Kiedy mowa o lekarzach z dawnych czasów, wydaje się, że w wymyślaniu coraz nowszych metod torturowania pacjentów ograniczała ich jedynie wyobraźnia. Niektóre pomysły stosowane – szczególnie w okresie średniowiecza – wydają się jednak tak obrzydliwe i bezsensowne, że trudno uwierzyć by ktokolwiek mógł pomylić je z procedurami medycznymi...
Patrząc z perspektywy czasu możemy śmiało powiedzieć, iż przez większą część historii leczenie było gorsze od chorób…
Lepiej być wesołym
Jan z Gaddesden w swoim dziele Rosa Medicinae opisywał metody leczenia chorób psychicznych. Trzeba mu przy tym przyznać, że z ludźmi obchodził się, jak na swoje czasy, łagodnie.
Zwiąż lekko ich kończyny i rozetrzyj mocno wnętrze dłoni oraz podeszwy stóp; włóż im stopy do osolonej wody, pociągnij za włosy i nos, ściśnij mocno palce u nóg i rąk oraz postaraj się, żeby świnie zakwiczały im do uszu. Otwórz żyłę na głowie, nosie lub czole i odciągnij krew z nozdrzy szczeciną wieprza. Włóż do nosa pióro lub słomkę, aby wywołać kichnięcie, i spal ludzki włos lub inną brzydko pachnącą rzecz pod ich nosem. Wsuń im pióro do gardła i ogol tył głowy.
– czytamy w jego księdze, której powstanie datuje się na 1314 rok. Czy to mogło pomóc? Z pewnością medyk osiągał jedno: wszyscy doskonale wiedzieli, kto był niedawno jego pacjentem, ze względu na dość specyficzną fryzurę.
Zdecydowanie bardziej drastyczne kroki podejmował wobec melancholików Roger Frugard żyjący w drugiej połowie XII wieku, autor Practica Chirurgiae. Leczył przy użyciu rozgrzanego złotego pręta, który był na tyle elastyczny, że można było dostosować jego kształt do potrzeb przed zabiegiem. Ten sam lekarz twierdził, że warto przedziurawić czaszkę osoby chorej na depresję, by „szkodliwa materia” mogła opuścić jego głowę.
Rozpalone do czerwoności metale były, jak się okazuje, lubianym narzędziem pracy wielu medyków. Zdarzały się nawet spory o termin, w którym należy wykonywać zabiegi: jedni uważali, że trzeba to obowiązkowo czynić wiosną, inni zaś byli zdania, że powinno się przypalać chorych cały rok. Lista chorób „leczonych” kauteryzacją była z resztą bardzo długa: przepuklina, choroby skóry, rany, nadmiar flegmy, epilepsja czy zwyczajne bóle głowy.
Upodobanie do przypalania pacjentów nie było popularne jedynie w Europie. Abu al-Quasim ibn al-Abbas Al-Zahrawi również polecał kauteryzację głowy. Procedura miała za zadanie usunięcie skóry z określonej powierzchni czaszki, po wcześniejszym ogoleniu włosów. To mogło nie wystarczyć, a w bardziej zaawansowanych przypadkach choroby trzeba było wykonać bardziej skomplikowany zabieg:
Przypal starannie dwa miejsca na czole zaokrąglonym żegadłem, dwa z tyłu głowy żegadłem szerokim, a także dwa punkty na skroniach, jeden pod wargami, jeden w dołku na szyi, dwa pod obojczykami i trzy na piersi, i jeszcze po dwa na każdym biodrze oraz kolejne dwa pod kośćmi skokowymi.
Pacjent musiał być silny, by przeżyć szok; inaczej nie nadawał się do leczenia. Dość dużą dawką zdrowego rozsądku wykazał się Bruno z Longoburgo, który zalecał by nie trzymać rozgrzanego pręta przy czaszce zbyt długo, ponieważ mózg chorego może się ugotować, a wówczas biedak umrze.
