W połowie XIX wieku USA opanowała „gorączka oregońska”. Od lat 40. do końca 60. około pół miliona ludzi ruszyło na zachód. Wielu nie przeżyło podróży.

W kierunku zachodnim od dawna spoglądało wielu Amerykanów, nawet jeśli tylko w wyobraźni. Pierwszą osobą, która nakłaniała do zasiedlenia kraju oregońskiego (do którego w tamtym czasie rościły sobie prawo zarówno Stany Zjednoczone, jak i Wielka Brytania), był Hall Jackson Kelly, ekscentryczny bostoński nauczyciel. Już w latach dwudziestych XIX wieku zaczął pisać i publikować broszury, w których zachwalał ogromny potencjał Oregonu.
Mężczyzny w najmniejszym stopniu nie zniechęcał fakt, że sporne ziemie znajdowały się na drugim końcu krainy wielkości oceanu, a on sam nigdy tam nie dotarł. Nazywał Oregon rajem na ziemi. (…) Chociaż większość ludzi uznała niemal mesjanistyczny entuzjazm Kelly’ego do miejsca, którego nigdy nie odwiedził, za „odrobinę nawiedzony”, założone przez niego stowarzyszenie – Oregon Colonization Society – szybko zyskało zapalonych członków.
Kraina mlekiem i miodem płynąca
W latach trzydziestych na Wschód zaczął przenikać jednostajny strumień informacji o kraju oregońskim z wielu innych źródeł. Nie składał się on wyłącznie z utopijnych fantazji. Najpierw przyszły opowieści zebrane od traperów, a w drugiej połowie dekady również od pierwszych misjonarzy (…). Na początku lat czterdziestych, po przybyciu pierwszej grupy emigrantów innych niż misjonarze, do Stanów Zjednoczonych zaczęło powracać jeszcze więcej opowieści.

Karawany wozów z dobytkiem emigrantów ciągnęły się kilometrami.
Pierwsi osadnicy, podobnie jak Kelly, również wychwalali zalety tej mlekiem i miodem płynącej krainy, w której rzeki były żeglowne na całej długości, a drewno – nadzwyczaj obfite, ziemia uprawna „samoczynnie dawała więcej z akra niż ziemie rolne w Belgii i Wielkiej Brytanii”, a rzeka Kolumbia i jej dopływy „dosłownie zatykały się łososiem”. Niemały entuzjazm budziły też wielkość kłosów, obfitość plonów pszenicy oraz „niezrównanie żyzna” gleba.
Mówiono, że febry i inne choroby tak dotkliwie nękające bezodpływowe doliny bagienne równin Missisipi w Oregonie są prawie nieznane. Ludzie są zdrowsi. Pogoda także jest lepsza. „Deszcz pada rzadko, nawet w porze zimowej, ale jego brak rekompensuje dostatecznie obfita rosa” (…).
Powody wyjazdu
Na Wschodzie te wybujałe opowieści trafiały do uszu ludzi, którzy już wcześniej nie mogli usiedzieć na miejscu i przeżywali ciężkie czasy. W 1837 roku przez kraj zaczęła się przetaczać poważna recesja, w wyniku której płace spadły nawet o pięćdziesiąt procent, banki ogłaszały niewypłacalność, a w miastach demonstrowały dziesiątki tysięcy bezrobotnych.
Dla rolników jeszcze gorszy okazał się spadek cen plonów: za pszenicę płacono zaledwie dziesięć centów od buszla, a na kukurydzę – jak mówiono – „nawet za darmo nie można było znaleźć chętnych”. Inni jako powód wyjazdu podawali zły stan zdrowia. Dla niektórych, szczególnie w zachodnich stanach Missouri, Iowa i Illinois, pośród wszystkich tych nowych sąsiadów zrobiło się po prostu zbyt tłoczno i ludzie zatęsknili za lepszym światem.
W 1839 roku oprócz pionierskiej organizacji Kelly’ego istniało co najmniej dziesięć innych stowarzyszeń oregońskich, których członkowie pragnęli wyjechać na Zachód. Na te syrenie śpiewy szybko zareagowali również wolno urodzeni Afroamerykanie. Terytorium Oregońskie stało się „swoistym rajem dla pionierów” – i cały kraj ogarnęła gorączka oregońska (…).
Czytaj też: Poszukiwany żywy lub martwy. Zagadka śmierci Jesse’ego Jamesa
Początek oregońskiej gorączki
Zachęcone sukcesem Elizy Spalding i Narcissy Whitman, w 1838 roku w podróż na Zachód wyruszyły cztery kolejne misjonarki – lecz dopiero dwa lata później taką próbę podjęły pierwsze kobiety niebędące misjonarkami. W 1840 roku co najmniej jedna rodzina emigrantów towarzyszyła karawanie Amerykańskiej Kompanii Futrzarskiej w jej corocznej (i ostatniej) podróży na Rendezvous w Green River. (…) W 1841 roku podążyło za nimi około stu imigrantów, a w następnym roku liczba ta znowu się podwoiła.
Z kolei 1843 rok, w którym Peter Burnett tak czarował publiczność ze swojej oratorskiej skrzynki, oznaczał skok ilościowy w porównaniu z trzema poprzednimi latami: w podróż na Zachód wyruszyło w sumie tysiąc osadników – mężczyzn, kobiet i dzieci – pełnych nadziei.
Czytaj też: Seks na Dzikim Zachodzie
Jak wyglądała podróż oregońskim szlakiem?
W pierwszych latach emigracji nie było map, przewodników ani prawie żadnych porad, co zabrać i jak dostać się do celu. Wiele wczesnych ekspedycji opierało się prawie wyłącznie na wskazówkach pozostawionych przez poprzednie tabory – kartkach ukrytych w krzakach szałwii albo przybitych do słupa.
(…) Uciążliwości, które z tego wynikały, miały iście biblijny wymiar. Wielu ludzi zabłądziło na pustyni i nigdy nie dotarło do celu. Czas podróży, która – patrząc realistycznie – musiała potrwać co najmniej pół roku, powszechnie oceniano na od trzech do czterech miesięcy. Prowiantu większość zabierała albo za mało, przez co narażała się na śmierć głodową, albo – w większej liczbie przypadków – za dużo.

