Setki samolotów i tysiące żołnierzy. Chaos, krwawe straty i częste niepowodzenia. Tak wyglądały operacje powietrznodesantowe II wojny światowej. Gdzie przeprowadzono największe z nich?
Pod koniec sierpnia 1944 roku alianckie natarcie w Europie Zachodniej dotarło do granic Holandii. Po prawie trzech miesiącach intensywnych walk impet ofensywy nieco osłabł. By nadać jej nowej energii, marszałek Bernard L. Montgomery opracował śmiały plan uderzenia w głąb Niemiec.
Otóż zadaniem alianckich sił było przerwanie frontu i utworzenie ponad stukilometrowego korytarza, biegnącego przez Holandię do mostów na Renie. Zdobycie korytarza powierzono jednostkom spadochronowym. Po tak wytyczonej drodze miały nacierać brytyjskie oddziały pancerne. Przewidywano, że po przekroczeniu zdobytych przez spadochroniarzy mostów czołgi ominą Linię Zygfryda i uderzą na przemysłowe Zagłębie Ruhry, a stamtąd na Berlin. Doprowadziłoby to do zakończenia wojny już w 1944 roku.
Niekompetencja i pech
Operacja, której nadano kryptonim „Market Garden”, rozpoczęła się 17 września. Ze względu na niewystarczającą liczbę samolotów alianckie jednostki zrzucano partiami, co pozbawiło atak elementu zaskoczenia. Najpierw wylądowali spadochroniarze z amerykańskich 101. i 82. Dywizji Powietrznodesantowych. Niestety zdobyli tylko część wyznaczonych celów.
Dalej na północ wylądowała brytyjska 1. Dywizja Powietrznodesantowa, której polecono zdobyć most drogowy na Renie w Arnhem. Opanowała tylko jeden jego koniec. Wolno posuwało się też natarcie brytyjskiego XXX Korpusu, który przemieszczał się po jednej wąskiej drodze, w dodatku skutecznie bronionej przez Niemców.
Otoczone jednostki brytyjskie toczyły ciężkie walki miejskie w obronie przyczółka mostowego. Tak ich charakter opisuje w swojej najnowszej książce „Arnhem” brytyjski historyk i specjalista z zakresu historii militarnej II wojny światowej, Antony Beevor:
Gdy nadeszły niemieckie posiłki z bronią ciężką, Brytyjczycy nie mieli szansy wytrzymać intensywnego ognia z trzech stron. Po niemal całkowitym zniszczeniu 3 Batalionu Fitcha, po na wpół samobójczych atakach na pozycje niemieckie złamany został także 1 Batalion Dobie’ego. Bez ran i obrażeń nie uchował się prawie nikt. Jedynym ratunkiem było szukać schronienia w pobliskich domach, ale grenadierzy pancerni, wspierani przez działa szturmowe, schwytali ich w pułapkę i niewiele ponad godzinę później wzięli do niewoli niemal wszystkich.
Zrzucona na pomoc Brytyjczykom polska Samodzielna Brygada Spadochronowa wylądowała po drugiej stronie Renu. Nie mając środków przeprawowych, nie mogła jednak skutecznie udzielić im pomocy. XXX Korpus brytyjski mozolnie parł naprzód, ale ostatecznie – wobec silnego oporu niemieckiego – utknął 25 kilometrów od miasta. Operacja de facto zakończyła się klęską.
Wobec rosnących strat i braku możliwości dalszych działań 25 września Montgomery wydał rozkaz o wycofaniu resztek brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej. „Jak niemal zawsze podczas operacji Market Garden prawie wszystko poszło niezgodnie z planem, a skutki niekompetencji najczęściej pogarszał zwykły pech” – ocenia Beevor.
Ta nieszczęśliwie zakończona operacja była największą akcją powietrznodesantową II wojny światowej. Po stronie alianckiej wzięło w niej udział prawie 90 tysięcy żołnierzy. Straty, obejmujące zarówno zabitych, jak i rannych i zaginionych, wyniosły prawie 17 tysięcy ludzi.
Chaos w Normandii
Wcześniej w tym samym roku, 6 czerwca, wojska alianckie rozpoczęły inną wielką operację – była to największa operacja desantowa w dziejach. Jej celem było otwarcie w Europie drugiego frontu. Nad ranem do wybrzeży Normandii zbliżyło się ponad 5 tysięcy jednostek pływających, w tym 4 tysiące barek desantowych wypełnionych żołnierzami, które zaczęły lądować na plażach.
