"Intensywność rozkoszy jest w znacznej mierze zależna od ułożenia przy spółkowaniu" - pisał autor wydanego w 1926 roku "Małżeństwa Doskonałego". Jak na tamte czasy to była teza wprost przełomowa. A jeszcze bardziej przełomowe okazały się dołączone do niej praktyczne porady...
Theodoor Hendrik Van de Velde należał do prawdziwych pionierów seksuologii dla mas. Jego podręcznik zawierał pierwszy we współczesnej Europie szczegółowy przewodnik po erotycznych technikach i pozycjach. W 1935 roku książka dotarła również do Polski. Autor stanowczo odradzał miłość w pozycji misjonarskiej (przeczytaj więcej na ten temat). Co jednak zalecał?
„Podniety prymitywne, ale skuteczne”
Ewolucja, a nie rewolucja. Z pozoru w takim haśle zamykało się podejście Van de Veldego do pozycji seksualnych. Sporo uwagi poświęcił modyfikowaniu „ułożenia normalnego”. Każdy z wariantów opisał ze szczegółami, ale wobec braku jakichkolwiek pomocy graficznych (autor seks pokazywał tylko na… matematycznych wykresach dochodzenia do orgazmu) nie wszystkie jego instrukcje brzmią intuicyjnie. Jako pierwsze podał „położenie wyprostne”. I to mimo, że wcale nie wydaje się ono rozwiązaniem dla początkujących.
W położeniu normalnym, po wprowadzeniu członka do pochwy, kobieta zwiera i wyprostowuje nogi – tak, że uda mężczyzny obejmują uda kobiety. Wypływają stąd dla mężczyzny duże korzyści: spotęgowanie podniet działających na prącie (w sposób prymitywny, ale skuteczny) i pewność, że penis nie wyślizgnie się z pochwy.
Autor polecał ten wariant szczególnie „w przypadkach, w których penis nie jest za mały, lecz wzwód jest niedostateczny – bądź stale, bądź przypadkowo”. Podawał, że „położenie wyprostne” zaczerpnął „z praktyk miłosnych Bliskiego Wschodu”. Druga odmiana na jego liście to „położenie zgięte” – rzekomo wybitnie dalekowschodnie („[lubiane] np. u Chińczyków, jak to wynika z rysunków w ich »podręcznikach dla zakochanych«”). Opisywał je następująco:
Wykonanie maksymalne polega tutaj na tym, że kobieta, leżąc na grzbiecie, zarzuca nogi na ramiona mężczyzny, przy czym nogi jej zgięte są w stawach biodrowych. W ten sposób mężczyzna, leżąc na kobiecie, składa ją niejako we dwoje podczas immissio penis.
Dla Van de Veldego był to wariant dobry szczególnie dla kobiet w dojrzałym wieku, mających za sobą szereg porodów. Takich „o pochwie zwiotczałej i szerokiej”. Wolał jednak wygodniejsze rozwiązanie. Określał je mianem „zwykłej pozycji ginekologicznej”. O ile cała jego terminologia seksualna trąci dzisiaj nieco myszką, o tyle ten jeden termin brzmi wprost dziwacznie. Raczej żaden autor XXI-wiecznego podręcznika seksu by go nie zastosował.
Położenie ginekologiczne jest położeniem grzbietowym, z możliwie mocno zgiętymi nogami, rozstawionymi o tyle, o ile jest to wygodne, przy czym jednocześnie nogi zgięte są w stawach kolanowych. O tym, jak bardzo ułożenie to udostępnia okolice sromu i krocza, świadczy szerokie jego zastosowanie w ginekologii operacyjnej.
„Łagodny spazm rozkoszy”. Seks na boku
Gros swojej uwagi autor Małżeństwa doskonałego poświęcił takim właśnie pozycjom. Posiadającym dobre uzasadnienie medyczne. O technice bocznej, z mężczyzną z tyłu pisał: „Coitus w położeniu tym może istotnie być formą spółkowania najbardziej oszczędzającą i żonę, i męża, ułożenie to bowiem dla każdego z małżonków jest najwygodniejsze, a wysiłek najmniejszy”.
