Znudzeni kapo w obozie koncentracyjnym w Auschwitz wyszukiwali sobie najróżniejsze „rozrywki” – większość polegała na wymyślaniu coraz bardziej brutalnych metod pastwienia się nad więźniami. Jedną z takich „zabaw” strażników stał się boks. Dla osadzonych pojedynki na ringu toczyły się na śmierć i życie.
Była pierwsza marcowa niedziela 1941 roku. Na rozgrzanej słońcem stercie cegieł obok budynku kuchni siedziała grupka wychudzonych jak szkielety młodych ludzi. Byli zupełnie nadzy. Ich pasiaki i bielizna zostały zabrane do dezynfekcji, gdyż po pierwszej zimie w Auschwitz wszy stały się w obozie nieznośną plagą.
Teraz, wycieńczeni, czerpali przyjemność z ciepła, które przenikało ich ciała. Jednak ich nosy drażniły coraz bardziej kuchenne zapachy dolatujące z sąsiedniego budynku. W środku coś się działo, dobiegały krzyki po polsku i niemiecku, jakby odbywała się jakaś bójka. – Pewnie kapo Walter rozwala któregoś muzułmana – odezwał się jeden z więźniów.
Żywe worki bokserskie
Pozostali pokiwali głowami. Dwa tygodnie wcześniej w obozie pojawił się nowy funkcyjny, który dołączył do pierwszych trzydziestu kapo, przysłanych tu z KL Sachsenhausen, gdy tylko uruchamiano Auschwitz. Nazywał się Walter Dunning i był atletycznym blondynem o malutkich oczach i porozbijanych łukach brwiowych.
Szybko stał się postrachem więźniów na równi z dwoma największymi sadystami – Bruno Brodniewitschem i Leo Wietschorkiem, numerami 1 i 30, którzy mieli na sumieniu największą liczbę zakatowanych ludzi. Ci dwaj byli jednak po czterdziestce i nawet gdyby chcieli bić więcej, to brakowało im sił. Dunning był od nich sporo młodszy i rozpierała go energia.
Od kiedy się pojawił, więźniowie zaczęli służyć za worki bokserskie. Wystarczyło kilka dni, by ponad dwudziestu znokautowanych przez kapo ludzi nie nadawało się do pracy. A w Auschwitz oznaczało to niemal pewną śmierć.
– Mówią, że to przedwojenny mistrz Niemiec w wadze średniej…
– Nie słyszałem o nikim takim. Pewnie esesmani rozpowiadają to, żeby wywołać jeszcze większy posłuch u więźniów – odpowiedział młody mężczyzna o łagodnej, pociągłej twarzy.
Nazywał się Tadeusz Pietrzykowski i miał numer 77. Do obozu trafił z pierwszym transportem i był w nim już prawie dziewięć miesięcy. Więźniowie wiedzieli, kim jest – bokserem z warszawskiego klubu „Legia”, trenowanym przez znanego Feliksa Stamma.
Ostatnia walka
Przed wojną Tadeusz miał pseudonim „Teddy” i zadatki na niezłą karierę. Jednak tu, w Auschwitz, nie miało to żadnego znaczenia. Nie do pomyślenia było, aby jakikolwiek więzień uderzył funkcyjnego i przeżył. Chociaż kilku to zrobiło.
Tamten bokser nazywał się Dobrowolski. Był na kwarantannie, gdy jeden z kapo, może nawet Brodniewitsch, pchnął go na apelu w czasie równania szeregów. Więzień, nie namyślając się, wyjechał mu w szczękę prawym hakiem.
Przez kolejny tydzień kapo i jego koledzy pastwili się nad Dobrowolskim, aż na skutek bicia jego ciało stało się całe czarne. Przydzielili go do pracy w najcięższym komando, gdzie trzeba było rozładowywać wagony z cegłami i cementem. Bokser wciąż jednak żył. W pewnym momencie nawet esesmani zaczęli przychodzić na blok 10, żeby oglądać ten fenomen, a nawet częstowali go papierosami.
W końcu Dobrowolski postanowił zakończyć tą mękę na własnych warunkach. Kiedy znów go napadli, znokautował dwóch kapo, ciężko pobił tego, który najbardziej go męczył, a potem poszedł w stronę postenketty, gdzie został zastrzelony. Tak kończyli ludzie, którzy odważyli się uderzyć obozowych strażników-bandytów.
