Niechlujna służąca. Niemowlę z biegunką. Samotna starsza kobieta. Albo... kichający kucharz. Jeden, często nieświadomy nosiciel wystarczył, by zarazić dziesiątki, a nawet setki osób, które przekazywały chorobę dalej. Jak to w ogóle możliwe?
Lata 1665-1666 były dla mieszkańców Londynu pechowe. Nie dość, że miasto wyludniła zaraza, to niedługo po niej spustoszył je pożar. Zwłaszcza pierwszej katastrofy mieszkańcy nie potrafili wytłumaczyć. W tym czasie niewiele wiedziano o chorobach zakaźnych i drogach ich rozprzestrzeniania.
Obwiniano więc siły nadprzyrodzone, w tym kometę widzianą nad metropolią, albo przyrodzone, zrzucając winę na… Karola II Stuarta, który po licznych perturbacjach objął tron po straconym ojcu, Karolu I. Dziś wiemy, że winę ponosiła bakteria, która doskonale czuła się brudnej i przeludnionej stolicy.
Dżuma pod choinką
Wszystko zaczęło się prawdopodobnie w mroźną Wigilię Bożego Narodzenia 1664 roku, w odległej parafii St Giles-in-the-Fields, leżącej za murami Londynu. Grupka starszych kobiet udała się do domu parafianki nazwiskiem Philips, gdzie stwierdziły bez cienia wątpliwości, że zmarła ona z powodu dżumy. I choć sąsiadów ta wieść mogła zaniepokoić, to władze miejskie już niekoniecznie. W rejestrach co jakiś czas pojawiały się wzmianki o zgonach z tej samej przyczyny. Zarazę traktowano jednak wówczas jak dopust Boży. Tak pisał o Anglikach pewien hiszpański katolik:
Purytanie powiadają, że [zarazy] uniknąć nie sposób, iż śmierć z jej przyczyny [jest łaską], a także i to, iż choć blisko przestają [z tą chorobą], dotknie ona tych tylko, na których wskaże palec Boży [bez względu na to, co zrobią]. Prawią też, iż niezawodnie tak właśnie być musi i że szaleństwem jest chęć uchronienia się przed nią.
Ten sam autor dodał też nieco złośliwie, lecz nie bez racji, że jeśli epidemia wybuchnie, to Londyńczycy nawet mimo tak fatalistycznych poglądów na pewno będą uciekać z miasta.
W Boże Narodzenie 1664 roku nikt w każdym razie nie przypuszczał, że oto zbliża się Sądny Dzień. Dom pani Philips zamknięto, okna i drzwi zabito, a na drzwiach wypisano czerwoną farbą „Panie, zmiłuj się nad nami”. Chciano ostrzec przechodniów przed zapowietrzonym miejscem.
Niestety, wszystko na nic. Do kolejnych świąt tysiące domów nosiło podobne znaki, a ofiarami zarazy padły dziesiątki tysięcy mieszkańców Londynu i okolic. Pośrednim skutkiem zarazy była także śmierć tysięcy czworonogów. Wskutek zarządzenia burmistrza Londynu od lipca 1665 roku zabito wszystkie koty i psy znajdujące się w mieście.
Śmierć w podszewce i „mapa duchów”
Amerykanie końca XIX wieku, choć sami dopiero od niedawna przeprosili się z mydłem i wodą, szybko uczynili z codziennej higieny cnotę narodową i nieodłączny element „American way of life”. Przynajmniej na papierze, bo w praktyce hasła zachowywania wokół siebie czystości i porządku nie wszędzie były realizowane.
Relacje na temat tego, jak żyła nowojorska biedota, przekazał między innymi fotoreporter i reformator nazwiskiem Riis. W wydanej w 1890 roku książce pod tytułem „Jak żyje ta druga połowa” (How the Other Half Lives) opisał on szwaczy i szwaczki, którzy pracowali w czynszowych mieszkaniach. Jak opowiadał, były to siedliska brudu i chorób, wręcz tykająca bomba biologiczna:
Wielokrotnie zdarza się tak, że dziecko dochodzące do zdrowia po ospie i znajdujące się w jej najbardziej zaraźliwym stadium, baraszkuje wśród stert na wpół wykończonych ubrań, które następnego dnia lądują na ladzie jakiegoś sklepu na Broadwayu.
Bywa i tak, że chory na tyfus przebywa w pomieszczeniu, z którego wysłano do klientów może setkę płaszczy, każdy z wyrokiem śmierci czającym się gdzieś w podszewce.
Dzięki takim zwyczajom epidemie często zbierały śmiertelne żniwo. Szerzyły się w całych dzielnicach. Oczywiście dotyczyło to nie tylko Nowego Świata, ale także Europy. W modnej dziś londyńskiej dzielnicy Soho w 1854 roku w ciągu niespełna dwóch tygodni zmarło aż pół tysiąca osób! Wymioty, biegunka, silne bóle brzucha i pragnienie nie pozostawiały wątpliwości – w centrum miasta grasowała cholera.
