Ciekawostki Historyczne
Druga wojna światowa

Amerykanie w Anglii przed D-Day

Przed operacją „Neptun” (pierwszą fazą lądowania w Normandii) do Anglii przybyło ponad milion amerykańskich żołnierzy. Nie mieli pojęcia, co ich czeka...

Tekst stanowi fragment najnowszej książki Craiga Symondsa Operacja Neptun. D-Day i inwazja aliantów na okupowaną Europę, Znak Horyzont 2025.

***

W Casablance [Alan Francis] Brooke dał do zrozumienia, że nawet w trakcie czynnej kampanii w basenie Morza Śródziemnego Stany Zjednoczone będą mogły dalej koncentrować wojska w Anglii w tempie 12 tysięcy żołnierzy miesięcznie. Oznaczało to, że w sierpniu 1943 roku znajdowałoby się tam plus minus 135 tysięcy żołnierzy amerykańskich – około dziewięciu dywizji – gotowych do szybkiego przekroczenia kanału La Manche w razie nagłego załamania się Niemiec.

Oczywiście ani Niemcy nie załamały się tamtego lata, ani Amerykanie nie zdołali wysyłać żołnierzy w tempie 12 tysięcy na miesiąc. Średnio był to zaledwie ułamek liczby postulowanej przez Brooke’a – na przykład w marcu na angielską ziemię przybyło 1200 żołnierzy amerykańskich. W połowie maja, gdy uczestnicy konferencji Trident zdecydowali o inwazji na Francję za rok, amerykański personel pomocniczy na lotniskach Anglii Wschodniej oraz w ich pobliżu liczył co prawda ponad 100 tysięcy ludzi, lecz żołnierzy jednostek bojowych w całej Anglii było niespełna 20 tysięcy, a więc ledwo jedna dywizja. Jeśli alianci myśleli poważnie o inwazji na Francję za mniej niż dwanaście miesięcy, należało drastycznie przyspieszyć przerzut wojsk ze Stanów Zjednoczonych do Anglii.

Dalsza część artykułu pod ramką
Zobacz również:

Amerykańska „inwazja” na Wielką Brytanię

I tak też się stało. Po wstępnej zgodzie na operację Neptun/Overlord na konferencji Trident i jej zatwierdzeniu w Quebecu amerykańskie wojska płynęły do Wielkiej Brytanii już nie małym strumyczkiem, lecz szerokim potokiem. W czerwcu do brytyjskich portów zawinęło blisko 50 tysięcy żołnierzy amerykańskich, a gospodarze ledwo sobie radzili z ich kwaterowaniem. Drugie tyle przybyło w lipcu, niewiele mniej w sierpniu. We wrześniu przypłynęło 80 tysięcy. W październiku przekroczono 100 tysięcy, a średnia dla kolejnych siedmiu miesięcy wyniosła 150 tysięcy.

Przez blisko cztery wieki przepływ ludzi między Europą i Ameryką odbywał się głównie w kierunku zachodnim i miał charakter migracji do Nowego Świata. Teraz ten kierunek się odwrócił, i to gwałtownie, ponieważ amerykańska „inwazja” na Wielką Brytanię nie trwała wieki ani dekady, lecz wydarzyła się w ciągu jednego roku. Nie tylko pozwoliło to aliantom na wypróbowanie zdolności transportowych, ale i miało wielki wpływ na samych żołnierzy, którzy często w ogóle nie znali świata poza własnym stanem, a tym bardziej krajem.

Oddziaływało też niebagatelnie na goszczących ich obywateli Zjednoczonego Królestwa. Jak wspominał pewien Brytyjczyk: „Jako element życia wojennego inwazja Amerykanów swoimi rozmiarami przewyższała wszystko z wyjątkiem nalotów bombowych”.

Rejs z USA do Europy

Uczestnikami tej masowej migracji byli w większości dwudziestoparoletni, a czasem kilkunastoletni mężczyźni. Do wojska zgłaszali się na ochotnika lub zostali do niego powołani, potem wysyłano ich na obozy szkoleniowe, gdzie byli w zawrotnym tempie strzyżeni, szczepieni i zaopatrywani w mundury. Uczono ich, jak i komu salutować, jak maszerować, jak strzelać. Po krótkiej przepustce niektórzy, choć nie wszyscy, trafiali do ośrodków treningowych na bardziej zaawansowane szkolenie.