Zanim jednak piechurzy postawili stopy na normandzkim piasku, za liniami niemieckimi wylądowali ich koledzy – spadochroniarze. Desant morski poprzedzony był bowiem operacją powietrznodesantową. Wzięły w niej udział trzy dywizje: amerykańskie – 101. i 82. Powietrznodesantowe oraz brytyjska 6. Powietrznodesantowa. Ich zadaniem było uchwycenie ważnych punktów na niemieckim zapleczu: mostów, skrzyżowań, węzłów łączności, a także zablokowanie drogi kontratakom do czasu, gdy z plaż wyjdzie własne natarcie. Amerykanów zrzucono tuż po północy 6 czerwca.
101. Dywizja miała opanować wyloty szos na groblach, co było istotne, bo teren w jej strefie działania był podmokły. Z kolei desant 82. Dywizji odbył się w głębi lądu, by zająć obszar między miejscowościami Saint Mere Eglise a Pont l’Abbe i powstrzymać ewentualny niemiecki kontratak. Brytyjska 6. Dywizja Powietrznodesantowa została natomiast zrzucona na wschodnim skrzydle frontu inwazyjnego. Jej celem było opanowanie mostów na przeprawach i kanale Caen, wysadzenie mostów na rzece Dives oraz unieszkodliwienie dużej baterii artylerii w Merville.
Niestety, lądowanie przebiegło źle. Samoloty transportowe z powodu ciemności i złej pogody rozproszyły się, a wiele z nich zniszczyła obrona przeciwlotnicza. Spadochroniarze lądowali na dachach budynków, na drzewach, w rzekach lub stawach. Wielu zginęło. Nad swoimi strefami skakało zaledwie 10 procent Amerykanów! Rozrzut reszty dochodził do 40 kilometrów.
W efekcie obydwie amerykańskie dywizje zmieszały się ze sobą… i z oddziałami niemieckimi. Doszło do chaotycznych walk nocnych. Wieczorem 6 czerwca dowódca 82. Dywizji zamiast 6 tysięcy zrzuconych żołnierzy miał pod komendą zaledwie 1,5 tysiąca. Podobne kłopoty stały się udziałem Brytyjczyków z 6. Dywizji. Jednak, choć trudno w to uwierzyć, mimo tych trudności amerykańscy i brytyjscy spadochroniarze zdobyli i utrzymali większość wyznaczonych celów.
Największa i najkrótsza
Kolejny duży amerykańsko-brytyjski desant powietrzny miał miejsce w marcu 1945 roku, gdy aliancka 21. Grupa Armii szykowała się do forsowania Renu. Operacja, opatrzona kryptonimem „Varsity”, została zorganizowana, by pomóc jednostkom lądowym przeprawić się przez rzekę na wysokości Zagłębia Ruhry. Przy jej planowaniu wzięto pod uwagę bolesne doświadczenia spod Arnhem. Tym razem chciano zrzucić wszystkie jednostki za jednym razem, zamiast rozciągać akcję na kilka dni. Miały lądować za dnia i blisko własnych linii, a uderzenie sił głównych miało być mocne i zdecydowane.
Do udziału w desancie wyznaczono dwie dywizje: brytyjską 6. Powietrznodesantową oraz nowo sformowaną amerykańską 17. Powietrznodesantową. Zadaniem Brytyjczyków było zdobycie miast Schnappenberg i Hamminkeln, pokrytych lasem wzgórz Diersfordter Wald oraz opanowanie trzech mostów na rzece Issel. Amerykanom polecono zająć miasto Diersfordt oraz resztę Diersfordter Wald.
16 tysięcy spadochroniarzy nad miejsce zrzutu przetransportowało 1596 samolotów C-47 i C-46. W szybowcach leciały między innymi 194. Pułk Piechoty Szybowcowej oraz 6. Brygada Szybowcowa. Przy lądowaniu nie obyło się jednak bez kłopotów.
Ogień przeciwlotniczy okazał się bardzo silny. Żołnierze trafiali nie tam, gdzie powinni i od razu dostawali się pod niemiecki ostrzał. Tym niemniej nawet mimo tych utrudnień operacja „Varsity” poszła znacznie lepiej niż „Market-Garden” i lepiej niż desant w Normandii. Brytyjczycy i Amerykanie zajęli wyznaczone cele i utrzymali je do momentu przeprawienia się przez Ren sił głównych.