Liczba ofiar dramatycznie rosła. Do końca trwania epidemii zmarło ich ponad 10 tysięcy. Lekarze byli bezsilni, aż jeden z nich, John Snow, wziął sprawy w swoje ręce. Zrobił on coś jak na swoje czasy wyjątkowego i nowatorskiego: naniósł przypadki zgonów na mapę, nazwaną później „mapą duchów”. Efekt był widoczny jak na dłoni. Jak muchy padali przede wszystkim ludzie mieszkający niedaleko ujęcia wody przy Broad Street (dzisiejsza Broadwick).
Okazało się, że źródłem zakażenia była… mieszkająca przy Broad Street kilkumiesięczna Frances Lewis. Jej matka wylewała wodę, w której prała pieluszki, do nieszczelnego dołu kloacznego przy domu. Zatruwała w ten sposób źródło wody pitnej dla tysięcy osób w okolicy. Sprawa była rozwiązana: pompę zaplombowano, a epidemia wkrótce wygasła. Niestety, nie była to ani pierwsza, ani ostatnia plaga zabójczej choroby zakaźnej w Londynie doby wiktoriańskiej.
Mary posiedzi, Johnowi się upiekło
„Gdzie ludzie mają zawsze czyste ręce, tam duru brzusznego mało” – powiedział znany epidemiolog, profesor Marcin Kasprzak. Rzeczywiście, zachowanie higieny to dobry środek zabezpieczający przed jedną z najgroźniejszych w dziejach chorób zakaźnych. Zasady tej nie przestrzegała Mary Mallon, ochrzczona przez prasę Tyfusową Mary. A że pracowała jako kucharka, ryzyko było duże.
Jak pisze Mary Beth Keane w opartej na losach Mallon powieści „Gorączka”, za to niefrasobliwe podejście pomocy domowej do kwestii czystości zapłaciło zdrowiem lub życiem pół setki osób. Nic dziwnego, że kiedy władze wykryły źródło zachorowań, uznały, że stanowi ona śmiertelne zagrożenie dla tych, którzy jedzą przyrządzane przez nią potrawy.
W efekcie Mary została w 1915 roku przymusowo umieszczona przez nowojorski departament zdrowia pod ścisłą kwarantanną na wyspie North Brother. Ostatnie 23 lata życia spędziła w odosobnieniu jako tak zwany „asymptomatyczny nosiciel” tyfusu, czyli osoba, która zaraża, choć sama nie wykazuje objawów choroby. Zmarła w odosobnieniu 11 listopada 1938 roku. W nekrologu uznano ją winną trzech zgonów i ponad 50 zachorowań.
Co ciekawe, w tym samym okresie żył pewien przewodnik z Yellowstone, nazwany przez dziennikarzy „Tyfusowym Johnem”. Został on zidentyfikowany jako źródło epidemii duru wśród turystów w regionie. Zaraził niemal 40 osób, dwie zmarły. W jego przypadku władze stanowe uznały jednak, że nie ma podstaw prawnych, które mogłyby uzasadniać jego izolację.
Identyczne stanowisko zajęły władze w dwóch podobnych przypadkach w latach 20. XX wieku. Kiedy dwóch pracowników restauracji w Nowym Jorku okazało się nosicielami tyfusu, poddano ich kwarantannie trwającej dwa tygodnie, po czym wypuszczono. Sędzia stwierdził, że zgodnie z prawem nie może skazać takich osób na więzienie.
W gazetach pisano, że podobnych przypadków może być w całym kraju nawet około 10 tysięcy! Uważano, że nie ma sposobu, żeby powstrzymać je przed rozprzestrzenianiem choroby. Jest w tym trochę racji. Według współczesnych statystyk aż 5% chorych na dur brzuszny może nie mieć żadnych objawów. Przy liczbie 17 milionów zachorowań na całym świecie daje to całkiem sporą grupę osób, z którymi lepiej nie witać się uściskiem dłoni…
Szeregowiec Zarazek
Tyfus, cholera, dżuma – na sam dźwięk tych słów ciarki przechodzą po plecach. A jednak to niewinnie brzmiąca grypa hiszpanka ma na koncie dziesiątki milionów ofiar. W 1918 roku, gdy świat nie otrząsnął się jeszcze z wojennego koszmaru, ni stąd ni zowąd rozchorowała się jedna trzecia populacji. Jak do tego doszło?