Zanim minął rok, brali swoje szarozielone worki z nazwiskiem oraz nazwą jednostki i wsiadali do pociągów i autokarów, które wiozły ich do jednego z portów, najczęściej do Nowego Jorku. Zbierali się na pirsach i wchodzili po trapie na okręt. Niewielu wcześniej płynęło statkiem lub choćby jakiś widziało. Nie wiedzieli, dokąd zmierzają, mogli się tylko domyślać celu swojej podróży na podstawie przydzielonych im ubrań. Mimo że przepełniała ich młodzieńcza werwa (i zuchwałość), mało który wcześniej miał okazję strzelać z broni w sytuacji stresowej. W gruncie rzeczy nie wiedzieli, co ich czeka.

 

Rejs przez ocean był dla nich wszystkich doświadczeniem pamiętnym, wręcz niedającym się zapomnieć, choć z bardzo różnych powodów. Transport morski wciąż stanowił dla aliantów duży problem i dlatego [Winston Churchill zaproponował wykorzystanie wielkich parowców pasażerskich noszących imiona królowych angielskich: „Queen Mary” i „Queen Elizabeth”.

Te okazałe statki, pierwszy z 1936 roku, drugi z 1940, zaprojektowano w standardzie luksusowego hotelu dla 2 tysięcy pasażerów i niespełna tysięcznej załogi. Przerobione do celów wojennych przewoziły znacznie więcej ludzi w dużo mniej komfortowych warunkach. Początkowo brały na pokład po 6 tysięcy osób. Wkrótce liczba ta wzrosła do 10 tysięcy, a później do 15 tysięcy, co oznaczało, że warunki były iście spartańskie.

Czytaj też: Jak skuteczniej wylądować w Normandii? Najbardziej szalone pomysły aliantów na pokonanie Hitlera

Spartańskie warunki

Aby wszystkich pomieścić, załoga opróżniała baseny i używała ich jako dodatkowej przestrzeni pokładowej. Żołnierze spali na płóciennych pryczach umieszczonych wzdłuż grodzi, po cztery w pionie. Co gorsza, każdy miał łóżko dla siebie tylko przez dwanaście godzin na dobę, później oddawał je komuś innemu. Oficerowie mieli kajuty, które jednak zamiast czterech musiały teraz pomieścić od szesnastu do dwudziestu osób. Często połowa spała w kajucie, a reszta w korytarzach zawinięta w koce; następnego wieczoru zamieniali się miejscami.

Ponieważ na dole było gorąco i duszno, niektórzy szli z kocami na górny pokład i tam układali się do snu. Jeszcze inni sypiali na stołach w mesie. Mimo wszystko pasażerowie tych statków mogli się uważać za szczęściarzy, ponieważ obie „królowe” rozwijały duże prędkości – przy 25 węzłach były zbyt szybkie dla niemieckich U-Bootów, a co za tym idzie, mogły płynąć w rejs bez eskorty i przemierzyć Atlantyk w pięć dni.

Większość Amerykanów ruszała w drogę do Anglii znacznie wolniejszymi transportowcami, które musiały płynąć w konwojach, a więc poruszały się z prędkością najwolniejszego statku – zwykle nie większą niż 10 węzłów. Nie tylko czyniło je to bardziej podatnymi na ataki U-Bootów, ale też oznaczało, że żołnierze spędzali na morzu trzy tygodnie lub więcej.

Czytaj też: Alianci za wszelką cenę usiłowali zdobyć Cherbourg. Dlaczego przechwycenie portu było dla nich kluczowe?

Konwoje transatlantyckie

Typowy konwój składał się z dwudziestu, trzydziestu transportowców zorganizowanych w osiem, dziewięć lub dziesięć kolumn po trzy, cztery statki na łącznej długości 8 do 10 kilometrów. Statki płynęły w dość małych odstępach (do tysiąca metrów). Nawet przy tak niewielkich odległościach trudno było utrzymać pełne zaciemnienie w nocy albo wśród atlantyckiej mgły, nieraz bowiem oficer pokładowy nie był w stanie dojrzeć statku płynącego z przodu.