Cała akcja trwała przy tym zaledwie osiem godzin: rozpoczęła się o godzinie 7.10, a zakończyła o 15. Wtedy właśnie nastąpiło połączenie z oddziałami lądowymi. Była największą w historii operacją powietrznodesantową przeprowadzoną w ciągu jednego dnia i w jednym miejscu.
Zwycięstwo jak klęska
Warto podkreślić, że pionierami w użyciu wielkich jednostek powietrznodesantowych podczas II wojny światowej byli Niemcy. Po raz pierwszy skutecznie zastosowali desant powietrzny w ataku na Belgię i Holandię w maju 1940 roku. W Belgii oddziały spadochronowe w brawurowy sposób zdobyły Fort Eben-Emael i dwa ważne mosty, co skutecznie otworzyło drogę do ataku siłom głównym.
Z kolei w Holandii Niemcy po raz pierwszy użyli spadochroniarzy na dużą skalę. Powierzyli im zadanie opanowania wybranych punktów, a nawet aresztowania holenderskiej rodziny królewskiej! Nad państwem zrzucono około 12 tysięcy strzelców, którzy istotnie przyczynili się do jego pokonania, zajmując między innymi kluczowe mosty w Rotterdamie.
Niedługo później, w maju 1941 roku, Niemcy przeprowadzili natomiast operację w znacznie większej skali. Pod kryptonimem „Merkury” odbył się desant na Kretę. Na wyspie tej znajdowało się około 40 tysięcy brytyjskich i greckich żołnierzy, ewakuowanych z lądowej części Grecji. Pomysł opanowania wyspy z powietrza wysunął dowódca niemieckich wojsk spadochronowych, generał Kurt Student. Do akcji wyznaczono około 22 tysiące żołnierzy z VII i XI Korpusu Lotniczego, 7. Dywizji Strzelców Spadochronowych oraz 5. Dywizji Górskiej.
Pierwszy rzut wojsk niemieckich, składający się z 6 tysięcy spadochroniarzy z XI Korpusu, wylądował na wyspie 20 maja 1941 roku. Niemcy ponieśli jednak wówczas duże straty i nie udało im się osiągnąć wyznaczonych celów. Wielu żołnierzy poniosło śmierć jeszcze w powietrzu lub zaraz po wylądowaniu. Niektóre pododdziały wręcz przestały istnieć. Mimo to brytyjskie dowództwo nie kontratakowało, czym zaprzepaściło szansę odparcia desantu.
Choć pierwszy desant zakończył się klęską, Niemcy w końcu zajęli lotnisko w Maleme. Pozwoliło im to na przerzucanie na wyspę kolejnych jednostek oraz sprzętu. Odtąd siły niemieckie rosły, a brytyjskie słabły. Były też spychane coraz bardziej na południe. Wreszcie 28 maja angielskie dowództwo zarządziło ewakuację. Oddziały, które nie zdołały odpłynąć, poddały się.
Wojska III Rzeszy zdobyły Kretę, ale za cenę poważnych strat. Zginęło, zaginęło lub odniosło rany prawie 7 tysięcy żołnierzy. Przerażony tym Hitler zakazał organizowania dużych operacji powietrznodesantowych.
Fiasko pod Wiaźmą
Co najmniej jedną operację powietrznodesantową w dużej skali przeprowadzili też Rosjanie. Pod koniec stycznia 1942 roku w okolicach Wiaźmy zrzucono w częściach IV Korpus Powietrznodesantowy, liczący cztery brygady. Liczono na to, że wraz z nacierającymi w pobliżu jednostkami 33. Armii i I Korpusu Kawalerii Gwardii odetnie on Niemcom drogę na zachód. Spadochroniarze ponieśli jednak spore straty, a niektóre oddziały uległy rozproszeniu. Nie udało się też zdobyć Wiaźmy. Co gorsza, próby zamknięcia wojsk wroga w kotle zakończył niemiecki kontratak.
Jednostki desantowe zdołały natomiast połączyć się z I Korpusem Kawalerii i przez jakiś czas prowadzić działania na niemieckim zapleczu. Niestety nie doczekały się nadejścia głównych sił lądowych. Dopiero w czerwcu 1942 roku spadochroniarze i kawalerzyści przebili się przez linię frontu do swoich. Ostatecznie, choć w desantach w pobliżu Wiaźmy Sowieci zrzucili łącznie 10-14 tysięcy żołnierzy, ich użycie poza chwilowym związaniem sił niemieckich nie przyniosło żadnego strategicznego efektu.
Bibliografia
- Antony Beevor, Arnhem, Znak Horyzont 2018.
