Antoni Kocjan, polski inżynier i konstruktor szybowców, podczas wojny rozpracował nazistowską wunderwaffe: pociski V1 i V2. Miał w rękach zabójczą rakietę!
Na początku 1943 roku do Antoniego zaczęły napływać dziwne, intrygujące informacje o jakichś „torpedach powietrznych”, określanych też mianem „bomb latających”. Komórka wywiadowcza pomorskiej siatki AK po penetracji wybrzeża od Kilonii po Łotwę odkryła, że na wyspie Uznam w miejscowości Peenemünde znajdują się ośrodek wojskowy i trzy obozy: koncentracyjny, jeńców wojennych i pracy, a wciąż docierające tam transporty materiałów przemysłowych i maszyn świadczą o tym, iż to prawdopodobnie tam budowane są i testowane owe „powietrzne torpedy”.
Już w lutym Kocjan wysłał do Londynu meldunek z informacją o rakietowym poligonie doświadczalnym usytuowanym na pilnie strzeżonej, podzielonej na strefy wyspie Uznam. Jego raporty przekazywane były do Wielkiej Brytanii nie tylko drogą radiową, ale także przewożone przez kurierów przez Wiedeń i Szwajcarię albo przez Paryż, Hiszpanię i Portugalię. Wraz ze szkicami sytuacyjnymi nanoszono je na mikrofilmy tak minimalnej grubości, że można je było zwijać w rolkę o wielkości zapałki. Łatwo więc można je było wsuwać w ołówki w miejsce grafitu albo wszywać w ubranie.
Meldunki o rakietach V1 i V2
Kolejną informację o nowej broni otrzymał Antoni z siatki bydgoskiej. Donoszono, że w różnych miejscach na wyspie Uznam przeważnie o zachodzie słońca przeprowadzane są próby „torped latających”. Podczas lotu wydają one dziwne dźwięki, a z ich tylnej części bucha ogień. Dodano również, że jedna z nich, spadając na wiejskie gospodarstwo, doszczętnie je zniszczyła.
Niebawem wyruszył kolejny meldunek Kocjana do Londynu, w którym zawarł te informacje oraz zdobyte jeszcze przez inne źródła, iż w Peenemünde usytuowane są fabryka, laboratoria i lotnisko, które zatrudniają około 8 tysięcy ludzi i w promieniu kilku kilometrów wokół miejscowości mogą przebywać tylko osoby ze specjalnymi przepustkami. I tak na podstawie otrzymywanych z terenu informacji Kocjan wysyłał do Londynu meldunki, jak się później okazało, o pociskach V, z których V1 był małym bezzałogowym samolotem z silnikiem odrzutowym, a V2 – rakietą balistyczną z silnikiem rakietowym.
Do Anglików już jakiś czas wcześniej docierały niepokojące wieści o pracach Niemców nad bronią rakietową, ale nie przywiązywali do nich wagi, nie mogąc uwierzyć, że wróg tak dalece wyprzedził ich w technologicznym rozwoju. Między innymi doniesienia polskiego wywiadu, w których zawarte były precyzyjne dane i dokładne szkice sytuacyjne, sprawiły, iż angielski wywiad doszedł do wniosku, że tematem należy się zająć na poważnie.
Operacja „Hydra”
Dopiero jednak gdy przechwycono informację, iż Niemcy ustalają już datę bombardowania nową bronią Londynu, zapadła decyzja o ataku na eksperymentalną stację w Peenemünde. Przygotowania do akcji trwały półtora miesiąca i w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku 597 bombowców brytyjskich wzięło udział w operacji „Hydra”. Straty były duże, po stronie Anglików też, bo zestrzelono aż 40 ich bombowców, lecz mimo iż Peenemünde jeszcze kilkakrotnie bombardowano, działalność ośrodka została znacznie ograniczona, jednak nie zlikwidowana.
„Gdyby się Niemcom udało udoskonalić te bronie sześć miesięcy wcześniej i wprowadzić je do akcji w odpowiedniej chwili, to jest rzeczą prawdopodobną, że nasza inwazja Europy napotkałaby olbrzymie trudności i w pewnych okolicznościach mogła się stać niemożliwa. Jestem pewny, że po sześciu miesiącach takich działań operacja »Overlord«, tj. uderzenie na Europę z Anglii, musiałaby być spisana na straty” – napisał gen. Dwight Eisenhower w swych pamiętnikach.
