Ciemność… Ciemność potrafi być tak gęsta, że czasem wydaje się wręcz namacalna. Czujemy wtedy, jak nas otacza, jak przyjmuje materialny kształt, który gra na niewidzialnych strunach naszego umysłu. Niektórzy nazywają to uczucie nagłej trwogi szóstym zmysłem, ostrzeżeniem przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
Czasem ten pierwotny instynkt, który odziedziczyliśmy po naszych zwierzęcych przodkach, może faktycznie ocalić nas przed zagładą. Pomimo upływu tych wszystkich lat do tej pory pamiętam moment, gdy poczułem go osobiście…
Dotknięcie nieznanego
Nazywam się Leszek Szuman i przyjechałem do Szczecina zaraz po wojnie. Wtedy to zrujnowane miasto było prawdziwym tyglem międzykulturowym, w którym kipiały ludzkie charaktery, boleśnie naznaczone przez wojnę. Niemcy, Żydzi, Polacy, wszyscy szukający swojego miejsca w nowej rzeczywistości. W tamtych ciężkich czasach, gdy już pokonaliśmy okupanta, nadszedł okres powolnego podnoszenia się z kolan.
Szczecin miał niechlubne miano jednego z najniebezpieczniejszych miast w kraju, gdzie zabójstwa i rozboje były na porządku dziennym. Ludzie nie mogli liczyć na służby porządkowe i musieli radzić sobie sami. Tak samo musieliśmy wykazywać się pomysłowością w zakresie zaspokajania bieżących potrzeb. Snuliśmy się po zgliszczach miasta niczym stado wron krążące nad padliną, zbierając wszystko, co mogło się przydać do życia.
W trakcie tych wędrówek dotarłem do gmachu ówczesnej szkoły rolniczej przy ulicy Słowackiego. Wojna przerwała jego budowę, a w jego podziemiach urządzono magazyn farmaceutyczny. W piwnicach znalazłem walające się butelki po lekach i stosy wieszaków. Niestety nie znalazłem niczego, czego potrzebowałem w tamtych momencie. Nie wiedziałem, że jeszcze tam wrócę w przyszłości i cudem uniknę śmierci.
Minęło parę lat, ożeniłem się i zostałem ojcem. Moja rodzina zaczęła się powiększać i potrzebowaliśmy wieszaków do ubrań. W tamtych czasach wszelkie tego rodzaju luksusy były towarem trudno dostępnym. Po chwili namysłu przypomniałem sobie o moim znalezisku z czasów, gdy plądrowałem ruiny miasta. Postanowiłem więc udać się do opuszczonych podziemi gmachu przy Słowackiego i sprawdzić, czy wieszaki jeszcze tam są.
Było to latem 1952 roku. Kiedy wszedłem do holu budynku, nic nie zapowiadało niezwykłych wydarzeń, które miały być moim udziałem tego popołudnia.
Powoli oświetlając sobie drogę latarką, zmierzałem w kierunku podziemi. Mijałem ostrożnie brudne korytarze i sterty gruzu. Byłem czujny, ponieważ w tych trudnych czasach zawsze mogłem spotkać kogoś mniej przyjaźnie nastawionego niż ja. Znajdowałem się już w okolicach piwnicy i zacząłem schodzić, gdy nagle poczułem coś jak uderzenie. Piekący ból przeszył moje plecy.
Przerażony stanąłem bez ruchu, wpatrując się w ciemność. Byłem sam. Niewidzialne, lodowate palce chwyciły mnie za gardło, boleśnie je ściskając. Dreszcz przebiegł przez moje całe ciało, jeżąc na nim włosy. Ogarnęła mnie panika. Wiedziałem, że jeśli zaraz nie opuszczę tego miejsca, to już nigdy nie ujrzę światła dziennego. To miejsce stanie się moim grobem. Uczucie, które mi towarzyszyło, było całkowicie irracjonalne, ale miało wręcz namacalny charakter. Zabrakło mi tchu, musiałem się stamtąd wydostać.
Gdy odzyskałem władzę w nogach, biegłem ku wyjściu. Wydostawszy się na powierzchnię, zasapany padłem na kolana, wciągając łapczywie powietrze do płuc. Wiedziałem, że właśnie uniknąłem śmiertelnego niebezpieczeństwa. Wtedy nie wiedziałem, co mi groziło, ale byłem przekonany, że zagrożenie było realne. Teraz, gdy piszę te słowa, utrwalając moje wspomnienia, wiem już, co czaiło się wtedy w ciemności i kto odpowiadał za mój przejmujący strach. Zło, które wyrządził ten człowiek, było tak potworne, że nabrało tamtego dnia namacalnej postaci, którą (jestem tego pewien) udało mi się wyczuć.