Syreny rozlegające się z kilku kierunków jednocześnie były niedoskonałą wskazówką dla oficerów próbujących zachować szyk i zarazem uniknąć kolizji. W tych warunkach często korzystano z tzw. sani morskich – holowanego za rufą narzędzia z czerpakiem u dołu i dyszą u góry. Wytwarzany przez niego pióropusz wody informował oficera pokładowego o położeniu następnego statku w kolumnie.

Konwoje przewożące wojsko miały szczególnie mocną eskortę, często składającą się z krążownika U.S. Navy (będącego okrętem flagowym) i od sześciu do ośmiu niszczycieli. W 1943 roku w wielu takich konwojach płynął również lotniskowiec eskortowy, stosunkowo nowy rodzaj okrętu stanowiący bardzo skuteczną broń przeciwko U-Bootom. Mimo to konwoje płynęły zygzakiem, od czasu do czasu gwałtownie zmieniając kierunek, który to manewr nieuchronnie wywoływał pewne zamieszanie i bałagan, dopóki wszystkie statki nie wróciły na przypisaną im pozycję w kolumnie.

Amerykańscy żołnierze transportowani do Wielkiej Brytanii przed D-Day spędzali na morzu trzy tygodnie lub więcej.fot. National Archives USA/domena publiczna

Amerykańscy żołnierze transportowani do Wielkiej Brytanii przed D-Day spędzali na morzu trzy tygodnie lub więcej.

Na tym etapie wojny alianci mieli już przewagę nad U-Bootami. Zawdzięczali ją po części 260 nowym niszczycielom eskortowym wybudowanym w stoczniach amerykańskich, ale również opatrzonej najwyższym stopniem tajności (Ultra) deszyfracji niemieckich wiadomości radiowych, skutkiem czego łamacze kodów mogli uprzedzać konwoje, gdzie czyha zagrożenie. Zwiększyło się bezpieczeństwo przepraw, choć nie stały się one przez to ani trochę bardziej komfortowe.

W całej wojnie, mimo zatopienia przez Niemców blisko 280 statków alianckich, nie poszedł na dno ani jeden transportowiec wojsk eskortowany przez Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych (Pod koniec 1944 roku Niemcy zatopili belgijski transportowiec „Leopoldville” wiozący żołnierzy amerykańskich z Anglii do Cherbourga pod eskortą okrętów Royal Navy. Zginęło wtedy 802 Amerykanów).

Problematyczne wyżywienie na okrętach

Załogę transportowców stanowili cywile z floty handlowej. Tylko działa kalibru 76,2 i 127 mm (do zwalczania okrętów podwodnych) i działa przeciwlotnicze kalibru 20 mm obsługiwali członkowie U.S. Navy. Nie była to łatwa służba. O ile żołnierze musieli znieść trudy jednej przeprawy, o tyle załogi po ich dostarczeniu na miejsce ruszały w drogę powrotną, a później znów powtarzały rejs w obie strony. Ponieważ jednak marynarze z floty handlowej zarabiali więcej niż żołnierze i członkowie marynarki wojennej, dochodziło na tym tle do nieuchronnych napięć. Armia odpowiadała za kambuz (kuchnię) i izbę chorych (szpital). Dla żołnierzy była to sytuacja najgorsza z możliwych: choć znaleźli się w królestwie Posejdona, nie było im dane skosztować marynarskiej ambrozji – musieli się zadowolić racjami armijnymi.

Żywność była powodem szczególnego zmartwienia dla tych, którzy przemierzali Atlantyk na brytyjskich statkach takich jak wspomniane wyżej „królowe”. Oczywiście żołnierze zwyczajowo narzekali na jedzenie, lecz na statkach brytyjskich mieli ku temu więcej powodów niż zwykle. Na ogół serwowano im dwa posiłki dziennie w sześciu turach, gdyż brakowało miejsca na stoły i krzesła.

