„Nie spodziewałem się tak czystego ciała u zarobkującej na swych wdziękach kobiety” – stwierdził zwyczajny warszawiak, Marian Sękowski, po intymnym spotkaniu z prostytutką. Wiedział co mówi. Trafił na dziewczynę atrakcyjną i zadbaną, w kraju, w którym prostytutki były niemal zawsze brzydkie, brudne, śmierdzące i przymierające głodem.
Maria Grzywo-Dąbrowska byłaby pewnie jeszcze bardziej zdziwiona. Ta zapomniana specjalistka od ciemnych stron ludzkiej natury (pisała prace poświęcone między innymi trucicielkom, samobójstwom połączonym z morderstwami, aborcji) przeprowadziła badanie bez precedensu w polskiej historii.
W 1915 roku niemieckie władze okupacyjne zarządziły utworzenie pod Łodzią specjalnego szpitala, w którym odizolowano ponad sześćset pięćdziesiąt miejscowych prostytutek, tak by ograniczyć plagę chorób wenerycznych w mieście. Zakład funkcjonował przez osiem miesięcy, a pracowała w nim między innymi Grzywo-Dąbrowska – wówczas początkująca, trzydziestoletnia lekarka.
Skrupulatnie notowała wszystkie swoje spostrzeżenia na temat pacjentek. Przeprowadzała z nimi szczegółowe wywiady, dzień w dzień obserwowała ich życie i obyczaje. Wnioski zebrała w książce Psychologia prostytutki opublikowanej w 1928 roku. I nie były one szczególnie budujące.
My nie krowy, chcemy mięsa
Prostytutki poddane obserwacji były zdaniem autorki dziecinne, leniwe, rozkapryszone i niezdolne do życia w społeczeństwie. Zdecydowana większość była analfabetkami. Niektóre nie wiedziały nawet ile mają lat, nie potrafiły też powiedzieć, na ile kopiejek dzieli się rubel, a na ile groszy złotówka. Możliwość zdobywania wiedzy pod okiem lekarzy zupełnie ich nie interesowała.
Tylko nieco ponad sto kobiet zdecydowało się brać udział w lekcjach, a niespełna pięćdziesiąt wyszło ze szpitala nauczywszy się pisać i czytać. Wolały się bawić lub całymi dniami wylegiwać w łóżku.
„Najulubieńsza [z ich zabaw] to wesele. Jedna z dziewcząt jest przebrana za pannę młodą, druga za pana młodego. Jest orszak weselny, złożony czasem z kilkunastu par. Kostiumy są bardzo nieskomplikowane: jedno prześcieradło przypięte do koszulki szpilkami zastępuje suknię ślubną, drugie, upięte na głowie, ma być welonem (…). Pan młody i drużbowie ubrani po męsku, z wąsami i brodą z sadzy lub węgla” – relacjonowała Grzywo-Dąbrowska.
Wiele podobnych gier kończyło się bijatykami. Pacjentki okładały się pięściami i gryzły. I tak aż do chwili, gdy przypominały sobie, że prawdziwym wrogiem jest personel szpitala. Awantury niejednokrotnie wybuchały podczas posiłków. „My nie krowy, żeby nam kaszę dawano, chcemy mięsa” – krzyczały prostytutki, rzucając sztućce i talerze na ziemię. Zdarzyło się też, że jedna z nich podbiegła do kranu, odkręciła go do oporu i podstawiła palec, tak by skierować strumień wody prosto na pielęgniarki.
Jeśli ja mam syfilis, to i ona może go dostać
Autorka mimo to podkreślała, że wszystkie pacjentki bez wyjątku miały „dobre serca”. Wyrzucały na przykład przez okna własne porcje jedzenia dla biedaków zbierających gałęzie na opał w okolicach szpitala. Ich dobroć była jednak – jak wynika z relacji Grzywo-Dąbrowskiej – bliższa dobroci małych, nierozgarniętych dzieci niż dorosłych kobiet (a niektóre miały nawet i ponad czterdzieści lat!). Stale były rozedrgane nerwowo.
