Był to jeden z największych pogromów w historii USA, wydarzenie wstydliwe i żałosne. Czemu bitwa pod Bladensburgiem skończyła się sromotną porażką Amerykanów?
Był żołnierzem, którego imię zniknęło w pomroce dziejów lub nigdy go nie poznaliśmy. Jako jeden z wielu ochotników służył w Piątym Pułku Piechoty Baltimore pod dowództwem Josepha Sterretta. Był 24 sierpnia 1814 roku i podejrzewam, że z naszego bohatera, ubranego w używany wełniany mundur, wielokrotnie łatany i niedopasowany ani do jego sylwetki, ani warunków pogodowych, pot lał się strumieniami.
Czekał na rozpoczęcie bitwy. Ukryty za rozpadającym się kamiennym murem na obrzeżach pola kukurydzy, nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje, choć według słów sierżanta oddział zajął pozycje w okolicach niewielkiego portowego miasteczka Bladensburg, łączącego się z morzem nitką Potomaka, spływającą ku zatoce Chesapeake. Wieść gminna niosła, że Brytyjczycy zdobyli tam przyczółek, a teraz szybko nadciągali ze wschodu.
Bezbronni amerykańscy żołnierze
Waszyngton, stolica jego kraju, który jako suwerenne państwo nie liczył nawet czterdziestu lat, znajdowała się niecałe trzynaście kilometrów na zachód. Sześć tysięcy towarzyszących mu żołnierzy miało stawić odpór wrogowi. Jeśli wierzyć plotkom, do Bladensburga zawitał sam prezydent James Madison, aby dopilnować, że Brytyjczycy zostaną raz a dobrze pogonieni z powrotem na swoje statki.
Młodzieniec nie przeceniał swojej roli w nadchodzącej bitwie z dość prozaicznego powodu – nie był uzbrojony, a przynajmniej nie w broń, która by działała. Jego muszkiet, wyprodukowany stosunkowo niedawno, bo w 1795 roku, w Springfield, miał uszkodzony cyngiel. Chłopak roztrzaskał go, a przy okazji również osłonę spustu, w trakcie poprzedniej bitwy, jednej z potyczek konfliktu, który dopiero zaczynano nazywać wojną roku 1812.
Poza tym niczego mu nie brakowało. Dysponował solidnym zapasem papierowych ładunków wypełnionych czarnym prochem i ładownicą z okrągłymi kulkami. Ale rusznikarz pułku oznajmił, że będzie potrzebował co najmniej trzech dni, żeby wykuć nowy spust, a do tego czasu powinien się zdać na bagnet. Tuż przed świtem chłopak porządnie go naostrzył. „Zawsze możesz zdzielić wroga dębowym łożem, w najgorszym razie podbijesz mu oko”, dodał z uśmiechem rzemieślnik.
Armia dezerterów
Ale chłopakowi nie było do śmiechu. Brytyjczycy byli tuż, tuż, na lewym brzegu wschodniego dorzecza Potomaku. Jeszcze przed południem rozbrzmiały ich armaty, rozpoczynając ostrzał od ogłuszającej salwy rac kongrewskich. Była to przerażająca technika, którą Anglicy zaadaptowali na własny użytek podczas walk w Indiach.
I właśnie w tej chwili, kiedy na naszego bohatera spadł deszcz kamieni i strzępów darni i kamieni, uznał on, że wyżej ceni sobie własne życie niż zwycięstwo w bitwie, a skoro armia nie zadała sobie trudu, aby naprawić jego muszkiet, to on weźmie nogi za pas. Obrócił się na pięcie i wskoczył między kłosy kukurydzy, kierując się do swojego domu w Baltimore.
Niemal natychmiast odkrył, że nie on jeden podjął taką decyzję. Pomiędzy łodygami dostrzegł dziesiątki mężczyzn, którzy poszli jego śladem, z wrzaskiem opuszczając pole bitwy. Rozpoznał kilka znajomych twarzy – młodzików z Annapolis, ze stoczni marynarki wojennej w Waszyngtonie i Lekkiego Pułku Dragonów. Najwyraźniej również uznali, że obrona Bladensburga mija się z celem.
Biegł, biegł i biegł, i oni również biegli, aż przekroczyli granicę Dystryktu Kolumbii. I choć brakowało im już tchu, nie zatrzymali się, dopóki pół godziny później nasz bohater nie ujrzał przed sobą potężnych budowli stolicy, wspaniałych gmachów, z których władze jego kraju zarządzały obszarem tak ogromnym, że aż trudnym do objęcia rozumem. Dopiero wtedy zwolnił kroku. Poczuł, że tutaj nic mu nie grozi.
Czytaj też: Jak powstawał kultowy ford T?
Brytyjski rajd na Kapitol
Ale miasto nie było bezpieczne. O zmierzchu Brytyjczycy całkowicie je splądrowali. Mieli powiedzieć przypadkowemu mieszkańcowi, że był to odwet za zuchwały atak, którego siły amerykańskie dopuściły się parę tygodni wcześniej w Yorku, w Górnej Kanadzie, i zniszczenie kilku budynków. Dlatego Brytyjczycy odwzajemnili się spustoszeniem Waszyngtonu. Podpalili na wpół gotowy Kapitol. Obrócili w perzynę Bibliotekę Kongresu wraz z trzema tysiącami zgromadzonych tam książek, a także ograbili Izbę Reprezentantów.
