Głód był nieodłącznym elementem obozowej egzystencji. Wyniszczał ciało i psychikę, popychał wielu na skraj desperacji. Dla tych więźniów, którym udało się utrzymać przy życiu, nie było rzeczy na tyle dziwacznej, ohydnej albo nieakceptowalnej, żeby nie dało się jej włączyć do menu.
W „Ostatniej więźniarce” – niezwykłej powieści autorstwa Niny Majewskiej-Brown, przedstawiającej losy dwóch pokoleń związanych z obozem w Auschwitz, czytamy:
Śmierć czai się wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Podczas apelu i w pracy, gdy Niemcy rozdają jedzenie i gdy się nudzą. Zresztą w tych warunkach nie muszą specjalnie pomagać nam w przeniesieniu się na tamten świat. Kostucha niestrudzenie krąży między nami, co rusz kładąc na naszych czołach swą zimną, kościstą dłoń. […] Umieramy śmiercią głodową, bo serwowane porcje nie wyżywią nikogo, nawet małego dziecka. Umieramy na skutek katorżniczej pracy, której trudu nie jesteśmy w stanie udźwignąć.
Bohaterowie książki, rodzice tytułowej „Ostatniej więźniarki”, przeżyli piekło obozów nie bez szwanku na ciele i duszy. Unikanie śmierci głodowej było elementem walki o przetrwanie z potężną machiną nazistowskiego ludobójstwa.
Woda w kiełbasie i bakterie kałowe w mięsie
10 grudnia 1947 roku przed Najwyższym Trybunałem Narodowym odbyła się rozprawa w ramach tzw. Pierwszego Procesu Oświęcimskiego, który toczył się w Krakowie w dniach 24 listopada – 22 grudnia 1947 roku. Na ławie oskarżonych zasiadali w tym procesie byli członkowie załogi niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Wspomnianego dnia jako biegły orzekał prof. Jan Olbrycht, były więzień:
Jeżeli chodzi o żywienie więźniów, to z autentycznych dokumentów niemieckich, a przede wszystkim ksiąg Instytutu Higieny w Rajsku […] wynika, że żywność wydawana więźniom obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nie odpowiadała ani pod względem jakościowym, ani ilościowym najprymitywniejszym wymogom żywienia.
Wbrew regulacjom obozowym więźniowie otrzymywali posiłki o zbyt niskiej kaloryczności, w dodatku ubogie odżywczo i w niewielkich racjach. Mięso, o ile w ogóle trafiało do obozowej kuchni, było nadpsute i zanieczyszczone bakteriami kałowymi.
Prof. Olbrycht obliczył, że w serwowanej więźniom pasztetowej znajdowało się od 47,9% do 71,3% wody i od 14,3% do 18,6% zawartości białka, a w kaszance 51–73,2% wody i 12,2–23,8% białka. W obozowej kuchni zupy gotowano na odpadach zwierzęcych najniższej jakości, „podnosząc” wartość odżywczą poprzez dodatek spleśniałego chleba lub produktów zarekwirowanych więźniom z nowych transportów.
Ten proceder opisał Miklos Nyiszli, specjalista medycyny sądowej i więzień Auschwitz, który „awansował” na asystenta niesławnego doktora Mengele: „Na stole leżał wielki stos różnych prowiantów, wszystkie pochodziły od deportowanych ludzi, którzy zabierali je na niepewną przyszłość: przetwory, dżemy, kilka rodzajów salami, ciastka i czekolada”.
Niewielkim pocieszeniem było, że chorych karmiono inaczej: kleikiem z płatków owsianych (codziennie gotowano ok. 330 litrów na potrzeby szpitala, co nie wystarczało nawet dla części chorych), a do lurowatej zupy nie dodawano soli. Stanisława Leszczyńska w „Raporcie położnej z Oświęcimia” pisała: „Główne pożywienie chorych stanowiło zgniłe rozgotowane zielsko, zawierające bez przesady około 20% szczurzego kału”.