11 września 1952 roku
Milicjanci dobijający się do drzwi kamienicy przy ulicy Wilsona 7 stracili cierpliwość i wyważyli drzwi do mieszkania. Po wejściu do środka poczuli unoszący się w powietrzu smród stęchlizny. Przez zasłony wiszące w oknach wpadało słabe światło, które ledwo co oświetlało izbę. W mieszkaniu nie było nikogo.
Godzinę wcześniej milicja przyjęła zgłoszenie od niejakiego Józefa Jarosza, który po powrocie do domu zaniepokoił się nieobecnością swojej żony. W jego mieszkaniu znajdowała się tylko sąsiadka, która opiekowała się dzieckiem Jaroszów. Kobieta twierdziła, że usłyszała nieustający płacz dziecka i przyszła sprawdzić, co się dzieje. Drzwi wejściowe były otwarte, więc weszła do środka. Matki dziecka nie było. Postanowiła przypilnować niemowlę i poczekać, aż wróci, ale Irena Jarosz znikła.
Zdenerwowany Józef zaczął wypytywać sąsiadów o swoją żonę. Takie zniknięcie było do niej zupełnie niepodobne, zwłaszcza gdy w domu było malutkie dziecko. Józef obszedł kamienicę w poszukiwaniu Ireny, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Gdy wrócił do mieszkania, zauważył, że z domu zginęły też: pierzyna, koc, prześcieradło, garnitur i zegarek. Mężczyzna nie miał zamiaru dłużej czekać i zawiadomił milicję.
Zanim na miejsce przyjechały służby bezpieczeństwa, Józef postanowił sprawdzić, jeszcze jedno miejsce: mieszkanie swojego sąsiada dziwaka Józefa Cyppka. Miał niepokojące przeczucie, że może mieć on coś wspólnego ze zniknięciem Ireny. Mężczyzna nie otworzył mu, kiedy ten szukał żony za pierwszym razem, dlatego postanowił zajrzeć do środka jego mieszkania przez okno. Lokal znajdował się na parterze, więc nie było z tym większego problemu.
Gdy podciągając się rękami, wspiął się na łokciach na parapet, udało mu się zobaczyć wnętrze pomieszczenia. Pomimo panującego tam półmroku rozpoznał leżącą na podłodze kołdrę skradzioną z jego mieszkania.
Przybyli na miejsce oficerowie milicji wysłuchali roztrzęsionego mężczyzny i zapukali do drzwi Cyppka. Gdy ten im nie otworzył, postanowili poczekać na mężczyznę. Kiedy po trzydziestu minutach nikt nie przyszedł, zdecydowali, że dostaną się do pomieszczenia siłą.
Po przekroczeniu progu mieszkania zaczęli się rozglądać po poszczególnych pomieszczeniach. W tym samym momencie oficer stojący na czatach zobaczył na korytarzu idącego w jego kierunku mężczyznę.
– To on! – krzyknął Józef, wskazując palcem nieznajomego. – To Cyppek!
Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, a Jarosz przypadł do niego, łapiąc go za poły płaszcza.
– Co zrobiłeś z moją żoną, skurwielu?! – krzyknął i zaczął szarpać go za ubranie. – Gdzie ona jest?
Milicjant podbiegł do mężczyzn i zaczął ich rozdzielać.
– Spokój mi tu! – ryknął, łapiąc ich obu za ramiona. Był rosły i jego uścisk dał się im boleśnie odczuć. W tym samym momencie z wnętrza pomieszczenia dobiegł krzyk.
– Wiesiek, chodź no tu szybko!
Milicjant poluzował trochę chwyt i obrócił się, usłyszawszy swoje imię.
W progu otwartych na oścież drzwi stanął blady jak ściana milicjant. Spojrzał na swojego kolegę. Na jego twarzy widać było przerażenie wymieszane z obrzydzeniem. Nachyliwszy się, zaczął wymiotować na posadzkę, gdy za jego plecami zjawił się trzeci funkcjonariusz.
– Trzymaj tego bydlaka! – Wskazał palcem Cyppka. – To morderca.
