Przeciwnicy Pierre'a Clostermanna rozbijali się lub tonęli. On doczekał się chwały jako as lotnictwa myśliwskiego. Po wojnie opisał piekło walk powietrznych.
Przez cały tydzień Brooker prowadzi Skrzydło w piekielnym trybie. Jego trzy dywizjony tracą 17 pilotów. My niszczymy Niemcom 24 samoloty i 52 lokomotywy. W Dywizjonie 274 jest nas tylko 11 pilotów i 16 maszyn. Jest to wprost niemożliwe życie. Służba zaopatrzenia może nam bardzo szybko dostarczyć nowe samoloty, lecz nie tak łatwo znaleźć pilotów na Tempesty. 20 marca nad ranem służbowy „Anson” przywiózł nam czterech sierżantów pilotów i jednego szefa mechanika. Ostatni z tych pięciu rekrutów został zabity już 23 marca. Nasza „stara gwardia”, zmordowana trzema codziennymi wypadami, dość miała roboty z ratowaniem własnej skóry, aby móc zajmować się nowymi przybyszami.
Strącony jak pochodnia
Biedne dzieciaki – świeżo upieczone w OTU – odbywały zaledwie trzy lub cztery godziny lotów na Tempestach. Wystraszeni przez te maszyny, które pilotowali z trudem, dali się zmasakrować przez flak i Messerschmitty 109…
Brown był jednym z tych czterech sierżantów. Zaraz po jego przybyciu do Volkel, około godziny 10.00 zmuszony byłem polecić mu wypróbowanie przed południem działek na jednym z naszych nowych Tempestów. Brown udał się do kasyna na śniadanie z całym bagażem, lecz zanim zdążył go wyładować, odwołano go do dispersalu i wysłano do akcji. Lecąc pod dowództwem Hibberta w kluczu składającym się z czterech samolotów, Brown zaczepił jakiś tuzin Focke-Wulfów, całkiem przypadkowo udało mu się uszkodzić jednego z nich i wrócić do bazy. Hibbert i Humphries zostali strąceni. Tego samego wieczora, podczas gdy piloci udali się do kasyna na herbatę, zatrzymałem go przy sobie, aby utrzymać stan gotowości.
Po 10 minutach wystartowaliśmy do patrolu nad Wesel. Nadlecieliśmy na wysokości 3000 metrów akurat w porę, aby jeszcze dostrzec jednego odrzutowca, Messerschmitta 262, znikającego w obłokach. Sekunda rozczarowania i – instynktownie – wycofuję się. Cztery Focke-Wulfy spadają nam na kark i biedny Brown zostaje strącony jak pochodnia na brzegu Renu.
Uskarżam się gorzko na sytuację Brookerowi. Piloci są wykończeni nerwowo, o czym świadczy ogromna liczba całkiem głupich wypadków następujących po sobie bez przerwy: nietrafione pociągi, zderzenia na ziemi, spalone hamulce, przedziurawione opony, nieudane lądowanie, starty ze śmigłem na dużym skoku… Mój dywizjon nie może tak dłużej trwać – w okresie od 15 lutego do 15 marca z 31 osób personelu liniowego zostało zabitych lub zaginęło 24 pilotów. Z pilotów, którzy tworzyli tę jednostkę w czasach Fairbanksa, przy życiu pozostało tylko dwóch: pewien sierżant i ja. Brooker jednak pokazuje mi kategoryczny rozkaz dowództwa: trzeba wytrwać aż do przejścia przez Ren.
Czytaj też: Nalot, który miał złamać Wielką Brytanię
Dantejskie widowisko
24 marca 1945. Pierwsza wyprawa osłonowa rusza o 3.00 nad Wesel, atakowany przez pierwszą brygadę komandosów. Gęsta chmura odłamków, kurzu i dymu unosi się jeszcze nad miastem zbombardowanym przez 150 Lancasterów, z których każdy miał dwie pięciotonowe bomby. W obrębie lotniska potworna mieszanina Tempestów i Spitfire’ów, prawie ocierających się o siebie w ciemności i lecących z prędkością 500 km/h. Trzeba mocnych nerwów, aby wytrzymać 10 minut w tym tańcu zielonych i czerwonych świateł, w którym próbuje się zbierać patrolujące klucze. Nic ciekawego do zasygnalizowania. O godzinie 10.00 znów odrywamy się od ziemi, aby eskortować 669 samolotów i 429 szybowców RAF-u, które przybyły z Anglii, przywożąc 6 Brytyjską Dywizję Spadochroniarzy.
