1413 rok. Król Jagiełło wciąż nie ma męskiego potomka. Spiskowcy chcą osadzić na tronie potomka Hohenzollernów. Tymczasem dochodzi do serii okrutnych zabójstw.
Od świtu przemierzali wysokopienny niepodszyty grąd, martwy od mrozu lodowy gąszcz dębów, buków, grabów i jodeł. Do butów przymocowali owalne wiklinowe obręcze wypełnione plecionką z grubego rzemienia. Kruszyli nimi twardą śnieżną pokrywę – raz szarą jak wilcze futro, to znów skrzącą się milionami diamentowych okruchów. Na grzbietach mieli kożuchy, a na głowach baranie czapy. Mimo to zimne powietrze przenikało ich na wskroś.
Prowadził Izbor. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w osadzie, zabrał ze sobą pomocnika. Miał jeszcze dość sił, by napiąć łuk, ale czuł, że sam zdobyczy nie oprawi i nie doniesie do wioski. Wieśniacy uważali go za obcego, patrzyli nań krzywo, mimo to chodził wczoraj od chaty do chaty w poszukiwaniu ochotników. Zdolnych do ruszenia na polowanie zostało niewielu. W końcu zgłosił się Jurand, który teraz trzymał się dwa kroki z tyłu. Chłopak był młody, miał więcej sił niż inni. Uchodził za sprawnego cieślę, ale słabo znał się na zwierzynie. Żona kazała mu iść. Źle życzyła Izborowi, miała jednak ten sam powód co stary myśliwy, by zapomnieć o urazach. Był to głód.
Zima stulecia
Takiej zimy jak ta ludzie tu nie pamiętali. Od mrozu pękały w lesie drzewa, wymierały wychudzone zwierzęta. Klęska zaczęła się już latem, kiedy powodzie zalały pola, zagrody i spichlerze. Potem nastała jeszcze bardziej mokra jesień. Potopiły się krowy i świnie wypasane w zagłębieniu na grodzonych leśnych polanach. Zapasów z zeszłorocznych zbiorów nie starczyło. Na domiar złego wielką plagą przyszły myszy i wyżarły ziarno przeznaczone na wiosenny siew. Głód i wilgoć sprowadziły na ludzi najrozmaitsze choroby. Nastał marzec, a zima nie odpuszczała. Świat na kilka dni zasłoniły obfite śnieżyce, po nich zaś, miast odwilży, zapanowały jeszcze surowsze mrozy. Żeby przeżyć, ludzie jedli żołędzie i korę.
Córka Izbora była przy nadziei; rozwiązanie powinno nastąpić wczesnym latem, mimo to targały nią bóle, jakby już miała rodzić. Stary wiedział, że jeśli niczego nie upoluje, jego córka umrze. Umrą też cieśla, który z nim szedł, jego żona i troje ich dzieci. I może nikt w wiosce nie przeżyje. Potrzebowali mięsa, które postawi na nogi mężczyzn, pozwoli przetrwać kobietom i dzieciom.
Tańczący z wilkami
Szczęście im sprzyjało. Już po godzinie natrafili na poruszony śnieg. Izbor rozpoznał miejsce żeru: zwierzęta grzebały tu kopytami w poszukiwaniu krzewin i porostów. Kilkanaście kroków dalej, pod rozłożystym starym dębem, mężczyźni odkryli legowisko – obszerną podłużną nieckę wytopioną w śniegu aż do gołej ziemi. Jurand spojrzał pytająco na Izbora.
– Jeleń – orzekł stary.
Wstąpiła w nich otucha, żwawym krokiem ruszyli tropem zwierzyny. Ale nie tylko oni walczyli o przetrwanie. Lasy, zwłaszcza w pobliżu ludzkich osad, przemierzały stada głodnych wilków, gotowych rzucić się nawet na idących w grupie myśliwych. Izbor niósł łuk myśliwski, a Jurandowi przytroczył do pleców małą kuszę na wilki. Teraz kazał mu ją przygotować do strzału. Obawy wkrótce się potwierdziły. Za pierwszym pasmem grądu do śladów jelenia dołączyły nowe, ułożone w jednej linii – duże, wydłużone, przednie pazury odciśnięte w śniegu wyraźniej niż boczne.