Z notatnika służbowego:
Po wyważeniu drzwi do mieszkania obywatela Józefa Cyppka weszliśmy do środka pomieszczenia. Od wejścia poczuliśmy dziwny słodkawo-zgniły zapach, który unosił się w powietrzu. Podczas dalszej penetracji pomieszczeń mieszkalnych natknęliśmy się na ciało, należące najprawdopodobniej do poszukiwanej Ireny Jarosz. W kuchni na podłodze leżał korpus z odciętą głową, rękami i nogami. Kończyny leżały przy nim. Obok stało wiadro z wnętrznościami należącymi najprawdopodobniej do ofiary. W kuchni na blacie ujawniliśmy talerze z wątrobą i ludzkim sercem. Obok stała maszynka do mielenia, przez którą ktoś przepuścił mięso. Obok znajdował się talerz z sałatką z pomidorów. Głowy nie odnaleziono.
Rzeźnik z Niebuszewa
Józef Cyppek był tajemniczą postacią. Pochodził z Opola, jego matka była Polką, a ojciec Niemcem. Sam Cyppek uważał się zawsze za Niemca, dlatego biegle mówił w tym języku. Gdy ukończył szkołę podstawową, zdobył fach ślusarza. Pomimo niskiego wzrostu był dobrze zbudowany. W czasie pierwszej wojny światowej został ranny i amputowano mu nogę na wysokości kolana. Został odznaczony dwoma medalami. Podczas leczenia wstąpił do partii komunistycznej i został w końcu oskarżony o działalność wywrotową.
W 1919 roku zatrudnił się na kolei. Rok później ożenił się z Polką, z którą miał dwójkę synów. Jego małżonka zginęła jednak w 1941 roku podczas alianckiego bombardowania. Dwa lata później Cyppek związał się z Margaritą, która była uznawana za kobietę lekkich obyczajów. Po skończeniu wojny obydwoje przybyli do Szczecina.
W Szczecinie Cyppek zatrudnił się jako ślusarz w zajezdni tramwajowej. Jego żona zajmowała się stręczycielstwem i w końcu została aresztowana. Kiedy ona siedziała w więzieniu, Cyppek utrzymywał kontakty z wieloma kobietami. Sąsiedzi uważali go za pijaka, który w swoim mieszkaniu urządzał libacje.
Cyppek znał wielu Niemców, wśród nich między innymi rzeźnika, młodą pracownicę wytwórni mięsa oraz Hansa – właściciela stoiska na miejskim targowisku.
Podczas przesłuchania Józef Cyppek przyznał się do popełnienia morderstwa. Twierdził, że Irena od dłuższego czasu mu się podobała. W krytycznym dniu przyszła pożyczyć od niego trochę mąki. Cyppek wpuścił ją do mieszkania i tam zaproponował seks. Gdy kobieta odmówiła, usiłował ją zgwałcić. Podczas szarpaniny uderzył ją w głowę młotkiem. Ciało ofiary rozczłonkował, ponieważ chciał się go pozbyć i zakopać na cmentarzu. Z lenistwa postanowił je jednak utopić w stawie Rusałka w pobliskim parku. Zdążył w ten sposób postąpić jedynie z zaginioną głową.
Lekarz medycyny sądowej stwierdził, że ciało zostało fachowo rozczłonkowane, tak jakby sprawca robił to już wcześniej. Te informacje były zastanawiające, ponieważ w mieszkaniu sprawcy znaleziono podręcznik do anatomii i dziewczęce ubranka nieznanego pochodzenia. Zaczęto podejrzewać, że ofiar Cyppka mogło być więcej.
Milicja postanowiła spuścić wodę ze stawu Rusałka. Gdy woda opadła, milicjanci odkryli coś, co przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Pośród zarośli i błota prześwitywały białe kości czaszek wystających z dna stawu. Milicja zaczęła zabezpieczać znalezisko. Okazało się, że łącznie ujawniono kilkadziesiąt ludzkich czaszek, głównie należących do dzieci.
Cyppek nie przyznawał się do innych zbrodni, ale w trakcie przesłuchania zaczął zmieniać zdanie. Mętnie odpowiadał na pytania, raz potwierdzając doniesienia śledczych, żeby za chwilę im zaprzeczyć. Prowadzący dochodzenie nie wiedzieli, czy mają do czynienia z prawdziwym potworem, czy jedynie gwałcicielem, który nieudolnie próbował pozbyć się ciała swojej niedoszłej ofiary.
Informacje ze śledztwa zaczęły przedostawać się do opinii publicznej. Ludzie w mieście rozplotkowali się na temat szczegółów przerażającej zbrodni. Cyppek miał mordować dzieci w piwnicach późniejszej akademii rolniczej i przerabiać je na jadalne przetwory. Według miejskich pogłosek był w zmowie z bileterką kina Gwardia, do którego regularnie chadzał. Gdy któremuś z dzieci brakowało na bilet, miała ona odsyłać je do Cyppka, który rzekomo dokładał im brakującą kwotę. Cyppek mordował dzieci, a ich mięso sprzedawał na straganie u swojego znajomego. Niezależnie od prawdziwości tych rewelacji ludzie byli przerażeni. W mieście zaczęło wrzeć.