Jest to prawdziwie dantejskie widowisko: tysiące białych spadochronów opuszcza się wśród piekielnego ognia ciężkich, średnich i lekkich dział artylerii przeciwlotniczej, podczas gdy Dakoty rozbijają się w ogniu, a szybowce rozstrzaskują na liniach wysokiego napięcia w snopach płomieni i błękitnych iskier. Typhoony atakują rakietami wszystkie stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Wysunięte pozycje kontroli radiowej kierują nas na kolumny pancerne ciągnące na front. Myśliwce niemieckie właściwie nie interweniują. Wczorajsze masowe bombardowanie Rheine i taktycznych lotnisk czasowo je unieruchomiło.
Czytaj też: Dzień chwały. 15 września 1940 roku nastąpił przełom w bitwie o Anglię
Samoloty w ogniu
Ostrzeliwujemy z karabinów maszynowych pociąg pancerny w okolicach Ringerbergu oraz grupę czołgów na ulicach miasta Bocholt. Zniżamy się do samych dachów, plując ogniem z naszych czterech działek… Dachówki lecą, pociski flaku rozrywają się wzdłuż murów, ciężarówki płoną, przerażeni mieszkańcy biegają we wszystkie strony, chronią się w bramach domów… Danny, śmiertelnie ugodzony pociskiem dwudziestosiedmiomilimetrowym, uderza z prędkością 700 km/h w kompleks budynków obok kościoła.
Gdy ten ponury dzień wstawał, jakby ociągając się, niechętnie, cztery Tempesty wystartowały pod dowództwem podpułkownika Brookera. Po półtorej godzinie tylko dwa z nich wrócą do bazy. Po ostrzelaniu z karabinów maszynowych w okolicy Osnabrück pociągu, którego śpiący flak reagował dość ospale, klucz ponownie uformował się. Nagle Barry ujrzał cienką smugę dymu wydostającą się z chłodnicy samolotu jego dowódcy, który nie przeczuwał nic złego. Zawiadomiony o grożącym mu niebezpieczeństwie zakołysał maszyną, aby móc coś zobaczyć, ale nawet w lustrze retrowizora dym był niedostrzegalny.
Niespodzianie Tempestem coś wstrząsnęło i długi, wąski jak szpada płomień ukazał się u jego ogona… Z innych samolotów, które błyskawicznie usunęły się w bok, widać było, jak okryte rękawiczkami ręce Brookera chwytają kurczowo zaczepy szklanej osłony kabiny. Nagle jego twarz i tułów ukazały się w ostrym świetle: ogień wdarł się do kabiny. Tempest przewrócił się momentalnie na plecy, tracąc równowagę. Ze ściśniętym gardłem współtowarzysze z ekipy Brookera wbili wzrok w bezradnie kołyszący się samolot – nie zauważyli nawet, jak dwa cienie wyłoniły się cicho z mgły zabarwionej kolorami tęczy przez zorzę. Ujrzeli tylko ogniste pasmo smugowych pocisków i wielkie czarne krzyże na skrzydłach dwóch Focke-Wulfów, które natychmiast zniknęły.
Drugi Tempest wpadł w korkociąg, a jego palące się szczątki spadły na autostradę, obok resztek samolotu Brookera. Wypadki te przeszły bez większego echa. Jednak Brooker tak długo stał na czele swej eskadry, że trudno było wyobrazić sobie Skrzydło 122 bez niego.
Misja: paraliż komunikacyjny
Po śniadaniu – kolejna wyprawa. Prowadzę mieszany patrol Dywizjonów 56 i 274. Przelatujemy nad wiaduktem w Bielefeld, rozbitym w proch trzy dni temu przez 14 dziesięciotonowych bomb. Kratery po wybuchach mają ponad 100 metrów średnicy. Główny cel naszej wyprawy polega na sparaliżowaniu komunikacji drogowej w trójkącie Bielefeld, Altenbecken i Arnsberg; dzielę więc samoloty na pary, które poprowadzą akcję niezależnie jedne od drugich.
Ostrzeliwuję z karabinów maszynowych dwa samochody ciężarowe wypełnione wojskiem – biedacy nie słyszą, jak nadlatuję, gdyż huk ich własnych silników zagłusza wszystko. Po dwóch takich przelotach nie pozostaje na drodze nic prócz dwóch płonących szkieletów i poszarpanych ciał. Mój numer 2 traci ze mną kontakt – jestem osamotniony.
Następnie strzelam do lokomotywy stojącej na stacji rozdzielczej; flak atakuje bardzo ostro pociskami o kalibrze 20 milimetrów. Koniec skrzydła mojego samolotu zostaje rozdarty. Przez 10 minut krążę nad punktem zbiórki, czekając na moje samoloty i wkrótce wracamy razem do Volkel, niestety bez Redge’a, którego strącił w okolicy Arnsbergu jakiś włóczący się tam Messerschmitt. Godzina 18.50. Telefon od Lapsleya, który prosi o doświadczony w boju patrol składający się z czterech samolotów, aby czuwać nad Rheine.
