polepszyć.
(…)
Dobra żona
W zasadzie powinniśmy do podania do RuSHA dołączyć około stu osiemdziesięciu, albo więcej, poświadczeń tego, co działo się z naszymi przodkami, z kim mieszali krew i łączyli się w miłości; znaleźć dwóch wiarygodnych świadków, którzy zaświadczą o naszych przekonaniach politycznych, a ja, jako niemiecka kobieta, strażniczka rasy, muszę przejść stosowny sześciotygodniowy kurs małżeński, na którym, obok szkolenia politycznego, dowiem się, jak prowadzić dom, opiekować się dziećmi i wychować nasze potomstwo w nazistowskim duchu, by kiedyś mogło zasilić szeregi SS.
Jestem już w połowie, no, może w trzech czwartych i jestem bardzo podekscytowana. Nie tylko dowiedziałam się, jak być dobrą matką, ale też troskliwą, wyrozumiałą żoną, co jest szczególnie istotne teraz, w czasie wojny, gdy nasi mężowie narażeni są na ogromny stres. Oczywiście zostałam zachęcona do posiadania jak największej gromady dzieci, ale akurat do tego nie muszą mnie szczególnie namawiać. Zawsze żałowałam, że jesteśmy z siostrą tylko we dwie. Wyjaśniono mi też, co powinniśmy robić, by nasze pociechy wyrosły na dumnych Niemców: jak sprawić, by miały właściwe podejście do rówieśników, jak wpoić im patriotyzm, oddanie, a czasem nawet poświęcenie dla ojczyzny i miłość do Führera.
Kilka dni temu mama trochę mnie uspokoiła, gdy wspomniała o pewnym człowieku, który zawodowo zajmuje się takimi poszukiwaniami. Nie jest tani, ale z pewnością ma do tego lepsze przygotowanie niż my i łatwiej mu będzie pozyskać stosowne zaświadczenia.
Tak czy inaczej nie mogę się doczekać, kiedy złożymy podanie o zawarcie małżeństwa, no i oczywiście samego ślubu. Długo dyskutowaliśmy z rodzicami, gdzie powinniśmy zamieszkać. Rodzice Hansa nie są szczególnie zamożni i mają tylko małe mieszkanko na tyłach ponurej kamienicy w Ulm, w którym mieszka ich już najmłodszy syn z żoną i dwójką małych dzieci. Nie znoszę tych wiecznie rozwrzeszczanych maluchów, które nikogo nie szanują i nie słuchają, dlatego skłaniam się ku propozycji zamieszkania w Berlinie, blisko moich rodziców.
– Dziecko drogie, jak ty sobie wyobrażasz mieszkanie tylko z Hansem?
Ależ wyobrażam sobie, tym bardziej że mama nieustająco narzeka na wszystko i wszystkich. Chyba drażni ją, że jej mała córeczka już nie jest taka mała, zaczyna żyć na własny rachunek i, co gorsza, mieć własne zdanie.
(…)
Wreszcie po nieznośnie długich tygodniach oczekiwania, poprzedzonych tygodniami gromadzenia dokumentów, za które słono zapłaciliśmy, otrzymujemy wymarzoną zgodę na ślub i ku zadowoleniu wszystkich – decyzję o wpisaniu do księgi rodów SS. Jesteśmy z siebie niezwykle dumni. Jednocześnie stajemy się chlubą rodziny, co, muszę przyznać, jest dość przyjemnym uczuciem.
(…)
Nowy przydział
Kolejne tygodnie, puchnące w długie, nudne miesiące mieszkania z rodzicami mijają niepostrzeżenie i w miarę przyjemnie. Mój małżonek od razu w noc poślubną wziął się do roboty i teraz chodzę po mieszkaniu z wielkim brzuchem, ku radości rodziców i mojej własnej. I gdy już niemal jestem skłonna zaakceptować to, że na dobre utknęłam z mężem w rodzinnym domu, Hans niespodziewanie otrzymuje rozkaz przygotowania jakiejś tajnej misji i wyjeżdża na kilka miesięcy. Nie jestem z tego szczególnie zadowolona, zwłaszcza że ciąża ogranicza mnie coraz bardziej. Brzuch mam niepokojąco wielki i, co gorsza, z dnia na dzień coraz bardziej boję się porodu. Obawiam się, że dziecko będzie bardzo duże i wydanie go na świat okaże się nie lada wyzwaniem. W dodatku moja matka chodzi za mną i jak Kasandra wieszczy same problemy. Tego jednak, do czego dojdzie później, nie przewidziała nawet ona.