Organy władzy, widząc, że agresywne nastroje w mieście zaczynają przybierać na sile, zaczęły się obawiać zamieszek. Ponieważ zabójca uważał się za Niemca, podejrzewano, że wściekły tłum może dokonywać samosądów na obywatelach miasta, którzy byli tego pochodzenia. Od zakończenia wojny nie minęło dużo czasu i ludzie dalej gorliwie nienawidzili byłego okupanta. Postanowiono zakończyć sprawę i utajnić jej wyniki.
Dwa dni po aresztowaniu Cyppka do szczecińskiego sądu trafił akt oskarżenia, w którym zarzuty odnosiły się jedynie do zabójstwa Ireny Jarosz. Nie było w nim informacji na temat ludzkiego mięsa przepuszczonego przez maszynkę znalezioną na miejscu zbrodni.
Proces Józefa Cyppka rozpoczął się i zakończył sześć dni po jego aresztowaniu. W gazetach pojawiła się na ten temat jedynie krótka wzmianka. Dwa miesiące później zgodnie z wyrokiem sądu Cyppek został powieszony.
Epilog
Pomimo upływu lat legenda Rzeźnika żyje dalej na ulicach Szczecina. Zarówno nieliczni żyjący świadkowie tamtych dni, jak i ci, którzy pojawili się po nich, dodawali do niej swoje własne historie: o paznokciach znajdowanych w mięsie kupowanym na szczecińskim targowisku, o tym, że Cyppek był byłym esesmanem i dlatego miał kontakty, które pozwalały mu na działanie tak długo pod okiem władz. Trudno już odróżnić prawdę od fikcji, a legenda ma się dobrze, tak jak stare kamienice z Niebuszewa, które pomimo upływu lat wyglądają prawie tak samo jak w dniu ujawnienia tej makabrycznej zbrodni.
Podobne historie żyją wśród nas, przekazywane z pokolenia na pokolenie i stają się w końcu mitem. O mordercy z Niebuszewa pisał nawet Leszek Szuman w swojej książce opisującej tajemnice świata pozazmysłowego. Miał on podobno, kierowany przeczuciem, cudem uniknąć śmierci z jego rąk.
Legenda zaczyna być w końcu traktowana jak wymysł, mimo że jej źródło jest śmiertelnie realne. Ludzie zapominają o jej genezie i ofiarach, które się za nią kryją. Traktują ją jak swoistą „historię o duchach”, która przyspieszając bicie ich serca, ma zapewnić im rozrywkę. Tak jest na całym świecie. W Londynie wycieczki przechadzają się ulicami, gdzie polował Kuba Rozpruwacz, w San Francisco dalej próbują odgadnąć, kim naprawdę był Zodiac. Summa summarum praktycznie każde większe miasto ma swojego Rzeźnika.
Artykuł stanowi fragment książki W umyśle mordercy, która ukazała się w 2019 roku nakładem Wydawnictwa Skarpa Warszawska
KOMENTARZE (13)
Zacząłem czytać, ale skończyłem na wstępie, bo dzięki Bogu, nie mam zwierzęcych przodków.
A to ciekawe. Czyżbyś pochodził bezpośrednio od Adama i Ewy albo stworzyli cię kosmici jak twierdzi Erich von Deaniken i jego kudłaty kolega prowadzący Starożytnych Kosmitów? Gratuluję. Ja chyba pochodzę od jaskiniowców wywodzących się od małp.
Zamiast tego teasera polecam bardziej opublikowany na blogu W Mroku Historii obszerniejszy artykuł o Cyppku.
Po wojnie Szczein był po drugiej stronie Odry i miał pozostać Niemiecki, jednak wielki mąż Stanu i przyjaciel Polski Stalin po raz kolejny przechytrzył kapitalistyczno-nazistowsko-watykanskich imperialistów i podarował to miasto Polsce.
Towarzyszu z „Prawdy” ,Szczecin leży na obydwu brzegach Odry. Jeśli już ktoś „podarował” Polsce – Szczecin to był nim Catski minister Sazanow ,którego plan z 1914 ,zrealizował w 1945 Stalin. Wielki mąż stanu ,Stalin słono sobie za ten Szczecin policzył ,PRL w stosunku do 2 RP jest mniejszy o 70 tyś. km.