Czytaj też: Masakra niemieckich cywilów przez aliantów. Naloty dywanowe na Drezno, 13–15 lutego 1945 roku
Swoboda wolnych strzelców
Wydaje się, że Niemcy będą usiłowali ewakuować swoje odrzutowce w głąb kraju, korzystając z ostatnich minut zmierzchu. Dowództwo nalega, żebym prowadził ten patrol, bowiem powrót samolotów nastąpi w nocy. Czy to miłość własna? Zgadzam się nawet bez chwili zastanowienia. Ten poczciwy Lapsley prawdopodobnie uważa to za całkiem naturalne – pamięta mnie przecież z Ashford w 1943, z Normandii w roku 1944 i jak zwykle liczy na mój entuzjazm. Tak, lecz po 40 lotach bojowych w ciągu 20 dni mój zapał cokolwiek ostygł.
Aczkolwiek wstyd mi, telefonuję do kasyna w nadziei, że znajdę tam Gordona Milne’a i poproszę o zastępstwo. Ordynans trzyma mnie przy aparacie przez pięć minut, nie mogąc go odnaleźć, a godzina odlotu się zbliża. Trudno… Rozkazuję sierżantowi dyżurnemu, by umieścił mój samolot na tablicy. – Halo, Ron, wpisz JJ-B na tablicę, ja go będę pilotował.
Postępuję przezornie i zabieram bardzo dobrą ekipę: Tiny, Australijczyk, dla którego brak słów pochwały, będzie moim numerem 2, Torpy – numerem 4, Peter West – numerem 3. Instrukcje ograniczam do minimum; swoboda wolnych strzelców. Godzina 19.10. Jesteśmy o kilka kilometrów od Rheine, zakryci rozproszonymi chmurami kłębiastymi, których wielkie brzuchy napęczniały deszczem. Ściemnia się już, a długa wstęga gęstej mlecznej mgły otacza wzgórza Hopsteinu, osłaniając Kanał Dortmund–Ems i jego zniszczone śluzy.
Krajobraz po katastrofie
Rheine wygląda na straszliwie zbombardowane – jego trzy wielkie hangary zawaliły się, a znana sylwetka wieży kontrolnej z groźnymi stanowiskami flaku – znikła. Sprawia nam to prawie przykrość – jakież to dziwne! Rheine, gdzie zostawiliśmy tylu kolegów i mieliśmy tyle ciężkich bojów z JG-52, widzimy w takim stanie. Wydaje się, że mimo wszystko panuje tam gorączkowe ożywienie. W lasach, wzdłuż dróg manewrowych, można rozróżnić poruszające się światełka, a te dwie długie, błyszczące smugi pochodzą prawdopodobnie z silników odrzutowych jakiegoś Messerschmitta 262, szykującego się do ucieczki.
Kilkanaście maszyn umknęło prawdopodobnie dyskretnie w cień. – Halo, Pierre, to idiotyczne, ale nic nie widać. – Stul pysk! Posyłam Petera do diabła, ale on ma rację: istotnie nic nie widać. Postanawiam szeroko okrążyć lotnisko na wysokości 400 metrów i wrócić. Celownik, źle wyregulowany, oślepia mnie i po omacku przyciemniam go tak, że w szybie ochronnej zaczynam rozróżniać czerwonawą nitkę w kształcie koła.
Ostatni rzut oka wokół. Niespodziewanie na lewo ode mnie ukazują się wyraźnie dwie cienkie fioletowe smugi gazów spalinowych samolotu dwusilnikowego. – Uwaga, Talbot, atak z godziny dziewiątej! Jest to Junkers 88 – nocny myśliwiec. W cieniu, który zniekształca proporcje i zaciera odległość, wydaje mi się on olbrzymi. Nerwowo oddaję na chybił trafił serię pocisków w kierunku uciekającej czarnej masy i pryskam… Z całą pewnością trafiłem. Trzy wybuchy, krótkie i suche jak sygnały Morse’a – i morze płomieni wylewa się z przeciekających zbiorników prawego skrzydła, oświecając długi kadłub oznaczony czarnym krzyżem… A potem, bardzo wyraźna na tle tej świecącej masy, sylwetka Tempesta…
Koszmar trwający ułamek sekundy – i ogromny snop światła rozjaśnia niebo… To biedny Tiny, który leciał na oślep tuż za mną, wpadł na śmiertelnie trafionego Junkersa, zanim zdążył wykonać najmniejszy ruch! Powoli kaskada rozpalonych do białości szczątków obu spalonych maszyn rozprasza się i gaśnie nad lasem Mettingen, nad którym zapada noc.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Pierre’a Clostermanna „Wielki cyrk” (Bellona, 2022).
KOMENTARZE (2)
Zdjęcie J.Joswicka przedstawia amerykański B-24 podczas nalotu na rumuńską rafinerie w Ploeszti
Dziękujmy za informacje, poprawione.