– Wilki – mruknął Izbor.
– Widzę jednego… – Jurand kucnął, by przyjrzeć się tropom.
– Tak idzie wataha. Pierwszy wilk prowadzi, a następne stawiają łapy w jego śladzie.
– Może to ryś?
Czytaj też: Myśliwi szczuli zwierzynę psami i zabijali matki z młodymi. Jak wyglądały polowania w średniowieczu?
Skazani na śmierć
Izbor pokręcił głową. Rysie to koty, chowają pazury, gdy idą po śniegu. Stary chciałby się mylić, bo rysie polują samotnie, ofiarę zakopują w śniegu albo wciągają na drzewo. Rysiowi mogliby podebrać zdobycz, a po wilkach zostaną tylko krwawe strzępy na śniegu.
– Wilki – powtórzył.
Szli tak jeszcze pół mili. Jurand czuł ból w całym ciele. Głód szarpał nim od środka, mięśnie drżały. Choć nie był myśliwym, wiedział, że nie mają szans z wygłodniałym stadem. Dalsza wędrówka to szaleństwo. Pomrą tu z głodu, a zwierzęta rozszarpią ich ciała i rozwloką kości. Ogarnął go tak silny lęk, że zabrakło mu tchu, osunął się na kolana. Izbor jednak tego nie widział. Parł naprzód, nie odwracając głowy. Ale i on, uszedłszy jeszcze pół stajania, przystanął. Chwilę wpatrywał się w śnieg wydeptany wokół młodych drzewek. Potem odwrócił głowę, poszukał wzrokiem towarzysza i kilka razy niezdarnie zagarnął do siebie powietrze grubym od futra ramieniem.
– Bóg nam sprzyja! – zawołał, gdy Jurand w końcu się do niego dowlókł. – W tym miejscu żerowały sarny. Wilki poniechały jelenia i poszły za stadem.
Myśliwy jeszcze raz pochylił się nad tropem. Przetarł oczy załzawione od mrozu i oślepiającej bieli. Samiec czy samica? Odciski kopyt były tu wyraźne, szerokie i głębokie.
– Byk! – oznajmił radośnie.
Przed wyjściem z wioski Izbor modlił się o samca, bo taki łup wart był trudu i poniesienia kary, jeśli kłusownictwo by się wydało. Mięsa starczyłoby dla całej osady. Zostałyby też skóra, którą można by dobrze sprzedać, i poroże. Liczył także, że uda mu się zdobyć dla córki cudowną kostkę Świętego Huberta – chrząstkę z serca jelenia, w kształcie krzyża, która sproszkowana i podana ciężarnym kobietom czyni cuda.
Przeklęty las
Wzmocnieni nadzieją szli za tropem kilka godzin, aż znaleźli się na otwartej przestrzeni: szerokim na dwa stajania pasie mokradeł, teraz ustalonych mrozem. Zaczęło wiać. Trop wiódł prosto do rozciągającego się za bagnami gęsto podszytego, podmokłego boru, zamkniętego z trzech stron szerokim potokiem zwanym przez tutejszych Czarcią Wodą. To przeklęty las, usiany topieliskami i bezdennymi moczarami, prastare cmentarzysko wampirów, strzyg, upiorów i różnych sił nieczystych.
Nawet podczas wojen, których na tych ziemiach nie brakowało, ludzie woleli zginąć od wrogich mieczy, niż chronić się w tym plugawym zakolu. Jak sięga ludzka pamięć, nikt stamtąd cały nie wyszedł. Kiedyś kilku śmiałków zapuściło się na bagna. Wypili kwartę wódki i ruszyli przed siebie. Macając długimi żerdziami zdradzieckie wody, parli naprzód. I słuch po nich zaginął.
Jurand słyszał tylko o jednym drwalu, który wrócił. Pobłądził zimą, dawno temu. Spędził za bagnami całą noc. Ledwo uszedł sto kroków – opowiadał po powrocie – a już się go czepiały jakieś kosmate ramiona. Ciche wycie niosło się tam nisko ziemi jak mgła, krew skapywała z koron drzew do oczu, gdy tylko człowiek uniósł głowę, by w niebie poszukać ratunku. Kilka dni później rozum mu całkiem odjęło i stracił mowę.
