Wiatr wiejący z prędkością 240 km/godzinę, fale o wysokości 15 metrów i deszcz zdzierający skórę z twarzy – taki kataklizm spadł 18 grudnia 1944 roku na amerykańską flotę operującą w rejonie Filipin. Potężny tropikalny tajfun rozgonił okręty admirała Halseya. Trzy niszczyciele zatonęły, 25 jednostek było uszkodzonych. Zginęło prawie 800 marynarzy…
Pogoda wiele razy w historii była czynnikiem przesądzającym o zwycięstwie lub porażce w wojnie. Przekonał się o tym chociażby Napoleon, którego niezwyciężoną armię przegonił spod Moskwy najtrudniejszy przeciwnik – „Generał Mróz”. Warunków atmosferycznych i ich wpływu na działania wojenne nie lekceważą także w Japonii.
Większości z nas znane jest słowo „kamikaze”. Stało się popularne w czasie II wojny światowej za sprawą pilotów samobójców rozbijających się na pokładach amerykańskich okrętów. Jednak jego pochodzenie jest dużo starsze – oznacza „boski wiatr” wiejący na zgubę barbarzyńskich najeźdźców. „Kamikaze” to tajfuny, które dwukrotnie (w latach 1274 i 1281) zniszczyły floty inwazyjne Mongołów płynące w stronę Wysp Japońskich. Japończycy uznali to za dowód boskiej opieki nad ich krajem.
W czasie II wojny światowej modlitwy japońskich matek ponownie sprowadziły „boski wiatr”. Tym razem przybrał on postać tropikalnego tajfunu, który przetoczył się nad zgrupowaniem okrętów admirała Williama Halseya. Ów tajfun nie mógł co prawda przesądzić o losach wojny, ale spowodował ogromne straty – o wiele większe niż w amerykańsko-japońskich bitwach toczonych w tym czasie na oceanie. Większe nawet niż te, wyrządzane przez ataki pilotów samobójców!
Halsey deszczu się nie boi
Sezon tajfunów na południowym Pacyfiku trwa od maja do grudnia, nie było więc niczym dziwnym, że 16 grudnia 1944 roku amerykańskie stacje pogodowe wykryły na radarach „tropikalną anomalię pogodową”. Zmierzała ona w stronę dowodzonej przez admirała Halseya szybkiej formacji uderzeniowej o nazwie „Task Force 38”. Było to potężne zgrupowanie okrętów, które wracało właśnie z operacji bombardowania japońskich lotnisk na wyspie Mindoro na Filipinach.
Halsey miał pod bronią 7 lotniskowców, 6 lekkich lotniskowców, 8 pancerników, 15 krążowników i około 50 (!) niszczycieli. Załogi wszystkich jednostek dostały rozkaz przygotowania się na nadejście sztormu. Ale o jakiej sile? Komandor porucznik George F. Kosco, ekspert od pogody na USS „New Jersey” – okręcie flagowym Halseya, nie spodziewał się niczego wyjątkowego i nie panikował. Z kolei dla Halseya priorytetem było uzupełnienie paliwa, by jego zgrupowanie odzyskało pełną sprawność bojową i mogło ponownie uderzyć na wroga. Craig Symonds w książce „II wojna światowa na morzu” pisze:
Halsey nie był typem człowieka, którego odstraszyłaby zła pogoda, ale ponieważ niektóre jego niszczyciele miały w zbiornikach zaledwie 15 procent paliwa – co było już niebezpiecznym poziomem – postanowił wyruszyć na zaplanowane tankowanie. Aby uniknąć sztormu, przesunął miejsce spotkania o niemal 300 kilometrów dalej na południe. Nie wiedział, że w ten sposób będzie zmierzał bezpośrednio w stronę nadciągającego sztormu, który rósł w siłę.
Tymczasem w kierunku zespołu Halseya szedł nie sztorm, a tajfun – 23 i ostatni w sezonie. Jak się okazało, silniejszy niż wszystkie poprzednie. Potężnym lotniskowcom teoretycznie nie mógł zaszkodzić, ale z małymi niszczycielami było inaczej. W ich pustych zbiornikach dźwięczało echo, przez co okręty były lekkie i podskakiwały na falach jak dmuchane koła plażowiczów w Międzyzdrojach. Przyczynił się do tego sam Halsey, który spodziewając się rychłego tankowania, rozkazał dowódcom niszczycieli opróżnić zbiorniki balastowe napełnione wodą morską.