Skrajne niedobory składników odżywczych pojawiały się szybko wskutek ciężkiej pracy i głodu, zwykle w okresie trzech miesięcy przeradzając się w tzw. chorobę głodową. Zgadzało się to z powtarzanym wielokrotnie przez esesmanów stwierdzeniem, zgodnie z którym porządny więzień przeżyje najwyżej 3 miesiące, a jeśli przetrwa dłużej – to jest złodziejem. Racje żywieniowe były ściśle określone i wydzielane tak, by żaden osadzony nie dostał więcej, niż było niezbędne, by utrzymać go na granicy śmierci.
W chlebie – pleśń z trocinami
Posiłki dla więźniów przygotowywane były w obozowej kuchni z produktów pochodzących z magazynu gospodarczego, regularnie okradanego przez personel. Żywność wydawana była przez więźniów i więźniarki funkcyjne – o ile wcześniej jej sobie nie przywłaszczyli. Samo wydawanie posiłków trudno nazwać uporządkowanym czy sprawiedliwym, o czym wspominał były więzień Auschwitz, Euzebiusz Bogacki:
Ten blokowy czy miał specjalny przydział, czy też sam organizował dla nas chleb, rozdawał każdemu według swojego sumienia, myśląc, że jest bardzo sprawiedliwy, a robił to tak: nago odbywaliśmy defiladę, przed jego obliczem, on uważnie patrzył i temu, co wyglądał tak chudo, że już mu nic nie pomoże, to tego chleba nie dawał, „tłuściochom” też nie dawał, tylko taki, co w jego mniemaniu rokował nadzieję poprawy, dostawał na pokrzepienie porcję chleba.
To właśnie chleb, zresztą często spleśniały, stanowił podstawę żywienia w obozie. Podawano go na śniadania i kolacje, czasem z marmoladą z buraków, margaryną czy wspomnianą już bezwartościową i trującą kiełbasą. Chleb był rzeczą, o którą walczono na śmierć i życie, którą ceniono, a jego spożywanie celebrowano. Powstaniec i były więzień Auschwitz, Bogdan Bartnikowski, tak wspominał owo celebrowanie marnego posiłku: „Zaraz będę miał w ustach chleb! Będę żuł powoli, wolniutko, aż zmieni się w rzadką papkę, potem połknę i wreszcie przez chwilę nie będę czuł tego wściekłego ciągnięcia i pieczenia w brzuchu”.
Chleb podawano także do cienkiej obiadowej zupy, gotowanej z warzyw korzeniowych czy liściastych, często nadgniłych, czasem z odrobiną kaszy. Nie każdy dostawał miskę, a bywało, że dla niektórych nie wystarczało ani porcji, ani czasu na zjedzenie. „Rano kawa, wieczór kawa, a na obiad trochę Ava” – tak podsumowano dietę w obozowej rymowance, a Avo odnosiło się do proszku dodawanego do zupy, ekstraktu spożywczego, będącego zdaniem niektórych zmielonym miałem kostnym lub saletrą.
Mimo to wygłodniali więźniowie korzystali z każdej okazji, by najeść się jej do syta, a te zdarzały się wyjątkowo rzadko. We wspomnieniach Adolfa Gawalewicza czytamy o takim przypadku:
Pewnej letniej niedzieli zadyszany kol. Stańda wpuszcza mnie do bocznej sieni 15 bloku. Stoi tam niemal pełny dziesięciolitrowy kociołek rzadkiej, obozowej kartoflanki: „jedz szybko, ja stoję na zeksa”. Nie ma czasu na szukanie miski, łyżki itp. narzędzi. Łapczywie nabieram czapką papkowatą, wspaniałą zupę i chłepcę ten szczególny nektar. W ciągu paru minut zdążyłem zjeść chyba z osiem litrów zupy. Pełny, przelewający się, chlupocący i szczęśliwy kładę się na żwirze placu apelowego – orkiestra gra niedzielny koncert.