- Antony Beevor, D-Day, Znak Horyzont 2010.
- Antony Beevor, Druga wojna światowa, Znak Horyzont 2012.
- Antony Beevor, Kreta, Znak Horyzont 2011.
- Grzegorz Twardosz, Operacja Varsity – pożegnanie szybowców transportowych, Infolotnicze.pl 23.04.2013.
KOMENTARZE (3)
Nie znoszę dezinformacji – czyli bezkrytycznego powielania nieprawdziwych informacji, o niemieckim ataku 1940 r. na Holandię.
Dlaczego?
No bo niemieckie wojska powietrznodesantowe poniosły tam, jak twierdził zresztą nawet sam Hitler, upokarzającą klęskę przy próbie zajęcia Hagi i ujęcia głównie rządu (rodzina królewska miała być jedynie „przejęta” przy okazji). Decydujące było tutaj użycie bardzo dobrych, a będących na służbie holenderskiej, szwedzkich samochodów pancernych Landsverk – kilku typów, i niestety jedynie dwóch (trzech? – reszta była w trakcie uzbrajania) najlepszych, najnowszych holenderskich Pantserwagen M.39 – ze stosunkowo silnym, jak na tak mały kaliber, działem 37mm (mogącym zniszczyć każdy niemiecki czołg); które to pojazdy pancerne już na lotnisku, trwale uszkodziły większość lądujących samolotów pierwszego rzutu desantu, transportujących niemieckich żołnierzy – Ju-52; i tym samym kompletnie zablokowały pasy startowe, a…
A swym niespodziewanym pojawieniem się na polu walki, „zasiały” istną panikę wśród lądujących Niemców, którzy zaczęli się masowo podawać lub gremialnie uciekać porzucając przy tym całą broń. W rezultacie kolejne samoloty z niemieckim desantem lądując w znacznym rozproszeniu, najczęściej rozbijały się na polach, łąkach lub drogach. Powstałe w ten sposób jedynie niewielkie grupy Niemców, szybko były wyłapywane lub najczęściej wybijane do nogi. Holendrzy, w tym i cywile uzbrojeni w dubeltówki, sztucery a nawet tylko widły, raczej nie brali jeńców, byli bowiem wściekli za pogwałcenie neutralności ich kraju… A co zapamiętał dobrze Hitler wydając rozkaz w 1945. o zagłodzeniu Holendrów na śmierć…
Przy okazji warto zdezawuować kolejną nieprawdę, tj. że Holendrzy w 1940. nie posiadali w ogóle żadnych pojazdów – oddziałów pancernych.
Co do zaś sowieckich operacji, to oczywiście jeszcze większą klęską zakończyła się ich druga wielka operacja pow.-des. czasów II wojny. Otóż w nocy z 24 na 25 września 1943. i rankiem 25., zrzucono na spadochronach w celu utworzenia zadnieprzańskich przyczółków, trzy sowieckie brygady – 1., 3. i 5. – powietrznodesantowe Gwardii. Miały one stworzyć je – przyczółki, i zabezpieczyć do czasu przybycia sił głównych, między Kaniowem a Rżyszczewem. Zrzut został jednak fatalnie wykonany i zamiast zajęcia zamierzonego obszaru o powierzchni 10 x 14 km, spadochroniarze zostali rozproszeni na obszarze aż 30 x 90 km ! …I nie byli się w stanie skoncentrować się na wyznaczonych pozycjach. Większość zresztą została zabita będąc jeszcze w powietrzu, gdyż lądowali wprost na pozycje doborowych oddziałów niemieckich – lub schwytana. I tak Niemcy odnotowali aż 901 spadochroniarzy sowieckich schwytanych i zabitych, już tylko w ciągu pierwszych 24 godzin po dokonaniu desantu !
P.S. Aby ewentualna dyskusja nie zeszła na „boczny tor”…
Wiem, że nie ma dowodu na to iż za tzw. 8 m-czny „głód zimowy”, jego część w 1945., odpowiada bezpośrednio rozkaz Hitlera, i że oficjalnie był to odwet za strajk kolejarzy – „za karę” na sześć tygodni zablokowano transport żywności do okupowanych jeszcze terenów zamykających się między Amsterdamem, Utrechtem, Rotterdamem i HAGĄ… Dopiero groźba oskarżenia dowództwa niemieckiego o ludobójstwo…
Żadnego głodu nie było, sam siejesz dezinformację. Holendrzy się poddali zaraz po desancie. Za dużo filmów oglądasz,teraz każdy robi z siebie bohatera.