– Przez bagna nie idę! – wydyszał cieśla.
– Las jest gęsty. – Izbor chwycił go za ramiona i mocno nim potrząsnął. – Rogacz prędko będzie nasz! Zrób znak krzyża. Przegonisz czarty. W imię Ojca i Syna…
– Nie pójdę!
Czytaj też: Królewna-strzyga, czyli słowiańskie podania wskrzeszone w „Wiedźminie”
Śmiertelny wróg
Mróz i wiatr przemieniły ich twarze w sztywne maski. Bolały, jakby je obito kijami.
– Sam nie wrócisz. – Izbor mówił z coraz większym trudem. Zdrętwiałe usta odmawiały posłuszeństwa. – Wybierasz śmierć.
Jurand pokręcił głową. Chciał jeszcze coś rzec, ale wydobył się z niego tylko jęk.
– Idź do diabła! – Izbor pchnął młodego cieślę, tak że ten zatoczył się do tyłu i uderzył plecami o pień drzewa, a potem wyczerpany osunął się w zaspę. Myśliwy odwiązał od butów wiklinowe obręcze. Cisnął nimi w skulonego pod drzewem towarzysza. Ruszył sam przez skute lodem mokradła. Pokrywa śniegu była tu cienka, ślizgał się co kilka kroków, z trudem utrzymując równowagę. Musiał jak najszybciej pokonać zamarznięty odcinek. Wiatr się nasilił. Mroźne powietrze dławiło go i paliło w krtani.
Wreszcie znalazł się po drugiej stronie. Uczynił znak krzyża i ruszył za tropem w głąb boru. Las szybko gęstniał. To dobrze. Idąc po śladach, Izbor domyślił się, że jeleń niesie obszerny wieniec. Mylenie tropów, zwodzenie, kluczenie w gęstwinie musiało kosztować byka sporo wysiłku. Myśliwy zobaczył zwierzę kilka pacierzy później. Dzieliło ich zaledwie kilkanaście sążni. Olbrzymi płowobrązowy samiec z potężną grzywą na karku i rozłożystym porożem. Dziesiątak! Wysoki w kłębie jak największy rumak. Zmęczony jeleń rozwarł chrapy, zastrzygł uszami i ruszył dalej w głąb boru. Już dawno wyczuł w myśliwym śmiertelnego wroga.
Czytaj też: Sydonia von Borck – czary, klątwa i zniszczony ród Gryfitów
Tajemnicza chata
W Izbora wstąpiły nowe siły. Zdjął z pleców łuk, z kołczana dobył strzałę. Zapomniał o strzygach, czartach i diabłach. Chciał dopaść zwierzę, wykroić z niego tyle mięsa, ile zdoła unieść. Zrobił kilka szybkich kroków, gdy nagle ujrzał… pniak. Pozostałość po świeżo ściętym drzewie. Ściętym ludzką ręką, nisko, tuż przy karpie. A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Przeraził się, że postradał zmysły. Że ma zwidy, że szatan zbełtał mu umysł. Chwilę później wyłoniła się przed nim niewielka polana. Kilka razy przecierał obolałe od śnieżnego blasku powieki, bo nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
Na środku polany stała chata. A raczej niski pasterski szałas wielkości budy łaziebnej, z pochyłym dachem stykającym się niemal z ziemią, krytym gałęziami i korą. Myśliwy obszedł go ostrożnie, żegnając się co chwila i mamrocząc zdrowaśki. Chata miała tylko jedno okno, od wschodu, zasłonięte okiennicą. Wchodziło się od południa. Stary chwilę stał bez ruchu. Nasłuchiwał. Z wnętrza nie dobiegał żaden dźwięk. Nad chatą nie unosił się dym. W obejściu nie dostrzegł świeżych śladów. Niskie, szerokie, prawie kwadratowe drzwi do połowy tonęły w śniegu.
