Pamiętacie scenę z „Czterech pancernych i psa”, w której Janek Kos opowiada, jak stracił mamę w czasie bombardowania Gdańska we wrześniu 1939 roku? Jak dla nas zdecydowanie się to kupy nie trzyma. Jedyne bomby bowiem, jakie wówczas spadły na Gdańsk, to były… polskie bomby.
Zacznijmy jednak od początku… Z chwilą wybuchu II wojny światowej stacjonujący na wybrzeżu Morski Dywizjon Lotniczy składał się z dwóch eskadr: współdziałania z flotą i szkolnej. Łącznie było to 31 samolotów. Główną siłę dywizjonu stanowiły polskie wodnopłatowce typu Lublin R-XIII.
Były to konstrukcje dosyć stare, zaprojektowane na początku lat 30. Załoga składała się z pilota i obserwatora. Osiągały prędkość maksymalną do 195 km na godzinę, a uzbrojone były w jeden lub dwa kaemy i do 6 lekkich bomb zamocowanych pod kadłubem. Istniała również możliwość zabrania tzw. myszek, czyli małych, kilogramowych odłamkowych bomb kasetowych.
Skrzydlate ramię floty
Ponieważ Lubliny powoli przestawały spełniać wymagania ówczesnego pola walki, zadecydowano o wzmocnieniu polskiego lotnictwa morskiego. W faszystowskich Włoszech zamówiono wówczas 6 nowoczesnych wodnosamolotów typu CANT Z-506B Airone.
Niestety do momentu wybuchu wojny do Polski dotarła tylko jedna maszyna tego typu. Honoru polskich skrzydeł na wybrzeżu przyszło więc bronić Lublinom R-XIII.
Ostatnie przedwojenne miesiące załogi morskiego dywizjonu spędziły bardzo pracowicie, prowadząc loty patrolowe i zwiad fotograficzny nad Bałtykiem oraz w pasie przygranicznym.
1 września dla polskich lotników morskich zaczął się pechowo. W czasie niemieckiego nalotu na bazę w Pucku, gdzie stacjonowały główne siły dywizjonu, zginął trafiony odłamkiem bomby jego dowódca, bardzo popularny w polskiej flocie kmdr por. Edward Szystowski.
Po tym nalocie, który mimo wszystko nie spowodował większych strat materialnych, przeniesiono wodnosamoloty na drugą stronę Zatoki Gdańskiej i rozlokowano je wzdłuż Półwyspu Helskiego, na odcinku od Kuźnicy do Juraty. Tam polskie maszyny, nie niepokojone przez Niemców, ale również niebiorące udziału w akcjach bojowych, bazowały praktycznie przez cały tydzień. Aż nadeszła noc 7 września…
Ryzykowna akcja rozpoznawcza
Wieczorem 6 września z inicjatywy szefa sztabu floty, kmdra Mariana Majewskiego, zarządzono przeprowadzenie nocnego lotu rozpoznawczego przez jeden samolot nad Zatoką Gdańską i Pucką.
Zadaniem polskich lotników jest rozpoznanie aktywności jednostek marynarki niemieckiej, które operując na tym akwenie, bardzo dały się we znaki polskim okrętom podwodnym. Do akcji wyznaczony zostaje kpt. mar. pil. Józef Rudzki, jako posiadający największe doświadczenie w lotach nocnych, i por. mar. Zdzisław Juszczakiewicz.
Zadanie jest ryzykowne, ale niepozbawione szans na sukces. Mimo że Niemcy absolutnie dominują w powietrzu, to nie dysponują jeszcze nocnymi myśliwcami. W takich warunkach także polska artyleria przeciwlotnicza stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla własnych samolotów.
Teraz jednak zagrożenie z jej strony wydaje się niewielkie. Zakazano jej bowiem otwierać ogień do pojedynczych samolotów, co jest spowodowane prowokacyjnymi lotami niemieckich maszyn rozpoznawczych, usiłujących zlokalizować stanowiska polskich dział.