Siła wiatru wzrastała i marynarze musieli po raz drugi mocować wszystkie sprzęty, a przede wszystkim wzmocnić zabezpieczenie samolotów na pokładach lotniskowców. Warto przy tym zaznaczyć, że lotniskowce większość samolotów przewoziły w hangarach, ale część maszyn stała w gotowości na pokładzie startowym, do którego były przypięte stalowymi linami. W ciągu najbliższych godzin wiele z nich miało zostać zabranych fale.
Czytaj też: To wtedy po raz pierwszy zawiał „boski wiatr”. Krwawa historia mongolskiej inwazji na Japonię
Zaczyna trochę kołysać!
Rano 17 grudnia ocean był już bardzo wzburzony, a fale osiągały pięć metrów. W tych warunkach nie było oczywiście mowy o tankowaniu. Szukając spokojniejszych wód, nieświadomy niebezpieczeństwa (albo lekceważący je) admirał Halsey kierował TF38 prosto w „oko” cyklonu.
Wieczorem fale miały już 10 metrów i przelewały się przez pokłady niszczycieli. Nawet lotniskowce tańczyły na wzburzonej wodzie i już zanotowano pierwszą stratę, którą było zmycie do morza siedmiu samolotów z pokładu lotniskowca eskortowego USS „Cowpens”, który przechylił się o 70 stopni. Siła wiatru rosła i osiągnęła 180 km/godz. Symonds opisuje:
Przy tej prędkości rozpryski wody działały jak piaskarki i odrywały farbę z burt. Marynarze, którzy wyszli na zewnątrz, przekonali się, że drobiny wody dosłownie zrywają im skórę z twarzy. Mimo wszystko Halsey czuł się zmuszony do podjęcia próby tankowania – jeżeli niszczyciele zużyją całe paliwo, będą całkowicie bezradne (…). Barometr na okręcie USS „Dewey” spadł do 27,30 cala (924,48 kPa, 693 mm słupa rtęci), najniższego poziomu, jaki kiedykolwiek dotąd zanotowano na amerykańskim okręcie. Wiatr osiągał już 200 km/godz.
Niszczycielom groziło całkowite wyczerpanie paliwa. Halsey ponownie zmienił kurs, ale znowu – nieszczęśliwie – wybrał taki, który utrzymywał zgrupowanie w zasięgu sztormu. Długo też nie pozwalał dowódcom okrętów TF38 manewrować samodzielnie.
Przed południem 18 grudnia w okręty Halseya uderzył jeszcze silniejszy wicher, osiągający 240 km/godz. Fale mierzyły przy tym nawet 15 metrów. Potężne lotniskowce i pancerniki przebijały się przez nie z trudem, niszczyciele były nieustannie zalewane. Miotało nimi na wszystkie strony.
Fale silniejsze niż stal…
W tej sytuacji tragedia była nieuchronna. Dwie 11-metrowe fale uderzyły w niszczyciel USS „Monaghan”. Okręt położył się na burtę, a potem obrócił do góry dnem i zatonął. Zginęło 256 marynarzy. Tylko sześciu uratowano. W USS „Hull” fala uderzyła od dziobu, poderwała okręt w górę i przewróciła go do tyłu. Zginęło 202 marynarzy, ale na szczęście uratowało się aż 62.
Około południa żywioł natarł jeszcze potężniej. Dwie fale spadły na niszczyciel USS „Spence”. Okręt przewrócił się i poszedł na dno, pociągając ze sobą 317 marynarzy. Uratowało się tylko 23. Prawdziwe piekło rozpętało się na lotniskowcach, gdzie samoloty zgromadzone w hangarach zrywały się z lin i rozbijały o siebie i części kadłuba, po czym wybuchały i wzniecały pożary.