Izborowi przeszła przez głowę myśl, że skoro chata jest opuszczona, to może wykorzysta ją jako schowek. Przywlecze tu jelenia, kawałek po kawałku, mięso będzie bezpieczne przed wilkami. Kilka razy przyjdzie po nie z wioski, może nawet zabierze wąskie sanie, które zmieszczą się między drzewami.
Straszny obraz
Zdjął rękawice, wsunął palce w wąską szparę pomiędzy okiennicą i ścianą i pociągnął do siebie. Rozległo się krótkie skrzypnięcie. Pociągnął jeszcze raz, mocniej. Okiennice nieco się uchyliły. Oparł lewą dłoń o szeroką deskę tkwiącą nad ościeżnicą, pochylił głowę, zaparł się stopami głęboko w śniegu i mocno ciągnąc do siebie, kruszył lód osiadły na zawiasach. Gdy okiennica rozwarła się już na tyle, że można było zajrzeć do środka, podniósł wzrok.
Nie od razu zrozumiał, co widzi. W załzawionych od mrozu oczach zamajaczył straszny obraz. Dopiero po chwili z zaciśniętego gardła Izbora wydobył się ochrypły krzyk. A potem myśliwy, napierając gwałtownie ramieniem, zdołał zawrzeć okiennicę. Serce waliło mu jak oszalałe. Poczuł ukłucie w piersiach. Nie miał siły uciekać. Osunął się na kolana. Wiedział, że jeśli upadnie na twarz, będzie zgubiony. Ostatnim wysiłkiem woli przywarł plecami do ściany chatki.
KOMENTARZE (4)
To ma być „ciekawostka historyczna”? No chyba jednak nie. Oddajcie mi moje 3 min. straconego życia.
1413. to rok śmierci najpotężniejszego chyba Gryfity w dziejach, władcy Szczecina i Berlina, Świętobora I (lub III jak chcą inni), syna Barnima III Wielkiego… Wielkiego bo niezwyciężonego wodza wygrywającego decydujące bitwy jedna za drugą i całe wojny; który wydawało się, że rozstrzygnął na korzyść Pomorzan na wieki całe, wielowiekową batalię z brandenburczykami.
Świętobor źle jednak postawił „w grze o tron” – liczył, że bogaty zakon wygra z Jagiełło i pomoże mu w utrzymaniu Berlina. Wysłał zatem pomoc Wielkiemu Mistrzowi, ale… Lecz takie siły niewielkie jedynie. Stanowczo byt małe by mogły wpłynąć realnie na losy bitwy. Ich celem bowiem było się tylko „zaznaczyć” po której stronie się walczyło.
Tymczasem zakon przegrał, a Świętobor stracił Berlin na rzecz Fryderyka I Hohenzollerna…
Jagiełło zaś był wściekły na wiarołomnego i sprzedajnego Gryfitę szczecińskiego – jego syna Kazimierza wziętego do niewoli trzymał długo oj długo, znacznie dłużej niż innych jeńców…
Zrozpaczony 60 letni już Świętobor, udał się na pielgrzymkę do ziemi świętej by wybłagać zwolnienie syna, a…
A Jagiełło zawarł ścisłe przymierze z Fryderykiem Hohenzollernem przeciw zakonowi (ale co za tym idzie i Świętoborowi a później jego synom) potwierdzone formalnie 8 kwietnia 1421 w Krakowie…
A co dla nas tutaj było – jest istotne?
Otóż gdyby Świętobor był mniej „chwiejny” oraz pazerny (zakon mu zapłacił wielkie sumy), i stanął, tak jak słupski Bogusław, po stronie Jagiełły, i nie stracił znakomitych rycerzy swego ojca, to być może byłby atrakcyjniejszym dla nas sojusznikiem niż Brandenburgia, a Berlin być może, była by taka szansa!, byłby dzisiaj polski… :))))
Do poczytania lekkie, ale historyczność… nie wiem. Lubię tego typu powieści. Pokuszę się o kupno
Zaznaczajcie na początku artykułu, że to nie jest historia, tylko fragment książki. Straciłam kilka minut życia na te bzdury.