Ta sprawa odbiła się nietylko w Szczecinie ale zalej Polsce wiem też że Szczecin jest pięknym miastem i zielona piękna ul ku słońcu gdzie miałem zaszczyt mieszkać przez 2 lata w JW 2015 pozdrawiam wszystkich jej mieszkancow
Znam inną wersję. Ów czas byłem z rodzicami mieszkańcem Szczecina.Zbrodniarza miał ujawnić oficer LWP, który czekał na swoja żonę bo ta weszła do sklepu masarniczego po zakupu. Długo nie wychodziła wiec wszedł tam gdzie pytany właściciel zaprzeczał by była tam zona oficera. Ten mając broń spenetrował pomieszczenia i znalazł w podłodze wejście do piwnicy. Tam w wanie były już rozczłonkowane zwłoki jego zony i innych ludzi. Ludzie chcieli samosądu, były zamieszki w mieście.
W Szczecinie w tym czasie nie było nic do jedzenia. Miasto leżało w gruzach. Ludzi karmili na skrzyżowaniach z kuchni polowych żołnierze. Pamiętam do dzisiaj obrzydliwej grochówki z maki grochowej i krupniku ze zboża. Podobnie było w Starogardzie. Tam dzieciaki organizowały się w gangi i strzelały do siebie ze znalezionej poniemieckiej broni traktując to jako zabawę ” w wojnę”.
Do Henryk Dobnatowski ~ Ja z kolei znam jeszcze inną wersję tej legendy.To nie był masarz lecz piekarz a Rzeźnikiem nazwała go prasa i przejęła to ulica . Miał on na zapleczu sklepu ukryte wejście do piwnicy i tam , zwabiając potencjalnych klientów szukających chleba (a problemem w ówczesnych czasach było jego kupno) na tył sklepu ,tak ich kierował , że wpadali przez dziurę do piwnicy i tam ich mordował a zwłoki ćwiartował i wraz z zaprzyjaźnionym masażem sprzedawali .Tę legendę mówiono mi wiele razy . Ilekroć wybierałem się do jednej z dwóch łaźni miejskich (jedna była na Starym Mieście a druga na Niebuszewie – dzisiejszy Plac Kołłątaja ) ostrzegano mnie abym baaardzo uważał.
„Dwa miesiące później zgodnie z wyrokiem sądu Cyppek został powieszony.”
Bardzo satysfakcjonująca rzecz w artykułach o mordercach z PRL to zakończenie. Każdy dostał to, na co zasłużył, czyli śmierć. Józef Cyppek, Karol Kot, Władysław Mazurkiewicz, Edmund Słaby i inni zwyrole, którzy w dzisiejszych czasach dostaliby po 10-15 lat ze względu na niepoczytalność, trudne dzieciństwo, młody wiek (Karol Kot, 18 lat) i inne bzdety i wyszliby na wolność po połowie wyroku. Niestety w PRL skazywano na śmierć też niewinnych jak Zdzisław Marchwicki.
Marchwicki też dostał słusznie, to w ostatnich latach chce się skompromitować Gierka
Zwierzenta tez zjadaja sie w Afryce.
Zwierzenta tez zjadaja sie w Afryce.
Znam kamienicę na Niebuszewie gdzie mieszkał Cypek ..nie ma tam i nie było żadnych zapadni a prawda wygląda nieco inaczej .Pomijając fakt ,że zabił on tę sąsiadkę to nie udowodnono jemu więcej ofiar.Jednak opinia publiczna domagała się rozwiązania zagadki znikających ludzi . Prawda dotycząca sprzedaży ludzkiego mięsa, którą ukryto wygląda inaczej …Dosłownie 2 kilometry dalej od miejsca gdzie mieszkał Cypek mieszkali w jednej z kamienic Żydzi którzy w podwórzu mieli własną masarnię i tam…Nakrył ich podczas ćwiartowania ciał przypadkowy świadek i to byli faktyczni rzeźnicy z Niebuszewa. Władza obawiając się pogromów na Żydach zataiła i chroniła faktycznych sprawców wychodząć z założenia , że lepiej aby złość mieszkańców obrócić przeciwko wysiedlanym ze Szczecina Niemcom niż Żydom którzy jak wiemy rządzili w tych czasach zarówno w UB, MO jak i w Sądach. Mam nadzieję ,że sprawę wreszcie ktoś wyjaśni i wyjdzie ona na światło dzienne. A Cypek ..no cóż na swoją karę z pewnością też zasłużył ale przypisywanie jemu wszystkoch zbrodni to upraszczanie i dalsza próba zatajania rzeczywistości