Lotniskowce „Cowpens”, „Monterey” i „San Jacinto” doznały z tego powodu poważnych uszkodzeń (co ciekawe, w akcji gaszenia pożaru na USS „Monterey” brał udział porucznik Gerald Ford, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych). Trzy inne lotniskowce eskortowe straciły wszystkie 86 samolotów. Swój wodnosamolot rozpoznawczy „zgubił” też pancernik USS „Iowa”. Łącznie zniszczeniu uległo 200 samolotów (146 znalazło się za burtą). 25 okrętów miało mniejsze uszkodzenia, ale na tyle poważne, że wymagające napraw w porcie. Zginęło aż 792 marynarzy.
Wyciąganie rozbitków w takich warunkach było niemal niemożliwe. Jednak w czasie 53-godzinnej akcji ratunkowej załoga niszczyciela USS „Tabberer”, dowodzonego przez kapitana Henrego Lee Plage, ocaliła aż 55 osób. Marynarze z „Tabberera” dostali za to odznaczenia, chociaż działali samowolnie i wbrew rozkazom Halseya.
Czytaj też: Wojna na Pacyfiku. Niezwykłe akcje amerykańskich okrętów podwodnych
Błędy spowodowane stresem
Sztorm rozgonił okręty TF38 po wielkiej przestrzeni Pacyfiku. Po wielu godzinach udało się je zgromadzić w jednym miejscu i zatankować. Halsey chciał płynąć raz jeszcze w stronę Filipin, by przeprowadzić kolejny atak lotniczy, ale ostatecznie zreflektował się i skierował swą flotę do bazy na atolu Ulithi w Archipelagu Karolinów, żeby dokonać napraw. Symonds wyjaśnia:
Tam ponownie musiał się zmierzyć z publiczną krytyką decyzji, które podjął w czasie czegoś, co odtąd znane było jako „Tajfun Halseya”. W czasie przesłuchania (odbyło się na pokładzie okrętu USS „Cascade”) Halsey potwierdził, że nikt go „nie ostrzegł” przed nadchodzącym sztormem, co było prawdą, chociaż sąd zauważył, że mógł wysłać samoloty, aby sprawdziły stan pogody na trasie do miejsca, gdzie miało się odbyć tankowanie.
Admirał Nimitz uznał, że były to „błędy w osądzie spowodowane stresem wywołanym operacjami wojennymi i wynikające z godnej pochwały chęci sprostania wymaganiom militarnym”.
Innego zdania był Gerald Bogan, który dowodził jedną z grup lotniskowców Task Force 38. Stwierdził on, że główny problem stanowiła niechęć Halseya, by dostosować swoje postępowanie do „warunków jazdy”. Jego zdaniem dowódca TF38 był po prostu „cholernie uparty”. Między innymi z tego względu nazywano go „Pattonem marynarki wojennej”.
Grudniowa tragedia na Pacyfiku skłoniła U.S. Navy do stworzenia rozbudowanej sieci ostrzegania meterologicznego z siedzibą w Pearl Harbour, która ostatecznie przekształciła się w Joint Typhoon Warning Center (połączone centrum ostrzegania przed tajfunami). Do końca 1945 roku tropikalne tajfuny wielokrotnie przechodziły nad Pacyfikiem, ale chociaż amerykańskie okręty jeszcze kilka razy były w opałach, żywioł nie powstrzymał pochodu wojsk USA w stronę Wysp Japońskich ani nie ocalił Cesarstwa Japonii przed klęską.
Bibliografia:
- Symonds. II wojna światowa na morzu. Historia globalna, Znak.
- Flisowski. Burza nad Pacyfikiem, Wydawnictwo Poznańskie.
- Borneman. Admirałowie. Nimitz, Halsey, Leahy oraz King, Napoleon V.
KOMENTARZE (1)
Jako ciekawostkę można dodać, ze tajfun stał się powodem niesnasek i generalnie złej krwi w US Navy. Okazało sie że dowódcy okrętów, którzy zostali zmobilizowani z marynarki handlowej, znacznie lepiej poradzili sobie w Tajfunie niż „zawodowi” oficerowie marynarki wojennej. Mając doświadczenie z cywila w pływaniu w każdych warunkach znacznie lepiej sztormowali i ich okręty odniosły generalnie mniejsze uszkodzenia. Do tego momentu „zawodowi” patrzyli na nich nieco z góry jako na „niedzielnych żołnierzy”, tak od tego momentu sytuacja się odwróciła i z zawodowych podkpiwano sobie jako z „niedzielnych marynarzy”.