Jedyny problem miał polegać na tym, że pozycja sprawia partnerce niewiele przyjemności: „Najsilniejsze tarcie i drażnienie części płciowych kobiety skierowane jest na tę okolicę narządów płciowych (…), w której jest najmniej skuteczne. Ponieważ zaś clitoris nie ma styczności z penisem, ilość podniet, których przy tym rodzaju spółkowania doznaje kobieta, jest znikoma”. Van de Velde był zdania, że kłopot jest jednocześnie błogosławieństwem. Zwracał uwagę, że to pozycja dobra w przypadku osłabienia lub choroby kobiety. Kiedy mężczyźnie bardzo potrzeba seksu, a ona jednak nie powinna się nadwyrężać. „Powstający w tych warunkach łagodny spazm rozkoszy jest jednak, jako odruch, wystarczający i daje odprężenie zaspokajające” – zapewniał.
Orgazmu w ułożeniu bocznym od tyłu miały doznawać kobiety „łatwo pobudliwe”. Kochanki „,mało pobudliwe” w ogóle nie powinny eksperymentować z tym ułożeniem. Van de Velde gwarantował, że nie będzie mieć ono dla nich „żadnego prawie znaczenia”. Zostawała jeszcze trzecia grupa, najbardziej problematyczna: kobiety o średniej pobudliwości. Holender zalecał wobec nich praktykę, która w latach dwudziestych wciąż szokowała nawet specjalistów. Ci powoli godzili się z „technikami drażniącymi” w ramach gry wstępnej. Van de Velde polecał jednak mężom, by także w trakcie właściwego stosunku sięgali palcem do łechtaczki.
Konkretnie palcem prawej dłoni, bo jak wyjaśniał autor: „Lewe [ułożenie boczne] jest częściej stosowane, gdyż mężczyzna stara się mieć wolną rękę prawą, aby móc przyciągnąć i pieścić kobietę”.
„Powiedzą mi może, że jest to anormalne…”
Parę lat później podobne wytyczne sformułował także łódzki seksuolog, Paweł Klinger. Podkreślał, że „clitoris należy drażnić nie tylko ante coitum, lecz i podczas coitu”. Przewidywał wprawdzie, że pojawią się głosy sprzeciwu, ale był pewien, że to po jego stronie leży racja. „Powiedzą mi może, że jest to anormalne, ale proszę nie zapominać o różnicy, jaka zachodzi w tym wypadku, jeśli robi to mąż roznamiętniony i podczas aktu płciowego czy też sama kobieta na zimno, już po wszystkim. Różnica w psychice niewiasty ogromna i oczywista” – asekurował się.
W świetle Małżeństwa doskonałego pozycja boczna miała tę dodatkową zaletę, że dobrze sprawdzała się podczas ciąży. Na aspekt ten zwrócił uwagę także francuski autor poradnika Miłość małżeńska w świetle nauki z 1931 roku. „Mężczyzna celem dopełnienia aktu umieszcza się z boku lub z tyłu kobiety, unikając starannie nacisku na jej brzuch i podniecania jej gwałtownymi ruchami” – polecał.
Dla wielu czytelników był to instruktaż nie mniej kontrowersyjny niż sugestia dotycząca drażnienia łechtaczki w trakcie seksu. Inni specjaliści tłukli im przecież do głów, że jakiekolwiek czynności seksualne podczas ciąży są śmiertelnie niebezpieczne i zwyczajnie bezcelowe. August Czarnowski przestrzegał w 1914 roku:
Przez obecność płodu w macicy soki płciowe (…) znajdują się w zamknięciu tamującym pożądany odpływ ich przy spółkowaniu. Wskutek tego, mimo najwyższych wysiłków ze strony męża w celu doprowadzenia wspólnej rozkoszy do szczytu, kobieta ze swojej strony szczytu tego nie doznaje i pozostaje niezadowoloną!