Około 21.30 od powierzchni wód Zatoki odrywa się samotny Lublin R-XIII G (jest to najnowsza wersja tej maszyny, dostarczona do dywizjonu tuż przed wojną) o numerze taktycznym 714. Polacy na wysokości 800–1300 metrów, na różnych kursach, patrolują obszar Zatoki Gdańskiej.
Warunki lotu są doskonałe: w świetle księżyca bardzo dobrze widać ciemne sylwetki licznych niemieckich okrętów, kursujących po Zatoce. Cała akcja trwa około dwóch godzin. Po wykonaniu zadania Polacy szczęśliwie lądują w wyznaczonym miejscu.
Szalona misja polskich lotników
Powodzenie operacji spowodowało, że Rudzki i Juszczakiewicz wpadają na dosyć szalony pomysł: polecieć następnej nocy i tym razem zbombardować pancernik „Schleswig-Holstein”, aby ulżyć nieco załodze Westerplatte. Było to raczej karkołomne zadanie, tym bardziej że polscy lotnicy dysponowali zaledwie lekkimi, 12,5 kilogramowymi bombami, które nijak nie mogły wyrządzić większych szkód niemieckiemu pancernikowi.
Kmdr Majewski zaakceptował jednak propozycję obu lotników. Co prawda 7 września niemieckie radio podało informację o kapitulacji obrońców Westerplatte, co stawiało pod znakiem zapytania zasadność misji, ale nie dano temu wiary.
7 września o godz. 21.30 polski Lublin R-XIII G z numerem taktycznym 714 podrywa się do kolejnego lotu. Tym razem wodnosamolot uzbrojony jest w 6 bomb 12,5 kg. Obserwator dysponuje ponadto pełnym zapasem amunicji do kaemów. Samolot przelatuje nad Półwyspem Helskim i kieruje się na otwarte morze. Następnie bierze kurs na Wisłoujście i od wschodu nadlatuje nad Gdańsk, szukając miejsca, w którym zacumowany jest „Schleswig-Holstein”. Polscy lotnicy nie mogą jednak zlokalizować niemieckiego pancernika, natomiast ich uwagę przykuwa coś zupełnie innego.
Bombowa impreza
W rejonie ulicy Adolf Hitler Straße (obecnie Aleja Grunwaldzka) piloci zauważają duże skupisko świateł. Okazuje się, że Niemcy fetują zdobycie Westerplatte. Rudzki, nie namyślając się długo, kieruje maszynę w tamtym kierunku. Nad celem obserwator zrzuca wszystkie bomby w świętujący tłum. Por. Juszczakiewicz wspominał później:
(…) wszystkie bomby poszły w dół, wybuchając wśród ciżby rozradowanych hitlerowców. Następnie maszyna na pełnych już obrotach wykonała ciasny skręt i ponownie zeszła nisko nad ulicę, przechylając się na skrzydło, tak aby obserwator miał możność otwarcia ognia z broni maszynowej.
Skutki nalotu okazały się dla Niemców tragiczne. Zabici i ranni zasłali momentalnie ulicę, dziesiątki i setki osób w szalonej panice dusiły się i deptały w bramach domów, szukając schronienia przed deszczem polskich kul, siekących spod klosza nieba.
Atak dla Niemców zakończył się tragicznie. Zginęło ponad 30 osób, wiele było rannych. Polski samolot bez szwanku wyszedł spod ognia artylerii przeciwlotniczej i o godz. 22.45 szczęśliwie wodował u brzegu Półwyspu Helskiego.
Niemcy tym razem postanowili naprawić swój błąd i wyeliminować tak zlekceważone przez nich polskie wodnosamoloty. Następnego dnia o godz. 7.00 Stukasy zbombardowały kotwicowisko, na którym znajdowały się maszyny morskiego dywizjonu.
Straty były duże. Z wyjątkiem jednego szkolnego RWD-17 i dwóch maszyn łącznikowych wszystkie pozostałe samoloty zostały w większym lub mniejszym stopniu uszkodzone bądź zniszczone. Dzieła destrukcji dopełnili sami Polacy, którzy z rozkazu Dowództwa Obrony Wybrzeża zatopili uszkodzony sprzęt. Morski Dywizjon Lotniczy definitywnie przestał istnieć.