Tamtego wieczora brytyjscy oficerowie raczyli się daniami, które Madison zamierzał spożyć w swojej prezydenckiej rezydencji, po czym, jakby nie dość było tego upokorzenia, podpalili jego dom. Płomienie zdusiła jednak potężna ulewa (lub tornado, według innych przekazów).
Data 24 sierpnia 1814 roku na stałe zapisała się w annałach historii. Bitwa pod Bladensburgiem, poprzedzająca spalenie Waszyngtonu i Białego Domu, stała się bolesnym symbolem. Był to zaiste jeden z największych pogromów w historii Stanów Zjednoczonych, wydarzenie wstydliwe i żałosne. Przedstawiona tu relacja wiernie odzwierciedla wydarzenia tamtego dnia: linia obrony całkowicie się załamała, a żołnierze w panice uciekali przed nadciągającym przeciwnikiem.
Czytaj też: Początki teleskopu Hubble’a
Przyczyna porażki Amerykanów
Weterani tamtych wydarzeń przez wiele kolejnych lat debatowali nad licznymi powodami porażki. Nieudolne dowództwo, niewłaściwe przygotowanie, niewystarczające siły – podczas dyskusji przywoływano najbardziej typowe tłumaczenia. Ale największym problemem armii amerykańskiej (niemającej zbyt wielu okazji do walki od czasu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych), były niesławne, boleśnie zawodne muszkiety wręczane piechurom.
W dodatku jeśli doszło do uszkodzenia, naprawa sprzętu była piekielnie trudnym wyzwaniem. W sytuacji, kiedy jakaś część karabinu zawiodła, kowal musiał ręcznie wykuć jej zamiennik co, w połączeniu z nieuchronnym ciągiem nawarstwiających się usterek, mogło zająć nawet kilka dni. Oznaczało to, że żołnierz ruszywszy do bitwy bez działającej broni miał trzy wyjścia: odebrać muszkiet któremuś z poległych, postarać się coś ugrać z tym, co miał w ręku, lub postąpić jak młodzieniec z pułku Sterretta i dać nogę.
Felerne karabiny
Problem z dostępnością broni miał dwojaką naturę. W armii amerykańskiej powszechnie używano wówczas gładkolufowego karabinu skałkowego bazującego na francuskim modelu Charleville. Stany Zjednoczone, od niedawna cieszące się niepodległością, zaimportowały tę broń bezpośrednio z Francji; następnie uzyskano zgodę na jej masową produkcję w nowej rządowej zbrojowni w Springfield w stanie Massachusetts.
Generalnie oba modele działały, choć trzeba zaznaczyć, że wszystkie karabiny skałkowe miewały problem z odpaleniem ładunku, nie wspominając o prostych usterkach typowych dla broni wykonywanej ręcznie, a wynikających z bezustannej eksploatacji: przegrzewały się, w lufach odkładał się osad prochowy, a każda część metalowa mogła pęknąć, urwać się, wygiąć, odkręcić lub po prostu się zapodziać.
I w tym tkwiło źródło drugiego problemu – w przypadku uszkodzenia cały karabin trzeba było odesłać do producenta lub oddać w ręce profesjonalnego rusznikarza, który by go przebudował albo zastąpił nowym. Z perspektywy czasu brzmi to niedorzecznie – mówimy bowiem o czasach odległych o nieco ponad 200 lat – ale nie istniała wówczas możliwość, aby zastąpić zepsutą część zmagazynowanym zamiennikiem. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby zbudować karabin z komponentów wykonanych na tyle precyzyjnie, że niczym się między sobą nie różniły.
Czytaj też: Najsłynniejsze budowle USA
Czy tej porażki dało się uniknąć?
Gdyby ktoś wdrożył takie rozwiązanie, uszkodzony element można by łatwo podmienić z innym, gdyż dzięki produkcji precyzyjnej byłyby swoimi zamiennikami. W trakcie bitwy pękł ci spust? Nie ma problemu, wycofaj się na tyły, znajdź stanowisko rusznikarza i z puszki z napisem „spusty” wyciągnij potrzebną część, zamontuj ją, zabezpiecz i już kilka minut później możesz wracać na pierwszą linię z działającym karabinem.
Tylko, że nikt jakoś nie wpadł na takie rozwiązanie… Ale czy na pewno? Trzydzieści lat przed upokarzającą porażką pod Bladensburgiem opracowano nowy proces produkcyjny. Gdyby w 1814 roku był on dostępny w Stanach Zjednoczonych, istniałaby szansa na uniknięcie klęski, spowodowanej między innymi wadliwą bronią.
Idei nowego podejścia do kwestii produkcji broni, której implementacja miała szansę uchronić stolicę przed puszczeniem z dymem, nie narodziła się jednak w samym Waszyngtonie, ani w żadnej z dwóch amerykańskich zbrojowni (w Springfield oraz w Harpes Ferry w stanie Virginia) czy nawet w dowolnej z nowo powstałych fabryk broni, które w trakcie wojny o niepodległość i niedługo po niej wyrastały jak grzyby po deszczu. Musimy pokonać blisko pięć tysięcy kilometrów i odwiedzić Paryż.
Źródło:
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.