Śniadanie zazwyczaj składało się z miski kleistej owsianki, do której czasem dorzucano suszone śliwki. Zamiast owsianki podawano nieraz solone i wędzone śledzie albo potrawkę z wątróbki. Taki jadłospis nie zyskałby uznania nawet na lądzie, a co dopiero na morzu. Pewien żołnierz pytał retorycznie: „Czy można sobie wyobrazić coś gorszego niż słony śledź na śniadanie po ciężkiej nocy na morzu?”. Na kolację często jadło się duszoną baraninę z kapustą. Byłaby jeszcze zjadliwa, gdyby nie serwowano jej na okrągło. W efekcie większość żołnierzy w trakcie przeprawy przez ocean traciła na wadze, niektórzy nawet 10–15 kilogramów.

Czytaj też: Jaka jest prawda o ich poświęceniu? Sprawdzamy, ilu Amerykanów zginęło w wojnie z Hitlerem

Wymioty, samobójstwa i zakazy

Wielu mizerniało na skutek choroby morskiej. Działo się tak zwłaszcza w przypadku wolniejszych konwojów, ponieważ fale mocniej bujały statkami poruszającymi się z małą prędkością. Sytuację dodatkowo pogarszało płynięcie zygzakiem. Nie wszyscy byli podatni na chorobę morską, a ci, których ona nie dotyczyła, czasem żartowali sobie z cierpiących. Problem był jednak poważny. Kto mógł wyjść na pokład, ten przeciskał się do burty i wymiotował prosto do wzburzonego morza. Żołnierze uwięzieni pod pokładem wymiotowali do własnych hełmów, o ile zdążyli do nich dopaść, albo, jak wspominał jeden z uczestników takiego rejsu, „wychylali się poza brzeg łóżka i wymiotowali na tych, których mieli pod sobą”.

Było to więcej niż uciążliwe. Wielu cierpiało tak strasznie, że modlili się o śmierć. Czasem ktoś odbierał sobie życie. Praktycznie na każdej przeprawie żołnierze u kresu wytrzymałości skakali za burtę albo zabijali się strzałem z własnego karabinu. Było to zjawisko na tyle powszechne, że gdy jakiś żołnierz mocno się rozchorowywał, na wszelki wypadek zabierano mu broń. Wiadomo też o co najmniej jednym zgonie spowodowanym wewnętrznym krwotokiem od trwających pięć dni suchych torsji.

Rejs przez Atlantyk odbywał się w spartańskich warunkach. Wielu żołnierzy chorowało, zdarzały się przypadki samobójstw.fot.Imperial War Museums/domena publiczna

Rejs przez Atlantyk odbywał się w spartańskich warunkach. Wielu żołnierzy chorowało, zdarzały się przypadki samobójstw.

Jedyną dostępną rozrywką na pokładzie statku były sporadyczne wykłady o tym, czego żołnierze mogą się spodziewać po dotarciu na miejsce, uzupełniane paroma broszurkami. Film Witajcie w Anglii z Burgessem Meredithem jako lektorem uczył, czego n i e robić na obcej ziemi. Pokazany w nim hałaśliwy, podpity żołnierz amerykański obśmiewał brytyjską kuchnię, odmawiał Brytyjczykom waleczności, drwił ze szkockich kiltów, a zaproszony do domu przez brytyjską rodzinę objadł ją z miesięcznych racji żywnościowych.

Podobne przesłanie zawarto w broszurach. „Bądź przyjazny, ale się nie narzucaj” – radzono żołnierzom. „Nie naśmiewaj się z brytyjskiej wymowy”. Reguła, której przestrzeganie sprawiało Amerykanom szczególną trudność, brzmiała: „Nie narzekaj na jedzenie, piwo ani papierosy”. O wiele łatwiej było stosować się do zasady: „Nie krytykuj króla bądź królowej”.

Strach niczym kula

Pierwsi na Wyspy Brytyjskie przybyli Amerykanie, których zaledwie kilka tygodni po japońskim ataku na Pearl Harbor wysłano do Ulsteru. Zeszli na ląd w Belfaście 26 stycznia 1942 roku witani przez tłumek dygnitarzy i orkiestrę Królewskich Strzelców Ulsterskich grającą Gwieździsty sztandar. Rząd irlandzki był jednak daleki od entuzjazmu. Premier Eamon de Valera przybycie Amerykanów do Ulsteru określił mianem inwazji naruszającej prawo Irlandczyków do samostanowienia. Obyło się jednak bez poważniejszych incydentów, a pod koniec 1943 roku w Irlandii Północnej stacjonowało już ponad 65 tysięcy żołnierzy amerykańskich. Do połowy 1944 roku liczba ta urosła do niespełna 74 tysięcy.