Szlak oregoński na początku XX wieku.
Częściej od koni i mułów wybierano woły ze względu na ich siłę, ale wielomiesięczne ciągnięcie przeładowanych wozów nierzadko przekraczało możliwości nawet tych zwierząt. Zwierzęta, wyczerpane i niedożywione z powodu braku dostępu do dobrych pastwisk, stawały się po prostu za słabe, aby ciągnąć ciężki tabor, skutkiem czego emigranci nie mieli innego wyboru, jak tylko porzucić część, a czasem całość dobytku. Kiedy wołom brakowało już siły, całe wozy – razem z ładunkiem – zostawiano przy drodze.
Siedemnastoletnia Nancy Kelsey, która wyruszyła w podróż na Zachód w 1841 roku, relacjonowała, że gdy w końcu trzeba było porzucić ostatni wóz jej rodziny, musiała chodzić boso – „aż stopy miałam całe w pęcherzach” – i nieść na rękach roczne niemowlę. Zabrali z wozu prowiant, ale szybko się skończył i przez dwa tygodnie jadła wyłącznie gotowane żołędzie (…).
Głód, chłód i niepogoda
Wielu emigrantów przeżyło tylko dzięki temu, że zbierało rzeczy porzucone przez poprzedników – jeśli miało szczęście. Tabitha Brown, wdowa po sześćdziesiątce, relacjonowała, że kiedy od jej taboru po prostu odszedł pewien „łajdak”, który podawał się za przewodnika, straciła wszystko, co posiadała – z wyjątkiem konia. Po trzech dniach bez jedzenia dotarła do kanionu, na którego dnie leżały „martwe bydło, połamane wozy, łóżka, odzież i cała reszta oprócz prowiantu, którego prawie nie mieliśmy”.
Wielu uzupełniało zapasy żywności dzięki polowaniom na bizony, lecz to także wiązało się z niemałymi trudnościami. Te gigantyczne stada, często liczące kilkaset tysięcy sztuk, należały do atrakcji na szlaku, ale potrafiły być również niebezpieczne. Emigranci relacjonowali, że zbliżająca się ciemna plama bizonów ciągnęła się aż po horyzont.

Wielu emigrantów przeżyło tylko dzięki temu, że zbierało rzeczy porzucone przez poprzedników.
(…) Nawet dla tych, których woły wytrzymały i którym nie skończyły się zapasy, niebezpieczne mogły się okazać fluktuacje pogodowe. W latach suchych upał i kurz bywały nie do zniesienia. (…) W innych latach we znaki dawało się zimno. Szron nierzadko utrzymywał się aż do maja, a grad wielkości kamieni jeszcze w połowie lipca mógł przebić plandekę wozu i ogłuszyć dorosłego mężczyznę.
Gwałtowne wiosenne burze spadały czasem na obozowisko i w ciągu kilku minut wszystko niszczyły, a prerie w promieniu wielu kilometrów zamieniały w grzęzawisko. Na równinach skowyczały wiatry, których podmuchy bywały tak silne, że groziły wywróceniem całkowicie załadowanego wozu. Błyskawice płoszyły bydło, które wszystko tratowało (…).
Czytaj też: O.K. Corral – najsłynniejsza „bitwa” na Dzikim Zachodzie
Ofiary oregońskiej gorączki
Na emigranckich szlakach śmierć poniosły niepoliczone tysiące ludzi. Niektórzy zmarli z głodu, niektórzy na skutek chorób – tyfusu, cholery, „choroby górskiej”, „gorączki obozowej” oraz wielu innych niezidentyfikowanych „febr”. Podwójnie zagrożone były kobiety w ciąży – w związku z ryzykiem urodzenia dziecka na szlaku i późniejszymi powikłaniami.
Inni zwyczajnie oszaleli. Jedna z emigrantek widziała szczególnie rozdzierającą scenę, kiedy kobieta z jej taboru odmówiła wyruszenia w dalszą podróż. Mąż przez prawie trzy godziny próbował ją przekonać, „lecz ani drgnęła” (…).
Być może nie należy się dziwić, że z perspektywy osób z zewnątrz emigranci nie prezentowali się zbyt korzystnie. Francis Parkman, młody bostończyk, przebywał w Forcie Laramie, kiedy przybyła tam grupa emigrantów i „bez mała wzięła fort szturmem”.
„Przy bramie nagle pojawił się tłum kapeluszy z szerokimi rondami, wychudzonych twarzy i świdrujących oczu. Wysocy, niezgrabni mężczyźni w brązowych ubraniach z samodziału, kobiety o trupich twarzach i długich wiejskich sylwetkach wtargnęli do środka i – jakby wstąpił w nich demon ciekawości – spenetrowali wszystkie zakamarki fortu”.
Źródło:


KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.