Obozowa kolacja również składała się z chleba – ciemnego, gliniastego i najczęściej spleśniałego, z trocinami, a przy odrobinie szczęścia również z odrobiną margaryny (20–25 g) czy łyżką marmolady buraczanej, końskiej kiełbasy, ewentualnie pasztetowej czy kaszanki.
Jedzenie kolacji było pewnym rytuałem w obozie, o czym wspomina Stanisław Grzesiuk, były więzień Dachau i Mauthausen-Gusen: „Kolację spożywano w ciszy i namaszczeniu. […] Większość rozkłada na kolanach lub stołach ściereczki do wycierania naczyń, na nich chusteczki, na chusteczkach dopiero chleb. Chodziło o to, by nie stracić najmniejszej okruszyny. Po zjedzeniu chleba zbierało się na środek serwetki okruchy. Było ich bardzo mało, lecz każdemu wydawało się, że poniósłby wielką stratę, gdyby te okruszyny spadły na podłogę i nie można byłoby ich podnieść”.
Dwa razy w tygodniu ciężko pracujący więźniowie i więźniarki otrzymywali tzw. „culagę” (Schwerarbeiterzulage) w postaci chleba z salcesonem lub kiełbasą. Do wszystkich posiłków wydawano ziołową „herbatę” i gorzką, lurowatą kawę z żołędzi.
Czytaj też: Obsesja rasy. Jak okupanci usiłowali germanizować polskie dzieci?
W paczkach skarby, a w marzeniach – góry cukru
Zgodnie z regulaminem obozu w Auschwitz-Birkenau, paczki żywnościowe były zakazane, gdyż więźniowie mogli sobie kupić jedzenie w obozowej kantynie za niemieckie marki zdeponowane w dniu przyjęcia lub przysłane przez bliskich. W rzeczywistości niewiele osób mogło korzystać z kantyny, gdzie zresztą – poza blankietami listowymi i znaczkami, papierosami czy środkami higieny – niewiele można było dostać.
Gdy jesienią 1942 roku władze SS cofnęły zakaz nadsyłania paczek żywnościowych (z wyłączeniem Żydów i radzieckich więźniów wojennych), sytuacja nieco się poprawiła. Jedzeniem z paczek można było uzyskać czyjąś przychylność, kogoś przekupić lub handlować, kupując w ten sposób nie tylko inne produkty, ale także lżejszą pracę. Tak opisuje ten „rynek wtórny” była więźniarka, Maria Elżbieta Jezierska:
Były zwolenniczki zamiany chleba na kiełbasę […]. Były też zwolenniczki zamiany cebuli z paczek na chleb. Podaję orientacyjne ceny w Brzezince: porcja culagowej, czerwonej kiełbasy = porcja chleba, duża cebula = porcja chleba, 5-6 surowych kartofli = porcja chleba, za ugotowanie kartoflanki – porcyjka dla gotującej albo porcja chleba, duża cebula, kawałek boczku; duża culagowa porcja chleba = spory plaster boczku albo np. sweter; porcja chleba = koszula itp.
W ten sposób „organizowano” sobie żywność i inne niezbędne produkty. Do sierpnia 1944 roku Międzynarodowy Czerwony Krzyż także przesyłał paczki więźniom, korzystając z danych osobowych dostarczanych przez obozowy Ruch Oporu, później wszystko rekwirowano.
„Wiara, że ktoś z moich bliskich żyje, kiełkuje we mnie jedynie w chwilach, gdy za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża otrzymuję kilogramowe paczki żywnościowe” – czytamy w „Ostatniej więźniarce”. – „Są w nich same cenne rzeczy: cebula, czasem czosnek, chleb, raz nawet był mały woreczek ze słodkimi kryształkami cukru. Delikatnie ślinię opuszkę i delektuję się jego smakiem, zupełnie jakby podano mi najwspanialszy tort”. Inna więźniarka, tym razem z Ravensbruck, Zofia Mączka-Patkaniowska, cukier widywała wyłącznie w omamach:
Szóstego dnia głodu, zimna, ciemności i samotności, zaczęłam mieć zwidywania. Widziałam cudowne kryształowe góry cukru. Jadłam te góry cukrowe, a głód jakby się zmniejszył. Pojawiały się na ścianie wirujące kręgi świetlne i znowu wracały góry cukrowe.