W przypadku powtarzania prób u kobiety musi narastać frustracja przeradzająca się wreszcie w ciężki stan chorobowy.
Przyszła matka „stopniowo traci zdrowie, humor oraz wszelkie zalety i prawidłowe władze, krótko mówiąc – zmienia się do niepoznania, jakby za jakimś tajemniczym przekleństwem!” Uchronić przed upadkiem może ją wyłącznie ścisła abstynencja do czasu urodzenia dziecka. A jeśli wierzyć Jeanowi Fauconney – znacznie dłużej.
Autor Miłości małżeńskiej w świetle nauki pisał: „Przyjemności płciowe są [nawet] bardziej szkodliwe w czasie karmienia niż w czasie ciąży. Zdarza się dość często, iż dziecko wymiotuje mleko matczyne po lubieżniejszym spółkowaniu lub cierpi na przejściową, lecz gwałtowną biegunkę”. Współczesna nauka związku pomiędzy spermą w pochwie i trucizną w mleku rzecz jasna nie potwierdziła.
Pozycja boczna tylna cieszyła się aprobatą specjalistów. Tego samego nie można powiedzieć o jej odwrotności – czyli położeniu, w którym partnerzy są do siebie zwróceni przodem.
Van de Velde nie poświęcił tej technice zbyt wiele uwagi. Przyznał, że pozwala uniknąć zgniecenia kobiety przez zbyt ciężkiego partnera. Zarazem jednak pojawiał się problem „ucisku na nogę podłożoną”, a mężczyzna miał ograniczoną swobodę ruchów. Mimo to pozycja ta była prawdopodobnie bardzo popularna na początku XX wieku.
Polski autor Aleksander Parczewski wspominał, że zdaniem wielu osób ułożenie boczne przednie działało antykoncepcyjne. W 1935 roku pisał: „Spółkowanie na boku polega na tym, że mężczyzna kładzie się na prawy bok, zaś kobieta na lewy. Wskutek leżenia na boku członek męski nie dochodzi do szyjki macicy i ścianki pochwy wzajemnie się uciskają”. W rzeczywistości takie zabezpieczenie miało zerową wartość. I przyznawał to nawet szarlatan, jakim bez dwóch zdań był Parczewski.
Źródła:
Artykuł powstał w oparciu o literaturę i materiały zebrane przez autora podczas prac nad książką pt. Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce.
KOMENTARZE (5)
A nie można po prostu wsadzać ch*** do p***?
[Redakcja: Panie Juriju, nie można. A przynajmniej nie w kulturalnej rozmowie.]
twórcze
NIE! ….obecna hipokryzja na to nie pozwala. Będzie to możliwe w następnej odsłonie, gdy następny „Janicki” opisze obecną. Pozdrawiam
Jest tu jakiś moderator, żeby zutyliziwać te śmieci zamieszczone przez JG?
Czytam ciągle Pana artykuły i jestem pełen szacunku dla Theodoora Hendrika Van de Velda. W czasach, gdy nie tylko nie mówiono o sprawach sypialnianych, ale czasem wręcz szkalowano zbyt hmmm odważne i nowatorskie podejście do sprawy współżycia, pisał on o tym, o czym lata świetlne później Wisłocka (która nawet filmu się dorobiła). Cieszę się, że dzięki Panu mogłem poznać tę postać.
Mam również pytanie – pisze Pan w artykule o jego wypowiedziach na temat pozycji bocznej oraz ułożenia „normalnego”; jak ma się rzecz wg T. H. Van de Velda z pozycją od tyłu (przepraszam za wulgarny wydźwięk)? Chodzi mi o współżycie waginalne, bo, jak rozumiem, Van de Velde twierdził, że do tego ma prowadzić całość zbliżenia.
Pozdrawiam redakcję! :D