W kolejny poniedziałek i w dzień porodu asystuje mi mieszkająca po sąsiedzku akuszerka Eva, ale i ona zdaje się dość mocno zdenerwowana. Nie wiem, o co chodzi, ale zaczynam się stresować jeszcze bardziej. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy zamiast jednego tłuściutkiego bobasa rodzę, szybko i bezproblemowo, dwie małe, podobne do siebie jak dwie krople wody dziewczynki. Nazywam je Adele i Anette. Wszyscy są oszołomieni, a ja najbardziej, bo nigdy wcześniej w naszej ani w Hansa rodzinie nie było bliźniąt!
(…)
Wreszcie stało się to, na co tak czekałam, a czego teraz tak panicznie się obawiam.
W deszczową marcową niedzielę, podczas rodzinnego obiadu, gdy dziewczynki są szczególnie marudne i nie dają się niczym zająć, Hans – między prośbą o podanie soli a komentarzem, że rosół jest wyborny – oświadcza, że właśnie dostał przydział i tym razem zabiera mnie ze sobą. Spoglądam na niego oszołomiona, zastanawiając się, co te słowa dla mnie znaczą. Dokąd się udamy? Co będę tam robiła i czy przypadkiem nie da się namówić Berty, żeby wybrała się w podróż razem z nami? Robi mi się gorąco, czuję, że potnieją mi dłonie, i zaczynam panikować. Czuję niemal paraliżujący strach przed wyjazdem, porzuceniem bliskich, samotnością i życiem na swoim, o którym tak niedawno marzyłam. Obawa wędruje po kolejnych kręgach kręgosłupa, niebezpiecznie zbliżając się do karku i ściskając gardło. Nagle, gdy moje marzenia się spełniają, gdy realizuje się nasz plan sprzed ślubu, zaczynam drżeć z rozpaczy. Mam zostawić rodziców i zrezygnować z ich pomocy?
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Usiłuję nadać głosowi ciepły ton, choć ledwo wydobywam dźwięki z krtani.
– Oczywiście, kochanie. Nareszcie będziemy razem. – Kładzie ciepłą, szorstką dłoń na mojej i delikatnie ściska moje palce. Ten czuły gest sprawia, że poszłabym za nim na koniec świata, i choć wątpliwości nie znikają, troszkę się uspokajam.
– Ale nie jestem pewna, czy sama poradzę sobie z dziećmi – mówię płaczliwie.
– Tym się nie kłopocz, zorganizuję ci pomoc.
– Naprawdę?
– Pewnie, będziesz mogła wybierać z długiej listy kandydatek. A jak któraś się nie sprawdzi, po prostu wymienisz ją na jakąś inną.
– Skoro tak mówisz…
– Kochanie, zaufaj mi, czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. Nareszcie po pracy będę mógł odpocząć w domu, przy tobie i dzieciach.
– A co właściwie robisz?
Hans nagle poważnieje, jakby ważył słowa, i ostatecznie dobitnie mówi, dając mi do zrozumienia, że o nic więcej nie powinnam pytać:
– Wykonuję rozkazy.
– Aha.
(…)
Wreszcie obiad dobiega końca, siadamy z filiżankami kawy na wytartej sofie, której kwieciste obicie pamięta jeszcze ostatniego cesarza Wilhelma II Hohenzollerna, i gawędzimy przez chwilę o tym, co nas czeka. W miarę jak Hans opowiada dalej, trzymając dłoń na moim kolanie, czuję się coraz szczęśliwsza, ważniejsza i bardziej pewna siebie, za nic mając protesty matki. A Hans w końcu obwieszcza:
– Jedziemy do Auschwitz.
Nie mam pojęcia, gdzie to jest, co to oznacza i jak będzie wyglądało nasze mieszkanie, ale godzę się na wszystko, bylebyśmy tylko byli razem.
KOMENTARZE (1)
Tekst jak ulał pasuje do Harlequina.