Co z tą mamą?!
Wracając do pani Kos, jeśli rzeczywiście zginęła w tym bombardowaniu, to jakim cudem ona, małżonka polskiego oficera, znalazła się na niemieckiej imprezie? Czyżby pierwszy tankista PRL-u to, mówiąc językiem piłkarskim, tzw. farbowany lis, lub może, co jeszcze gorsze, ukryta opcja niemiecka? Tego się prawdopodobnie już nigdy nie dowiemy.
Źródła:
- Ryszard Kaczkowski: Lotnictwo w działaniach na morzu, Wydawnictwo MON 1986.
- Tadeusz Królikiewicz: Polski samolot i barwa, Wydawnictwo MON 1981.
- Michał Lipka, Skrzydlaci marynarze. „Tójmiasto.pl”, 13 czerwca 2011.
- Jerzy Pertek, Mała flota wielka duchem, Wydawnictwo Poznańskie 19
KOMENTARZE (31)
Czyli polskie lotnictwo dokonało barbarzyńskiego bombardowania ludności cywilnej?
Nic takiego nie miało miejsca. Po prostu autorowi artykułu „zakradło” się kilka „nieścisłości” zaczynając od tego, że nie było nalotów na ludność cywilną, jedyny ostrzał był skierowany bezpośrednio na żołnierzy niemieckich, a kończąc na tym, że żadna mama Janka nie wypowiedziała słów o bombardowaniu Gdańska w serialu. Ot, „prawie prawda”.
Tak
Niemcy nigdy nie bombardowali ludności cywilnej. Np 1 września w Wieluniu atakowali brygadę pancerną.
Zgadza się, a uciekające kolumny ludności zostawiali w spokoju pozwalając im bez przeszkód odejść, wcale do nich nie strzelając.
I w ogóle nigdy się nie zdarzyło, aby zabili niewinnego człowieka. Nigdy.
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2011/08/31/najwieksze-zbrodnie-niemieckie-podczas-kampanii-wrzesniowej/
Czyli, ze 2 razy zle rowna sie dobrze…
Niemcy pierwszego września zbombardowali obiekt cywilny, jakim był szpital w Wieluniu. Dokonali tego bezpośrednio i celowo.
Termin „bombardowanie” czasami dotyczy również ostrzału artyleryjskiego.
W przypadku II wojny światowej jest to już raczej nieużywane określenie. Odnosi się ono zdecydowanie bardziej do okresu przed pojawieniem się lotnictwa bombowego z prawdziwego zdarzenia.
Niekoniecznie. O ile mnie pamięć nie myli, to w zapisach Powstańców Warszawskich również mowa o bombardowaniach dzielnic przez ciężką artylerię. Nie jestem tylko pewien, gdzie takie sformułowanie widziałem- ale widziałem je na pewno.
Hehehe jakby co to Niemcy podpalili dom Janka Kosa po czym on uciekł, w książce ani w filmie nie ma słowa o bombardowaniu Gdańska!
Pozdrawiam
Zgadza się – cytat-matka zginęła kiedy niemcy podpalili dom
https://www.youtube.com/watch?v=7SjEb8y_Z24 W 14min 50s ani słowa o bombardowaniu
Widzę tylko jednosłowne potwierdzenie faktu, który nawet dziś wzbudziłby ożywioną dyskusję gdyby opublikowany był w prasie codziennej oraz pełno komentarzy starannie omijających omawiany temat.
widze za autor tego artykulu p.: Dariusz Kaliński jest tym mlodym nie douczonym az szkoda go zazwac ……… .A janek dokladnie powiedzial w odcinku 2 (Czterej pancerni i pies odc 2 Radosc i gorycz, 15 min filmu ) ze jego matka zginela jak niemcy podpalili dom .