Znacznie więcej Amerykanów – bo ponad milion – przybyło do Anglii wskutek decyzji podjętych w 1943 roku w Waszyngtonie i w Quebecu. Większość schodziła na ląd w portach zachodniego wybrzeża między Bristolem a Liverpoolem. Wielu przybyszów w pierwszej chwili najbardziej uderzał fakt, że wszystko jest niesamowicie zielone, co zresztą przestało dziwić, gdy się zorientowali, jak często w tym kraju pada deszcz. Na innych największe wrażenie zrobiły fizyczne ślady trwającej wojny. Zawijający do portu w Liverpoolu liczyli wraki zatopionych statków.

Jeden z amerykańskich żołnierzy, którzy wysiedli z transportu w Avonmouth koło Bristolu, wspominał później, że tamtego dnia po raz pierwszy widział zniszczenia od bomb, tym bardziej dojmujące, że część z nich wyglądała na dość świeże. Do niego i jego towarzyszy nagle dotarło, że śmierć może na nich spaść w każdej chwili, a gdy to zrozumieli, „strach przeleciał po statku niczym kula”. Inni reagowali zgoła inaczej. Naczytawszy się o blitzu i naoglądawszy obrazów zniszczenia w kronikach filmowych, sądzili, że w całej Wielkiej Brytanii nie ostał się kamień na kamieniu. Tymczasem ich oczom ukazały się liczne ulice nietknięte przez wojnę, pełne pieszych i rowerzystów (rzadziej kierowców) zajętych codziennymi sprawami.

Źródło:

Tekst stanowi fragment najnowszej książki Craiga Symondsa Operacja Neptun. D-Day i inwazja aliantów na okupowaną Europę, Znak Horyzont 2025.

 

Zdj. otwierające tekst: U.S. National Archives/domena publiczna

Zobacz również

Druga wojna światowa

Bitwa o Cherbourg (1944)

Nie można było mówić o sukcesie operacji „Overlord” bez zdobycia tego portu. Dlatego gdy tylko alianci wylądowali na plażach Normandii, ruszyli na Cherbourg.

18 lipca 2025 | Autorzy: Herbert Gnaś

Druga wojna światowa

Przygotowania do D-Day

Przed D-Day alianci poświęcili mnóstwo czasu na planowanie. Niektóre ich pomysły wykraczały poza zwykłe przygotowania. Oto najbardziej szalone z nich.

9 lipca 2025 | Autorzy: Herbert Gnaś

Druga wojna światowa

D-Day. Dzień desantu w Normandii

D-Day – tak Amerykanie nazwali początek operacji „Neptun”. Lądowanie aliantów w Normandii nastąpiło 6 czerwca 1944 roku. Ilu żołnierzy zginęło tego dnia?

19 marca 2025 | Autorzy: Andrew Roberts

Druga wojna światowa

Jaka jest prawda o ich poświęceniu? Sprawdzamy ilu Amerykanów zginęło w wojnie z Hitlerem

Ofiary drugiej wojny światowej liczone są w dziesiątkach milionów. Filmy i książki przekonują nas zwłaszcza o ogromnym poświęceniu oraz stratach poniesionych przez żołnierzy amerykańskich. Ale...

4 kwietnia 2018 | Autorzy: Michał Dębski-Korzec

Druga wojna światowa

Najbardziej ryzykowna misja D-Day. Rangersi szturmują Pointe du Hoc

Wyobraźcie sobie, że obciążeni bronią i wyposażeniem wspinacie się na urwisty klif wysokości dziesięciopiętrowego budynku. Ze szczytu ostrzeliwuje was silnie umocniony nieprzyjaciel. Do tego macie...

5 czerwca 2014 | Autorzy: Dariusz Kaliński

KOMENTARZE

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

W tym momencie nie ma komentrzy.

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.