Po miesiącach nauki wojennego fachu i wyczerpujących ćwiczeniach zrzucano ich nad okupowaną Polską. Zanim jednak przystąpili do działania musieli się nauczyć jeszcze jednej, może najważniejszej rzeczy – jak przeżyć i nie dać się złapać.
Idąc ulicą, rozglądali się uważnie. Starali się przy tym zachowywać jak najbardziej naturalnie. Nie chcieli zwracać na siebie uwagi, ale jednocześnie nie potrafili pozbyć się towarzyszącej im ciekawości. Po ponad dwóch latach ponownie znaleźli się w Polsce, w Warszawie. Ale to już była inna Polska, inna Warszawa.
Widzieli to na każdym kroku. Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny, który już niedługo miał objąć pozycję szefa komórki produkującej fałszywe dokumenty dla wywiadu Komendy Głównej AK, po latach w swoich wspomnieniach zapisał, że ludzie „wydali mi się zmęczeni, jakby się gdzieś śpieszący”. Na jezdni zastanawiała go mała liczba
osobowych samochodów, za to [było] dużo nowych dla mnie pojazdów: rowerowych riksz. Stare warszawskie tramwaje, dziwnie nierówno wypełnione. Zatłoczone w części przeznaczonej dla Polaków i niemal puste, przezroczyste w części wydzielonej tabliczką: Nur fur Deutsche.
Takie obserwacje czynili niemal wszyscy cichociemni trafiający do Warszawy krótko po desancie. To, czego uczyli się w Wielkiej Brytanii podczas kursów o codzienności w okupowanej Polsce, musieli błyskawicznie weryfikować. Od tego bowiem, czy będą potrafili przełożyć teorię na praktykę, zależało nie tylko powodzenie ich misji, ale również to, czy przeżyją dłużej niż kilka dni.
Herbata od wuja
Żeby zwiększyć szanse komandosów na przetrwanie tych pierwszych momentów, kiedy byli najbardziej narażeni na niebezpieczeństwo, podziemie wprowadziło szereg procedur. Wprowadzano je w życie bezpośrednio po wylądowaniu.
Przede wszystkim zespół obsługujący dane lądowisko miał za zadanie jak najszybciej przetransportować cichociemnych w stronę stacji kolejowej, skąd pociąg zabierał ich prosto do Warszawy. W trakcie podróży towarzyszył im opiekun, mający zadbać o to, aby… nie zwracali na siebie uwagi. Nie znając z autopsji okupacyjnych realiów, żołnierze mogli przecież nieuważnym gestem bądź nietypowym zachowaniem ściągnąć na siebie wzrok żandarma lub przypadkowego szpicla (a tych wówczas nie brakowało).
Po przybyciu do Warszawy – parami, bo zawsze „zrzucano” ich po kilku – podążali w stronę tzw. „gorącego lokalu”, którego adres podawano im jeszcze zanim wsiedli na pokład samolotu. Ludwik Witkowski „Kosa” wspominał, że:
na punkt mieliśmy wchodzić z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Ja miałem iść pierwszy, a gdybym nie wrócił po dwóch-trzech minutach, Witek miał przerwać oglądanie sklepowej wystawy i podążyć w moje ślady.
Każdy kolejny duet postępował podobnie. Procedura ta miała pewien poważny mankament – gdyby Niemcy urządzili w mieszkaniu „kocioł”, cichociemni wpadliby do niego jeden po drugim. Musieli jednak podjąć ryzyko i wejść po schodach, po czym zapukać do właściwych drzwi. Na pytanie: „Pan do kogo?” odpowiadali zgodnie z ustalonym kodem, na przykład: „przywożę herbatę od wuja Władysława”.
Gdy wszyscy już się zebrali, zaczynało się oczekiwanie. Żołnierze w napięciu wypatrywali i nasłuchiwali wysłanników, którzy mieli wziąć ich pod swoją fachową opiekę. Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było zająć się nimi tu i teraz. Witkowski notował, że ich gospodyni „przepraszając za skromne przyjęcie, podała nam parówki na gorąco, herbatę i po kieliszku wódki”.