Cukier mógł być przedmiotem marzeń, ale zdarzało się, że obozowa dieta obejmowała zupełnie nieoczekiwane rarytasy, jak lody czy tort. W jednej z relacji z w KL Auschwitz czytamy o jedzeniu tych pierwszych z okazji inwazji aliantów w Normandii czy o przyrządzaniu tortu orzechowego na prezent dla dziewczyny ze zdobytych pokątnie składników, co opisuje były więzień Auschwitz, Julian Kiwała:
W okresie letnim 1943 r. starszy funkcyjny kuchni głównej Leon Wierzbiński, wtajemniczony w sprawę nielegalnego wyniesienia przez nas w tym dniu dużej ilości wiktuałów kolonialnych z magazynów kuchni głównej do kuchni dietetycznej, zobowiązał kol. Felka Włodarskiego (z zawodu cukiernika) do wykonania tortu orzechowego.
Tort ten udekorowany różami z kolcami – symbolizującymi cierpienia miłosne kol. Leona – miał być przez nas dostarczony jednej więźniarce, przebywającej czasowo w bloku nr 10 w Oświęcimiu. W momencie, kiedy podziwialiśmy artystyczne wykonanie dekoracji, do której użyto nawet zastrzyków prontosilu, tabletek błękitu metylowego i innych odczynników chemicznych, niespodziewanie przez niedomknięte drzwi wszedł do kuchni Lagerarzt SS dr Rohde. „Dla kogo ten tort jest przeznaczony?” zapytał. Wówczas kol. Zdzisław Buchner najspokojniej odrzekł – „Dla pana”.
Czytaj też: „Leżą na zapchlonej, niemal gołej podłodze”. Piekło polskich dzieci w trakcie II wojny światowej
Ziemniaki w wapnie na wagę złota
Wygłodzeni więźniowie nie marzyli na co dzień o smakołykach – myśleli tylko o tym, jak zapełnić puste brzuchy, wykazując ogromną kreatywność w wymyślaniu potraw z pozornie nie jadalnych lub niepasujących do siebie składników. Przysmakiem mógł być plaster surowego ziemniaka z listkiem sacharyny, który niewątpliwie szkodził, albo skradziony z kuchni, gotowany ziemniak dzielony między licznych towarzyszy niedoli, o czym czytamy w „Ostatniej więźniarce”:
Zosia, która pracuje w kuchni i której właśnie udało się przynieść jednego małego ziemniaka, dzieli go skrupulatnie na trzy części i podaje z namaszczeniem, jakby ofiarowywała nam drogocenny skarb. […] Jest taki dobry, lekko słodki, smaczny jak nie wiem co. Zjadłabym ich całą miskę, najlepiej okraszonych cebulką z podsmażonym wędzonym boczkiem. Łzy same płyną mi po policzkach na wspomnienie tego, jak marudziłam przy stole, że mama dwa razy z rzędu podaje nam to samo na obiad.
Alternatywą, o ile znalazły się warunki, były ziemniaki pieczone w… wapnie. Aby uniknąć zdradzieckiego dymu, zakopywano w ziemi wiadro, w którym następnie układano warstwami ziemniaki zasypywane nielasowanym wapnem, zalewano całość wodą i przykrywano ziemią. Kilka godzin później przystępowano do „uczty”. Z ziemniaków można było również przyrządzić placki, co opisuje Wiesław Kielar w „Anus mundi”:
Na pogaduszki często chodziłem do leichenhali [tzn. trupiarni – przyp. aut.]. Gienek Obojski skądś kombinował surowe kartofle. W piwnicy stał koksiak. Na blasze piekliśmy placki kartoflane. Siadaliśmy wtedy na „trumnach” wokół rozżarzonego piecyka, placki skwierczały, ich przyjemny zapach mile drażnił nozdrza, zabijając smród chlorku, którym przysypywano magazynowane tu trupy. […] Panowała miła atmosfera, jak na harcerskim ognisku.