Nic do stracenia
Zapach gotowanego obiadu coraz bardziej drażnił siedzących na stercie cegieł więźniów. Głód był coraz silniejszy, paraliżował wszystkie zmysły, przejmował nad nimi władzę. Najchętniej poszliby stąd gdzieś, gdzie nie czuliby tej doprowadzającej do szaleństwa woni, ale nie wolno im było ruszyć się z tego miejsca. Być może dla zagłuszenia tego bezlitosnego ssania w żołądku ktoś zaczął nucić znaną obozową piosenkę o Oświęcimiu.
– W Auschwitz lager, gdzie mieszkałem, Kraft durch Frude zrozumiałem – zaintonował cicho więzień.
– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak ch**! – odpowiedział mu chór pozostałych.
– Stoi komin murowany, ale my go wykiwamy!
– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak ch**!
– Haftling chory jest pod pieczą, w Krankenbale go wyleczą!
– Stój bracie rano, wieczór stój i w południe stój jak ch**!
Zaśpiewanie piosenki trochę im ulżyło, jednak nie na długo. Głód znów stawał się tak silny, że mężczyźni wręcz skręcali się na stercie cegieł. W pewnym momencie zauważyli, że z kuchni idzie do nich jakiś więzień. Podszedł do Pietrzykowskiego.
– Ty jesteś bokser?– zapytał. Teddy kiwnął głową.
– Chcesz zarobić chleb w walce?
Teddy potwierdził ponownie.
– Ile? – zapytał.
– Pół bochenka. I kostkę margaryny.
– Z kim?
– Z kapo Dunningiem – usłyszał w odpowiedzi Teddy. Nie zrobiło to na nim jednak żadnego wrażenia. Głód zabił w nim strach.
– Nie mam żadnego ubrania. Przynieść mi coś, to pójdę – odpowiedział. Więzień ruszył biegiem w stronę kuchni.
– Zwariowałeś? Dunning cię zabije! Waży ponad 70 kilogramów, a ty najwyżej czterdzieści! – jeden z kolegów próbował powstrzymać Teddy’ego. To był Bolek Kupiec, numer 792, rzeźbiarz z Poronina, który do Auschwitz trafił w drugim transporcie. Pietrzykowski przyjaźnił się z nim, podobnie jak z jego młodszym bratem Antkiem, którego wysłano do obozu niespełna cztery miesiące później. Byli odważnymi, rozsądnymi ludźmi i Teddy zwykle liczył się z ich zdaniem. Jednak tym razem nie zamierzał.
– Bolek, za walkę dają chleb. Ja jestem głodny, inni też są głodni. Ty i twój brat potraficie rzeźbić w drewnie, sam komendant Hoess chce, żebyście urządzali mu dom. Ja poza boksem nie potrafię nic, nie mam żadnego fachu. Gdyby nie twoja pomoc, pewnie bym nie przeżył tej zimy. Ta walka to moja ostatnia szansa, nic do stracenia nie mam – odpowiedział szybko Teddy.
– Nie puszczę cię. Wiesz, że wczoraj ten Walter złamał szczęki dwóm więźniom? – Bolek chwycił go za ramię.
– Słuchaj, bili mnie już nie raz. Wiedzą, że jestem bokserem. Dostawałem za to od blokowych i kapo tęgie lanie, a jednak się nie załamywałem. A teraz… Teraz mam okazję oddać im i jeszcze dostać chleb, dla nas wszystkich. Nie zatrzymuj mnie – Teddy zdjął rękę Bolka z ramienia.
Przybiegł więzień, niosąc jakieś spodenki. Pietrzykowski założył je. Spojrzał na kolegów. Patrzyli na niego, jakby mieli widzieć się ostatni raz. Odwrócił się i ruszył w stronę kuchni, z której dobiegał teraz rechot niemieckich kapo. Był 2 marca 1941 roku, dzień, który miał na zawsze zmienić życie Tadeusza Pietrzykowskiego i innych więźniów w Auschwitz.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Andrzeja Fedorowicza Gladiatorzy z obozów śmierci, która ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona.
KOMENTARZE (1)
Zaznaczajcie jakoś te teksty z książek, to irytujące wchodzić i znajdywać je, gdy spodziewasz się artykułu.