Kiedy którejś powiedziano, że musi kilka tygodni dłużej zostać w szpitalu ze względu na swoją chorobę, zdarzało się, że wyciągała z kieszeni z góry przygotowaną fiolkę jodyny lub witriolu i groziła, że odbierze sobie życie. „Raz nawet był wypadek dość poważnego poparzenia jamy ustnej w ten sposób” – wspominała lekarka. Z drugiej strony, pomimo napomnień personelu, chore kobiety kładły się do łóżek wspólnie ze zdrowymi. „Jeśli ja mam syfilis, to i ona może go dostać” – stwierdzały beztrosko.
Wszystkie prawie lubią wódkę
Niejednokrotnie znajdywano rankiem połamane stoły i łóżka, bo pacjentki nagle postanowiły zapalić nimi w piecu. Nagminne były kradzieże i oszustwa.
„Co się tyczy kradzieży, to nie minął dzień, by jednej lub nawet kilku poszkodowanych się nie znalazło. Kradły, gdzie tylko mogły. Często, szczególnie w dni odpustowe, prosiły, by je puścić do kościoła; kiedyś jedna z nich otwarcie się przyznała, że chodziła do kościoła po to tylko, by coś »zarobić« w tłoku” – pisała Grzywo-Dąbrowska.
Do uczciwej pracy się nie garnęły, choć proponowano im, żeby przyuczały się do przydatnych zawodów. Do udziału w warsztatach udało się przekonać około setki, ale większość zaraz się znudziła. Pozostałe padły ofiarą szykan koleżanek. Wyzywano je od szpitalnych utrzymanek, śmiano się, że są z nich brzydule i to dlatego zamierzają porzucić prostytucję.
Z drugiej strony, kiedy garstkę naprawdę pracowitych chciano nagrodzić pamiątkowym zdjęciem, wszystkie inne też nagle postanowiły, że muszą się znaleźć na fotografii potwierdzającej, że szyły i haftowały.
Czynią prawie stale wrażenie dzieci
Prostytutki nie miały serca do pracy, za to do picia pchały się jedna przez drugą. „Wszystkie prawie lubią wódkę” – podkreślała autorka. Nawet piętnasto-, szesnastoletnie dziewczyny błagały, by dać im trochę alkoholu. Nie dostawały, więc tak, jak wszystko inne – kradły. Z laboratorium szpitalnego raz po raz znikały fiolki spirytusu, a jedyny ślad po nich stanowiły awantury i rzygowiny.
„W ogóle kobiety te czyniły na mnie prawie że stale wrażenie dzieci, a często istot nienormalnych” – podkreślała Grzywo-Dąbrowska. Liczby zestawione przez autorkę nie pozostawiały wątpliwości. Swoje pacjentki podzieliła na cztery grupy, oceniając – zgodnie z eugenicznym duchem epoki – stopień zwyrodnienia i dziedzicznego obciążenia każdej z osobna.
Cztery grupy psychopatek
W pierwszej, najliczniejszej klasie znalazły się „kobiety z wyraźnym obarczeniem psychopatycznym”. Łącznie 34% zasłużyło sobie na taką etykietkę, w tym osiemnastoletnia dziewczyna wyznania katolickiego, oznaczona inicjałami D.M.:
W trzynastym roku chora namówiona przez starszą koleżankę uciekła z domu. Przyszła do Łodzi i tutaj znalazła sobie służbę [czyli zatrudniła się jako służąca – przyp. KJ]. Szybko zawarła znajomość na ulicy z jakimś „kawalerem”, który, zaproponowawszy spacer za miasto, zgwałcił ją w lasku, w skutek czego w czternastym roku życia zaszła w ciążę.