Moczowe kontrowersje
Przekonanie o leczniczych właściwościach moczu było popularne w średniowieczu i w niektórych kręgach przetrwało aż do dziś. Nawet Galen polecał spożywanie specjalnie spreparowanego moczu niewinnego chłopca, uprzednio zamieszanego w miedzianym naczyniu.
Wszystko wskazuje na to, że moczowa fiksacja była wśród lekarzy bardzo silna. Medycy badali próbki, podobnie jak czyni się to współcześnie pod kątem rozmaitych chorób. Tyle, że w średniowieczu określano kolor uryny – trzykrotnie, w świetle słonecznym, wyróżniając kolor żółty, zielony, czerwony, fioletowy i czarny. Na tej podstawie, wedle korelacji z układem planet i gwiazd, a także chwilowym stanem pogody, określano stan zdrowia pacjenta (z czego oczywiście nic nie wynikało, ale lekarz nie musiał przynajmniej go dotykać).
Uschnąć z miłości – dosłownie
Dla ludzi żyjących w VII wieku choroba zwana dziś złamanym sercem była jak najbardziej realnym problemem, który trzeba było leczyć. Powszechna opinia mówiła, że przyczyną miłosnej choroby jest suchość mózgu – trzeba go było zatem nawilżyć. Sposób? Pacjentowi kazano wąchać podkładki menstruacyjne wybranki lub dym z jej spalanych odchodów.
Sprawy seksu w średniowieczu były traktowane nie mniej specyficznie i ostrożnie niż w pozostałych epokach. Autorka poradnika domowego, Trotula, żyjąca między XI i XII wiekiem, w bardzo śmiały na swoje czasy traktowała tematykę intymną. Zalecała regularne pożycie, w przeciwnym razie zbyt cnotliwą kobietę mógł zdusić „dziki zwierz” – to znaczy „wędrująca macica”. Wzorem Hipokratesa, Trotula zalecała środki prewencyjne: wsadzanie do nosa palonej wełny lub cuchnącej skóry, a także nacieranie miejsc intymnych pachnącymi i słodkimi maściami. Na tym, wydającym się logicznym zaleceniu, rzecz się jednak nie kończy. Wdychanie oparów gotującego się starego buta zdaniem Trotuli pomagało na zbyt obfite miesiączki. Z jakiegoś powodu, którego autor tekstu woli nigdy nie poznać, pacjentkom borykającym się z problemem zbyt dużego przyrodzenia partnera, Trotula zdecydowanie odradzała użycie sproszkowanego szkła. Wynikałoby z tego, że podobne pomysły przychodziły kobietom do głowy, a „metoda” okazała się zbyt głupia nawet na swoje czasy…
Przypadkowa pomoc
Niektóre lekarstwa być może wydawały się z pozoru głupie, ale przy ówczesnym stanie techniki i higieny mogły okazać się… zadziwiająco pomysłowe i w gruncie rzeczy pomocne. Na przykład Roger Frugard w swojej książce z 1180 roku opisywał metodę rozpoznawania podskórnych pęknięć czaszki: pacjentowi kazał zagryzać orzech lub zatykać nos oraz usta i dmuchać. W ten sposób faktycznie lokalizacja uszkodzeń mogła wyjść na jaw, bo pacjent zwyczajnie czuł ból w konkretnym miejscu.
Inny lekarz polecał na złamane żebra zjadanie dużych ilości wzdymającego pokarmu. Efekt? Napchane fasolą żołądek i jelita usztywniały korpus i w pewnym stopniu zapobiegały złym zrostom i przebiciom.
Wśród prymitywnych i przypadkowo skutecznych metod leczenia można wymienić jeszcze wykorzystanie opatrunków z pajęczyn, chleba i śliny, czy też niedźwiedziego sadła, a także zasklepianie brzegów rozcięć przy pomocy głów mrówek (tę ostatnią metodę stosuje się w ekstremalnych warunkach nawet dziś, a dodatek zwierzęcych tłuszczów znajdziemy w wielu maściach wspomagających gojenie; pajęczyny w połączeniu ze śliną i chlebem wydzielają antybiotyk).