Najpierw warto zrozumieć mechanizm rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych. W wydanej na kilka lat przed pandemią hiszpanki książce przybliżył go polski lekarz, doktor Gantkowski. Wyliczał on:
Rozszerzanie się chorób zakaźnych polega na tem, że muszą być roznosiciele bakteryi, którzy je z chorego człowieka na zdrowego przenoszą […] Roznosicieli bakteryi dzielimy na:
1) roznosicieli ozdrowieńców, t.j. takich, którzy po przebyciu danego zakażenia wydzielają bakterye chorobotwórcze przez czas krótszy, lub dłuższy;
2) roznosicieli zdrowych, którzy wcale chorymi nie byli, lecz tylko, przebywając w otoczeniu chorych, nabyli dane zarazki i potem je roznoszą;
3) roznosicieli, „pierwotnych”, którzy w okresie wylęgania choroby rozsiewają w okół siebie bakterye.
Łatwo zauważyć, że na przykład Tyfusowa Mary była typem drugim, choć nikt nie chciał uwierzyć, że nie wiedziała o swojej chorobie. W powieści „Gorączka” Mary Beth Keane sugeruje, że w trakcie kwarantanny badający kucharkę lekarze podejrzewali ją o świadome zarażanie. Mogli uważać, że była zbyt inteligentna, by nie zdawać sobie z niczego sprawy.
A jak było z powojenną grypą? Okazało się, że źródłem choroby był trzeci typ roznosiciela. Co ciekawe, znowu chodziło o kucharza. Był nim Albert Gitchell z bazy Fort Riley w stanie Teksas.
Wszystko zaczęło się w poniedziałek rano, 11 marca 1918 roku, od najzwyklejszego kaszlu. Lekarze natychmiast odizolowali chorego, jednak było już za późno. Poprzedniego wieczora ugotował on kolację dla stacjonujących w bazie żołnierzy. Do południa setka rekrutów leżała w łóżkach.
Gdy śmierć zbierała żniwo wśród wojskowych, wirus opuścił bazę i błyskawicznie rozprzestrzenił się po Stanach, Europie i wzdłuż linii frontu na resztę świata. Miał ku temu doskonałe warunki: Fort Riley był bazą dla oddziałów wysyłanych na front zachodni. Zarazki roznosili ci, którzy grypę mieli już za sobą, i ci, którzy zachorowali dopiero na Starym Kontynencie. A może także ci, których hiszpanka się nie imała, bo zawsze są i tacy…
Epidemia, która zaczęła wygasać dopiero w lecie 1919 roku, była jedną z najbardziej zabójczych w dziejach. Zaraziło się 500 milionów ludzi, co wówczas stanowiło 1/3 światowej populacji! Wirus dotarł do Azji, Afryki i na Antypody. Według różnych szacunków zmarło między 20 a 40 milionów ludzi.
Po stu latach naukowcy wciąż się biedzą nad ustaleniem dokładnych przyczyn zarazy, która zebrała większe żniwo niż wojna, która ją poprzedziła. Do dziś grypa w różnych odmianach uchodzi za jedną z najbardziej zaraźliwych chorób znanych ludzkości. Powikłania po niej zabijają co roku nawet 2 miliony ludzi. Ale jak się przed nią chronić, jeśli można ją złapać w ciągu zaledwie kilku minut spędzonych z wyglądającym jak okaz zdrowia nosicielem? Dla porównania – żeby zapaść na gruźlicę, trzeba spędzić z chorym około 8 godzin.
Bibliografia:
- Katherine Ashenburg, Historia brudu, Bellona 2010.
- Frederick Cartwright, Michael Biddiss, Niewidoczny wróg. Zarazy i historia, „Wołoszański” 2005.
- Dziennik Samuela Pepysa, wybór, przekład i przypisy Marii Dąbrowskiej, PIW 1954.
- Paweł Gantkowski, Istota zarazy oraz pogląd na walkę z chorobami zakaźnemi w czasach wojny, Drukarnia i Księgarnia św. Wojciecha 1916.
- Mary Beth Keane, Gorączka, Wydawnictwo Literackie 2018.
- Lloyd Moote, Dorothy Moote, The Great Plague: The Story of London’s Most Deadly Year JHU Press 2004.
- Antoni Puławski, O najnowszych sposobach zapobiegania niektórym chorobom zakaźnym, Drukarnia Krajowa 1918.
- Jacob Riis, How the Other Half Lives, Scribner’s Books 1890.
- Jacques Ruffie, Jean Charcles Sournia, Historia epidemii – od dżumy po AIDS, W.A.B. 1996.
- Claire Sandoval-Peck, From “Destroying Angel” to “The Most Dangerous Woman in America”: A Study of Mary Mallons Depiction in Popular Culture, University of Washington Tacoma: History Undergraduate Theses 2016.
KOMENTARZE (2)
Artykuł pokazuje smutną prawdę o pierwszych dużych miastach współczesnych. Jedno miasto i dwa światy. Z kolei o Mary Mallon można chyba powiedzieć, że była skrajnie nieodpowiedzialna.
czemu ludzi nie wystrzelano jak te czworonogi? przecież to oni rozprzestrzenili zarazę. Niesprawiedliwość taka jak dzisiaj.