Dziecko żyje; poszła za mamkę, potem za pokojówkę. Służbę często zmieniała, dopomagając sobie prostytucją. Zachowanie chorej jest bardzo dziecinne (…). Razu pewnego postanowiła uciec ze szpitala, a gdy jej w tym przeszkodzono, weszła szybko na drzewo, na sam wierzchołek i pozostała tam przez kilka godzin.
Nie wie ile jest dni w tygodniu
Druga grupa obejmowała „kobiety, których obarczenia dziedzicznego nie stwierdzono, które jednak na podstawie wywiadów lub obserwacji w szpitalu wykazują rozmaite cechy psychopatyczne”. Grzywo-Dąbrowska zakwalifikowała do tej kategorii 10% pacjentek, na przykład dwudziestoczteroletnią ewangeliczkę Sz.O.:
Chora, rodziców nie pamięta, do dwudziestego trzeciego roku życia pasała na wsi krowy, „poniewierając się po ludziach”. Wobec tego, że wszyscy we wsi z niej się wyśmiewali, postanowiła przenieść się do miasta. W Łodzi dostała się do jakiegoś przytułku (…).
Namówiona przez koleżanki, zaczęła się zajmować prostytucją, na pytanie jednak, jak dawno się tym trudni, odpowiedzieć nie umie. Chora jest analfabetką, nie posiada żadnych wiadomości szkolnych, nie wie ile jest dni w tygodniu, ile miesięcy w roku.
Prostytuują się, by kupić cukierki
Do grupy trzeciej autorka zaliczyła „kobiety z dziedzicznością psychopatyczną, które zdradzały rozmaite cechy psychopatyczne”. Do czwartej – „urodzone” prostytutki. Wiele było tutaj przykładów wykorzystywania seksualnego w młodości, przymusowych ślubów w wieku parunastu lat, nierządu wywołanego skrajną biedą, ale też – uprawianego w celu kupienia sobie łakoci. Łącznie te dwie grupy Grzywo-Dąbrowska szacowała na 20% wszystkich prostytutek.
Nie licząc przypadków trudnych do sklasyfikowania, zostawała już tylko ostatnia, najbardziej optymistyczna kategoria: kobiety, „u których wywiady i obserwacja nie wykazały cech wybitnie patologicznych”. Stanowiły zaledwie 15% pacjentek, ale nawet tę smutną statystykę autorka obłożyła dodatkowymi zastrzeżeniami.
Podkreślała, że może i „wybitnych” zwyrodnień opisane delikwentki nie wykazały, zarazem jednak – żadna nie była zupełnie zdrowa na umyśle. Także najbardziej obiecujące spośród sześciuset prostytutek cechowała podatność na wpływ innych ludzi, niezdolność do samodzielnego myślenia, brak poszanowania cudzej własności, impulsywność reakcji i próżniactwo. Słowem: każda ulicznica była, zupełnie dosłownie, tak w sensie moralnym, jak i umysłowym, kobietą upadłą.
Z taką wizją prostytucji i parających się nią kobiet w 100% zgadzały się polskie feministki z początku XX wieku. I na swój pierwszy, podstawowy postulat wybrały zupełną likwidację płatnej miłości.
***
Źródła:
Artykuł powstał w oparciu o literaturę i materiały zebrane przez autora podczas prac nad książką pt. Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce.
KOMENTARZE (8)
Cos z tymi grupami mi nie pasuje mialy byc 4 a jest 5
Podłe czasy. Ja np. kochałem się z niejedną prostytutką w Azji i były to zupełnie normalne dziewczyny.
aha.
W Azji trzeba uważać bo to nie zawsze są dziewczyny.
Kochać się z prostytutką? Czy to aby nie zbyt górnolotne określenie?
prostytutki w Azji są obleśne (zimne), ale zwykłe dziewczyny bardzo namiętne ( naturalne, wręcz naiwne)
Dużo prostytutek w Azji ma HIV, lepiej niech Pan się przebada.
Smutne :(