Placki ziemniaczane wydawały się niezwykłym rarytasem – ale nie tak, jak prawdziwy mięsny gulasz. I nie miało znaczenia, że mięso pochodziło z wątpliwego źródła. Zachowało się wiele świadectw o tym, że więźniowie jedli psy. W relacji Kielara czytamy na przykład: „Wtem jeden z instalatorów zaczął nagle szczekać, warczeć, bawić się kością, naśladując psa. Po chwili wszyscy zaczęliśmy udawać szczekające psy. Esesmani początkowo byli ubawieni tą dziką zabawą. Znali jednak na tyle polski język, by pośród tej szczekaniny i śmiechu zrozumieć słowa mówiące o tragedii psa Dreschlerki. […] wkrótce opuścili blok, żegnani wesołym psim haukaniem”.
Bohaterowie „Ostatniej więźniarki”, rodzice Anny, która do dziś mieszka w Auschwitz i pracuje w muzealnym archiwum, chwytali się niemal każdego sposobu, by utrzymać się przy życiu w nadziei na koniec wojny lub ucieczkę przed oprawcami.
Po wojnie zaczęli nowe życie, ale obozowe traumy tkwiły głęboko w ich umysłach. Anna w rozmowie z autorką książki wspomina, że dbali, aby w domu nigdy nie zabrakło jedzenia, a przy tym by go nie marnować, co było dla nich rzeczą niewyobrażalną. Podczas rodzinnych posiłków dla każdego znalazło się miejsce przy stole, chętnie dzielono się jedzeniem z sąsiadami czy okolicznymi dziećmi. Z pewnością pamiętano o tym, że w obozowym piekle przeżycie zależało często od tych, którym udało się zachować człowieczeństwo i nie zostawiali innych na pastwę losu.
Tekst powstał m.in. w oparciu o książkę Niny Majewskiej Brown „Ostatnia więźniarka Auschwitz”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Bellona.
Pozostała literatura:
- Bartnikowski, B.,Dzieciństwo w pasiakach, Oświęcim 2016.
- Bogacki, E., Notatnik obozowy, Pruszków 2019.
- Cebo, L., Więźniarki w obozie hitlerowskim w Oświęcimiu-Brzezince, Katowice 1984.
- Ciesielska, M., Szpital obozowy dla kobiet w KL Auschwitz-Birkenau (1942-45), Warszawa 2015.
- Kielar, W., Anus Mundi, Kraków 1976.
- Kiwała, J., Kuchnia dietetyczna (Dietkuche) w szpitalu obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, „Przegląd Lekarski”, 1964, nr 1a.
- Klee, E., Auschwitz, medycyna III Rzeszy i jej ofiary, przeł. E. Kalinowska-Styczeń, Kraków 2001.
- Leszczyńska, S., Nie, nigdy! Nie wolno zabijać dzieci, Warszawa 1991.
- Nyiszli, M. „Byłem asystentem doktora Mengele”, przeł. Tadeusz Olszański, Oświęcim 2000.
- Olbrycht, J., Sprawy zdrowotności w obozie oświęcimskim, [w:] Okupacja i medycyna. Wybór artykułów z „Przeglądu Lekarskiego Oświęcim” z lat 1961–1970, Warszawa 1971.
- Rees, L., Naziści i „Ostateczne rozwiązanie”, tłum. P. Stachura, Warszawa 2005.
- Ryn, Z., Kłodziński, S., Psychopatologia głodu w obozie koncentracyjnym, „Przegląd Lekarski – Oświęcim”, 1985; 25 (1): 48.
- Snoch, J., Uczta w otchłani. Kilka uwag nad zwyczajami kulinarnymi więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych [w:] „The Peculiarity of Man”, Toruń-Kielce 2017, nr 1.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.