Obfitsze śniadanie otrzymał „Agaton” razem z kolegami. Poczęstowano ich „angielską herbatą, suszoną kiełbasą, domowymi konfiturami i barwną opowieścią o codziennym życiu w Warszawie. Gęsto przeplataną wiadomościami z »gazetek«, ostatnimi komunikatami BBC i informacjami z czarnego rynku”. Słuchając tych opowieści, mężczyźni w końcu zaczynali przysypiać. Zmęczenie oraz emocje robiły swoje. Z tego półsnu wyrywało ich pojawienie się tajemniczych opiekunek.
Nauka chodzenia
„Jestem ciocia Antosia” – to zdanie usłyszało wielu cichociemnych. Kryje się za nim postać niezwykła. Niepozorna, a jednocześnie będąca ostatnim wykładowcą dla tych doskonale wyszkolonych specjalistów od wywiadu i dywersji, kobieta.
Michalina Wieszeniewska, „ciocia Antosia”, była kierowniczką specjalnej komórki zajmującej się opieką nad cichociemnymi. Jej pracownice powszechnie nazywano „ciotkami”. Jankowski pisał o nich, że „różne były organizacyjne »ciotki«, młode i starsze, pogodne i zatroskane. Ale wszystkie bezgranicznie odważne i całym sercem oddane swoim »ptaszkom«”. Najbardziej niezwykła z nich była właśnie Wieszeniewska. Jak relacjonował „Agaton” w swoich wspomnieniach:
Korpulentna, w wieku w sam raz na ciotkę – relacjonował Jankowski. – Lubiła słuchać »nieprzyzwoitych« kawałów, pić mocną kawę i nawet w najgorszych opresjach nie traciła pogody ducha. Na dnie przepaścistej torby – wypchanej damskimi fatałaszkami – nosiła gazety, zrzutowe pistolety, rewolwery i grypsy.
Nawet gdy już przestawała się opiekować tym czy innym, dalej o nich pamiętała. Gdy w czasie Powstania Warszawskiego spotkała Jankowskiego, postanowiła zdobyć dla niego porządne buty. Zginęła rozerwana pociskiem podczas ratowania innego „ptaszka”.
Ale to dopiero miało nastąpić. Na razie dzień po dniu doglądała kolejnych zrzutków. Z „gorącego lokalu” zabierała ich do „zimnego”. Każdy dostawał swój, gdzie u wtajemniczonej rodziny wynajmowano dla niego pokój. Gospodarze nie wiedzieli, kim jest ich lokator. Oczywiście zdawali sobie sprawę z tego, że jest to ktoś związany z podziemiem, ale kto to dokładnie ani jak się naprawdę nazywa – tego nie musieli, a wręcz nie powinni wiedzieć. Zresztą gościli cichociemnych przeważnie tylko przez krótki czas, niezbędny do nauki funkcjonowania w okupacyjnej rzeczywistości.
A czego dokładnie uczyli się przybysze? Między innymi tego, jak wtapiać się w tłum dzięki ubiorowi, jak sprawdzać, czy nie ma się „ogona”, czym jest łapanka, jak z niej uciec, jakich zachowań unikać na ulicy… Ale nawet gdy już doskonale pojęli teorię, musieli jeszcze opanować praktykę. A to wymagało tygodni chodzenia, chodzenia i jeszcze raz chodzenia. Jednocześnie, nie mogąc aktywnie uczestniczyć w pracy podziemia, komandosi trenowali cierpliwość oraz kontrolowanie emocji.
Felicjan Majorkiewicz „Iron” opowiadał, jak to wyszedł po raz pierwszy na ulicę z „ciotką Antosią”. „Przez cały czas naszego marszu byłem dość spokojny, lecz czułem się nieswojo, gdy mijaliśmy i prawie ocieraliśmy się o esesmanów z »rozpylaczami«. Wtedy (…) mocniej z kolei przyciskała moją rękę do siebie, a jej łagodny uśmiech przywracał mi całkowicie spokój”.