Guy de Chauliac, następca Henri de Mondeville’a i znany chirurg, zalecał podawanie chorym rosołu z kurczaka, co również można zaliczyć do trafnych, a przynajmniej nieszkodliwych zaleceń. Przyczyn impotencji szukał w psychice kochanków i w razie problemów łóżkowych zalecał serię okraszonych winem spotkań z „doświadczoną kobietą”; głośno krytykował obżarstwo i zaliczał otyłość do groźnych chorób. Pamiętajmy jednak, że ten sam lekarz chciał likwidować nieświeży oddech przez nacieranie pacjenta krwią królika!
Uciekać, lekarz!
Wychodzi na to, że w średniowieczu metody leczenia opierały się zazwyczaj na niepopartych niczym przesądach i kuglarstwie lekarzy. Problem polegał na tym, że ludzie, którzy mieli pomagać cierpiącym… nie mieli pojęcia jak to właściwie robić! Dlatego słynny de Mondeville polecał przede wszystkim poprawić stan umysłu chorego – w ten sposób nikt nikomu jeszcze przecież nie zaszkodził. Trzeba przyznać, że Francuz miał nietypowy, trzeźwy osąd własnych możliwości.
Wśród jego porad znajdziemy nawet zalecenia, by ukartować jakieś grubsze kłamstwo, może napisać fałszywy list o śmierci przeciwników pacjenta lub o zbliżającym się awansie w pracy. Tymczasem, jeśli istniała możliwość nie ingerowania w żaden sposób w organizm chorego – najlepiej było z niej skorzystać. Jeden z poradników lekarskich polecał nawet łatwy fortel – jeśli diagnoza była niepewna, najlepiej powiedzieć pacjentowi, że to wątroba. Autor podręcznika The Doctors Visit prawił: „Przypuśćmy, że nic nie wiesz; mów wtedy, że to niedomoga wątroby […] Pacjenci tego nie rozumieją, co jest bardzo ważne”.
Może to i dobrze. Z drugiej strony, trafić w średniowieczu na zbyt ambitnego lekarza było często równoznaczne z wyrokiem bolesnej i okrutnej śmierci. Obserwujący germańską medycynę, muzułmański wojownik Usamah ibn Munquidh tak opisuje zderzenie z rzeczywistością europejskiego podejścia do chorych:
„Wtenczas lekarz rzekł: „Przyprowadźcie do mnie jakiegoś silnego wojownika i dajcie mi ostry topór”. Przybył wojak z siekierą… Wtedy lekarz położył nogę chorego na drewnianym klocku i kazał wojakowi odrąbać mu kończynę jednym uderzeniem. Ten uczynił, jak mu polecono, ale noga nie została odcięta. Zadał drugi cios, a wtedy szpik wypłynął z kończyny i pacjent zginął na miejscu.
Potem lekarz zbadał kobietę i powiedział: „W głowie tej niewiasty siedzi diabeł. Ogolcie jej włosy”. Jej stan umysłowy się pogorszył. Wtedy medyk rzekł: „Szatan przeniknął w głąb czaszki”. Zatem wziął brzytwę, zrobił głębokie nacięcie w kształcie krzyża, zdarł skórę, obnażając kość czaszki, i wtarł w nią sól. Kobieta także natychmiast wyzionęła ducha”.
Bibliografia:
- Belofsky, N., Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie. Wydawnictwo RM, 2019.
- E. Herman, Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku. Znak Horyzont, Kraków 2019.
- Pilcher, J., Guy de Chauliac and Henri de Mondeville – A Surgical Retrospect. Annals of Surgery, 1895.
KOMENTARZE (1)
NFZ nie dużo lepszy…