Wkład polskiego wywiadu w akcję, która przyczyniła się do zwrotu w przebiegu II wojny światowej, był niebagatelny, a w dodatku Niemcy nie domyślili się jakiegokolwiek związku Polaków z bombardowaniami na wyspie Uznam. Antoni Kocjan w dowód uznania za kierowanie akcją został awansowany do stopnia podporucznika. Na tym jednak praca jego i podlegających mu ludzi, dotycząca niemieckiej broni odwetowej, nie zakończyła się.
Bitwy o odłamki
Na jesieni 1943 roku Niemcy przenieśli placówkę badawczo-testującą z Peenemünde do Pustkowa-Blizny na ziemi podkarpackiej. Teraz więc te tereny znalazły się pod ścisłą obserwacją wywiadowców AK. Antoni zainteresowany był przede wszystkim rozszyfrowaniem tajemnic technicznych nowej broni. Dlatego pracujący dla niego wywiadowcy nie tylko mieli śledzić lot rakiet i miejsca ich upadków, ale również zbierać ich szczątki i przesyłać do Warszawy.
Niemcy też starali się dotrzeć na miejsce spadania rakiety jak najszybciej i zebrać wszystko, co z niej pozostało. Zdarzały się więc bitwy o odłamki, kiedy oddział partyzancki napadał na patrol niemiecki wracający ze zdobyczą. Sam Kocjan też udawał się w teren, gdy chciał wyjaśnić jakieś szczegóły wymagające obserwacji na miejscu. Próby rekonstrukcji rakiet napotykały jednak trudności głównie dlatego, że ich szczątki pochodziły z dwóch różnych rodzajów broni (V1 i V2) i nie udawało się ich rozdzielić. Powstał więc plan, na zlecenie Antoniego, zdobycia całego pocisku z pociągu przewożącego rakiety z Rzeszy do Blizny.
Operacja była śmiała i trudna do realizacji, angażująca kilka kompanii Kedywu, ale przygotowania do niej dopięto w każdym szczególe. Pociąg miał być zatrzymany w lasku pomiędzy stacjami na skutek włączenia czerwonego światła w sygnalizatorze. Po zlikwidowaniu ochrony transportu skład miał być przetoczony do najbliższej stacji, gdzie wcześniej ustawionym przy rampie dźwigiem rakieta miała być przeładowana na olbrzymi samochód.
Czytaj też: Armia Krajowa w walce z „Wunderwaffe”. To był jeden z największych sukcesów polskiego podziemia
Wunderwaffe rozpracowana
Gdy już wszystko było gotowe i termin akcji wyznaczony, odłożono ją w czasie ze względu na konieczność natychmiastowego wykonania innego rozkazu. Dotyczył on zablokowania komunikacji niemieckiej na dwóch liniach kolejowych biegnących wzdłuż Karpat, w co zaangażować się musiały siły Kedywu przygotowujące się wcześniej do zdobycia rakiety. Potem w ogóle jej zaniechano, bowiem niespodziewanie broń budząca tak wielkie zainteresowanie niejako sama wpadła w ręce Polaków.
20 maja 1944 roku na porośnięte wiklinami błota nadbużańskie spadł pocisk i nie wybuchł. Okoliczni mieszkańcy szczelnie pokryli go sitowiem i wikliną, na tyle dokładnie, że Niemcy bezskutecznie szukali go przez kilka dni, nieustannie patrolując teren także z samolotu. Oczywiście informacja od razu została przekazana do Warszawy, a stamtąd do Londynu.
Po kilku dniach na miejscu stawił się Kocjan ze swoim zastępcą oraz kilku innych specjalistów, chcących z bliska i w całości zobaczyć po raz pierwszy nowy rodzaj broni. Niełatwo było doprowadzić ich do tajnej naturalnej kryjówki, tak by nie wskazać jej wciąż węszącym po okolicy Niemcom. Sześć koni na linach i łańcuchach wyciągało rakietę z błota. Nie udało się niestety zachować jej integralności. Głowica pozostała w bagnie, natomiast dwie części kadłuba wozami przewieziono osiem kilometrów i ukryto w jednej ze stodół, przykrywając sianem i słomą. Dla bezpieczeństwa dopiero po kilku dniach przeprowadzono ich demontaż, w czasie którego zostały obfotografowane i sfilmowane, a potem trzema ciężarówkami w workach i skrzyniach przysypanych kartoflami, na których przewóz załatwiono pozwolenie, zawieziono je do Warszawy.
W całej akcji uczestniczyli Kocjan z Waciórskim i relacje z niej oraz szczegóły dotyczące rakiety balistycznej V2, bo to ona była tym niewybuchem, której znaczna część znajdowała się w stolicy, płynęły do Londynu.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Tytani wojny” (Fronda 2023).
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.