Pociąg w Brzesku z cywilami uciekającymi ze Śląska zbombardowali Niemcy 05.09.1939
z tego co jest napisane na pomniku upamiętniającym to wydarzenie to tak.
ja myślę, że najważniejsze pytanie brzmi. Co nastoletni chłopiec z Gdańska robił sam na dalekiej syberii? mówił co mógł mówić. A co miał powiedzieć, że mamusię zajeździli na śmierć czeronoarmiści z łagrze?
Do 17 września Polacy uciekali na wschód do sąsiadów. Do czasu, aż z drugiej strony nie nastąpił atak. W tym czasie mógł przedostać się powiedzmy mierzeją Wiślaną bądź po jej drugiej stronie na stronę Radziecką niezauważony. Mógł dotrzeć na Syberię tułając się po chałupach w których z tamtej strony akurat mieszkało dużo Polaków bądź Polskich rodzin
Wystarczy, że uciekł na tereny Polskie pod okupacją Radziecką, a później to już sami czerwoni opróżniali miasta z polskich uchodźców wysyłając ich na Syberię, itp. Pytanie jak z Gdańska dostał się na wschód? Może z jakimś krewnymi?
Cóż… a ja o tej historii czytałem tyle, że miała się okazać mitem rozpowszechnianym najpierw dla podtrzymania ducha, a po wojnie obrosłym legendą.
Artykuł ciekawy, jednak z komentarzy wynika że w filmie Czterej Pancerni nie padło dane sformułowanie, sam nie jestem znawcą owego serialu więc się nie wypowiem. Pozorna błahostka która wiele nie wniosłaby, jednak w pewien sposób podważa wiarygodność autora i reszty jego artykułów które bardzo lubię czytać. Panie Dariuszu Kaliński, proszę wyciągnąć z tego wnioski i dokładnie weryfikować takie szczegóły gdyż obniżają jakość Pana świetnych artykułów. Pozdrawiam
w serialu ” czterech pancernych ” janek opowiadal ze jego mama zginela podczas bombardowania westerplatte bo mieszkali nie daleko skladnicy tranzytowej
W serialu Janek wypowiedział kwestię cyt.: ” Matka zginęła kiedy niemcy podpalili dom” ……
Jakoś nie wierzę w to bombardowanie.
Po pierwsze w Gdańsku mieszkali pospołu Niemcy i Polacy. Zrzucając bomby na miasto, pilot musiał liczyć się z możliwością zbombardowania Polaków. No chyba, że wg Pana Kalińskiego, pilot potrafił przez ryk silnika rozróżnić zdania wypowiadane na oddalonej o kilkaset metrów ulicy.
Po drugie Gdańsk był dla Hitlera ważnym miejscem. Nie jest możliwe, by zbombardowanie i ostrzelanie tłumu cywili, nie zostało wykorzystane propagandowo przez Niemców. Przecież wszędzie doszukiwali się krwiożerczych Polaków.
Pan Kaliński podaje dokładną liczbę zabitych w tym bombardowaniu. Niby skąd ona pochodzi? Polacy nie mogli tej liczby znać, a Niemcy nigdzie nie chwalą się tym bombardowaniem.
Ja również nie przypominam sobie, by w Czterech Pancernych była mowa o śmierci matki Janka wskutek bombardowania miasta.
Odnoszę wrażenie, że autor artykułu w najlepszym razie konfabuluje, a w najgorszym wychodzi z założenia, że jak się kogoś g_wnem obrzuci, to i tak ludzie zapamiętają smród, a nie to, że był niewinny.
Lubię Czterech Pancernych i brzydzi mnie wmawianie przez małych politykierów, rusyfikującej roli tego serialu.
Zanim zostanę wyzwany od czerwonej zarazy, pragnę zaznaczyć, że sam nie muszę wstydzić się tego, co robiłem po stanie wojennym, a mój śp. dziadek był oficerem pod bezpośrednim dowództwem Rydza-Śmigłego.