Na nowej kwaterze odwiedzała go codziennie – tak jak i pozostałych. Sprawdzała, jak się czują, ile rozumieją z tego co widzą, czy się czegoś boją. Od tego, jak szybko potrafili opanować strach, zależało, kiedy dostaną przydział do pracy organizacyjnej. Odbywała z nimi krótsze i dalsze spacery. Odwiedzali sklepy, kawiarnie, bary i targowiska. Podczas tych podróży przyglądała się ich zachowaniom i korygowała te, które mogły ich zdradzić.
W końcu dla każdego z nich musiała zdobyć dokumenty – lepsze od tych, z którymi skakali. Te papiery – a także ubrania pozbawione angielskich naszywek – były absolutnym minimum niezbędnym do przeżycia. Jeden błąd mógł kosztować życie wiele osób.
Co u mamy?
Była jeszcze jedna sprawa, za którą odpowiadały „ciotki” – a mianowicie spotkania cichociemnych z rodzinami. Względy bezpieczeństwa konspiracyjnego zasadniczo zakazywały takich „schadzek”. Nie tylko zwiększało to bowiem szanse na dobry kamuflaż samego skoczka, ale także oddalało niebezpieczeństwo od jego bliskich. W razie pościgu za „Agatonem” czy „Kosą” ich rodziny mogły wszak zostać wykorzystane przez Niemców jako karta przetargowa.
Ale przepisy organizacyjne często kończyły się na teorii. W rzeczywistości potrzeba zobaczenia się z rodzicami, żoną czy dziećmi okazywała się silniejsza niż to, co wpajano cichociemnym do głów przez całe miesiące. I zazwyczaj „ciotki” łamały się. Dzięki temu Witkowski namówił Wieszeniewską, by pozwoliła mu zobaczyć brata, a Jankowski spotkał się z teściową i żoną.
Jak wyglądały te „widzenia”? Z reguły były z konieczności krótkie i dość drętwe… Nie było mowy o rzucaniu się sobie w ramiona. Obie strony mogły co najwyżej przywitać się skinieniem głowy albo uściskiem ręki. Zbytni entuzjazm na ulicy zwracał uwagę – a tego przecież nie chcieli.
Stali więc na jakimś przystanku albo w bramie przy ulicy i niezobowiązująco rozmawiali. O tym, co słychać w domu. Jak mama, co z psem, czy sąsiedzi żyją. Te pierwsze spotkania po powrocie do kraju były dla nich niezwykle emocjonalne. Do tego stopnia, że zapamiętywali na lata najdrobniejsze szczegóły. Jankowski pisał później we wspomnieniach, że żona miała na sobie „kurtkę z wielbłądziej wełny, przerobioną z podpinki mego palta, mały brązowy kapelusik i dobrze mi znaną dużą skórzaną torbę, którą razem zamawialiśmy u rymarza”.
Po zobaczeniu się z rodziną zazwyczaj byli już gotowi do pracy. Wyposażeni w odpowiednie dokumenty, a co najważniejsze – rozumiejący, gdzie trafili, dostawali długo oczekiwane wezwanie. Gdy z niego wracali wiedzieli już, dokąd przydzieliła ich „góra”. W tym momencie kończyła się kwarantanna, a zaczynała prawdziwa robota.
Bibliografia:
- Jankowski S., Agaton. Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Bellona/Narodowe Centrum Kultury 2019.
- Kostuch T., Podwójna pętla, Ministerstwo Obrony Narodowej 1988.
- Majorkiewicz F., Dane nam było przeżyć, Instytut Wydawniczy PAX 1972.
- Witkowski H., Witkowski L., Kedywiacy, Instytut Wydawniczy PAX 1973.
KOMENTARZE (1)
Nie było żadnej „kwarantanny” Cichociemnych – sprawdźcie sobie znaczenie tego słowa :( Była natomiast aklimatyzacja do realiów okupacyjnych. Opowieści o rzekomo masowych spotkaniach Cichociemnych z Ich rodzinami to bzdury… :(