Oczywiście powieści żyją własną wykreowaną rzeczywistością, ale odnosząc się do tytułu artykułu:
1. Janek kos opowiadając o rodzicach mówi: Matka zginęła jak Niemcy podpalili dom. Więc nie bardzo mogła być ofiarą polskiego bombardowania
2. Jeśli przyjąć, że ojciec Janka służył na Westerplatte to nie mogli mieć domu czy mieszkania w Gdańsku. Zgodnie z rozkazem dowództwa polskiego rodziny żołnierzy służących na Westerplatte miały zakaz mieszkania na terenie Wolnego Miasta. Zaś na samym Westerplatte nie było żadnych domów mieszkalnych dla rodzin żołnierzy. Jeśli ktokolwiek z obsady placówki miał w pobliżu rodzinę to mogli mieszkać najbliżej Gdyni. W innej części filmu Janek opowiada, że mieszkali w Gdańsku niedaleko Westerplatte, więc i to jest oczywistą fikcją
Jak się Janek znalazł na Dalekiej Syberii.? Proste! W 1939 dołączył do Żydów (bardziej rozgarniętych, może bogatych) umykających na Wschód. Znalawszy się w Kownie w Konsulacie Japonii uzyskał wizę tranzytową przez ZSRR do Japonii. Konsul wyprodukował ich tysiące. Mając dość koszmarnej podróży pociągiem wysiadł gdzieś nad Amurem. Spotkał Polaków – starych polskich zesłańców z czasów carskich i pozostał. Pokazali mu bagnet z Powstania Styczniowego „Bóg Honor Ojczyzna 1863” i jak się strzela do tygrysów nad Ussurii. Co do jego matki. Jako Polka w Wolnym Mieście Gdańsku mogła żyć bez obaw jeżeli nie przeszkadzała Niemcom manifestując polskość. Polaków tam było sporo. A mogła zginąć przypadkowo przy ostrzale Westerplatte czy Poczty Polskiej. Film „Czterej Pancerni..” traktuję jako lekcję Historii. Interesuje mnie człowiek w mundurze polskim, jego zachowanie, mentalność, otoczenie z tamtej epoki. Na absurdy i przekłamania, siermiężność (bo są) przymykam oko i ucho
Wiem z ust komandora Józefa Rudzkiego, że lecąc nisko rozpoznali hitlerowską, WOJSKOWĄ imprezę i zrzucili ze dwie bomby oraz ostrzelali mundurowych z pochodniami w przewidywaniu jakiegoś kontrataku z ziemi. Na szczęście ich płatowiec nie został trafiony. Umknęli. Nie na długo. Rudzki został zatrzymany na Bałtyku, podczas próby ucieczki do Szwecji i uwięziony w obozie jenieckim w Austrii. A na topografii i na nocnych lotach znał się wyśmienicie. Po wojnie pracował w lotnictwie cywilnym. Na starość utracił wzrok, co okulista ocenił jako chorobę zawodową.
Pochowany na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie. Służby bezpieczeństwa odbierały wszystkie klisze i filmy amatorskie, a sprawę wyciszyła cenzura III Rzeszy. Jednak po latach okazało się, że nie wszystko ludzie oddali.
Cóż za inkontynencja językowa… „Balowała z nazistami”. Po co to durne zdanie?
wszystko pięknie , ale matka Janka Kosa nie mogła zginąć w tym bombardowaniu. Regulamin WST Westerplatte zabraniał, aby rodziny oficerów pełniących służbę w Składnicy mieszkały w Gdańsku (z oczywistych powodów), a z założenia dobierano załogę spomiędzy kawalerów.
Oficerowie z września 1939 to:
chor. Edward Szewczuk, chor. Gryczman, por. Stefan Grodecki, kpt. Mieczysław Słaby, kpt. Franciszek Dąbrowski, ppor. Zdzisław Kręgielski, por. Pająk (ciężko ranny w pierwszym ataku) oraz mjr Henryk Sucharski.
Oficerowie oczywiśnie wojnę spędzili w obozach jenieckich tzw. Oflagach.
Nie mogli więc kontynuować walki z okupantem w partyzantce np. Gryfie Pomorskim