Benito Mussolini ma silną budowę fizyczną, lecz cierpi na przewlekły syfilis. Tężyzna pozwala mu na intensywną pracę. Rano śpi do późna, wychodzi z domu w południe, ale nie wraca przed trzecią w nocy i przez piętnaście godzin, z krótkimi przerwami na posiłki, poświęca się dziennikarstwu i polityce.
Jest zmysłowy, co przejawia się w nawiązywaniu i utrzymywaniu kontaktów z wieloma kobietami.
Jest skłonny do wzruszeń i impulsywny. Te cechy charakteru ujawniają się w jego poruszających sugestywnych przemówieniach. Zarazem jednak, choć jest elokwentny, trudno byłoby go nazwać wytrawnym mówcą.
Jest uczuciowy, przez co łatwo zyskuje sympatię i przyjaźń ludzi ze swego otoczenia. Jest bezinteresowny i szczodry, czemu zawdzięcza reputację altruisty i filantropa.
Jest bardzo inteligentny, bystry, zaradny i rozważny. Dobrze zna ludzi, ich zalety i wady.
Równie łatwo okazuje uczucia sympatii, jak antypatii. Jest zdolny do poświęceń dla przyjaciół, z uporem i nienawiścią zwalcza wrogów.
Jest odważny i zuchwały. Ma talent organizacyjny i zdolność podejmowania szybkich decyzji, lecz nie zawsze dość wytrwałości, by zrealizować swe zamiary.
Jest bardzo ambitny. Przekonany o swojej zdolności do wpływania na losy Włoch i zdecydowany to robić.
Jest człowiekiem, który nie zadowoli się miejscem drugorzędnym. Chce być pierwszy i panować.
Zrobił szybką karierę w partii socjalistycznej – od niejasnych początków po najwyższe pozycje. Przed wojną był redaktorem naczelnym dziennika „Avanti!”, głównego organu socjalistów. Bardzo go ceniono i darzono ogromną sympatią. Niektórzy z jego dawnych kompanów i wielbicieli jeszcze dziś twierdzą, że nikt lepiej od niego nie rozumiał duszy proletariuszy. Z bólem przyjęli jego zdradę, kiedy w przeciągu kilku tygodni ze szczerego i żarliwego apostoła pacyfizmu i neutralności Włoch zamienił się w równie szczerego i żarliwego apostoła interwencjonizmu.
Ja nie wierzę, żeby to odstąpienie od wcześniej wyznawanych idei było podyktowane wyrachowaniem.
Ale trudno powiedzieć, ile z jego socjalistycznych przekonań, których przecież nigdy się publicznie nie wyrzekł, zagubiło się w procesie zdobywania funduszy niezbędnych do funkcjonowania „Il popolo d’Italia”, założonej przez niego gazety, a ile na skutek kontaktów z ludźmi o odmiennych zapatrywaniach, w utarczkach z dawnymi towarzyszami, przy stałej presji nieposkromionej niechęci, złośliwości, oskarżeń, obelg i ustawicznych kalumni ze strony jego niedawnych kolegów partyjnych i naśladowców.
Ale jeżeli rzeczywiście nastąpiły w nim jakieś definitywne zmiany, Mussolini nigdy nie da tego po sobie poznać i będzie zawsze chciał uchodzić za socjalistę. A może nawet sam będzie w to wierzył. Do takich wniosków na temat osobowości tego człowieka, kontrastujących z opinią jego dawnych kolegów partyjnych, doprowadziło mnie moje dochodzenie.
Na ich podstawie skłonny jestem przypuszczać, że gdyby ktoś o dużym autorytecie i inteligencji zdobył jego zaufanie i sympatię, gdyby umiał pokazać mu, na czym polega prawdziwe dobro Italii (bo ja głęboko wierzę w jego patriotyzm), gdyby taktownie dostarczył mu środki na właściwą działalność polityczną, nie wzbudzając podejrzeń o próbę przeciągnięcia go na swoją stronę, jestem pewny, że Mussolini dałby się stopniowo przekonać.
Równocześnie jednak, zważywszy na jego charakter, nie będzie można mieć nigdy absolutnej pewności, że w jakimś punkcie nie porzuci obranej drogi. Jak już wspomniałem, jest impulsywny i kieruje się emocjami.
Nie ulega wątpliwości, że jeżeli ten świetnie posługujący się piórem człowiek myśli i czynu, mówca porywający i przekonujący, obierze niewłaściwy kierunek, może stać się niebezpiecznym despotą i groźnym przeciwnikiem.
Z raportu szefa Służb Bezpieczeństwa Wewnętrznego
Giovanniego Gastiego, wiosna 1919 r.
Związki interwentystów
W klubie Koła Handlowo-Przemysłowego miał miejsce zjazd interwentystów z całego kraju, którzy postanowili połączyć się w związki regionalne.
W czasie spotkania głos zabrali: przedsiębiorca Enzo Ferrari, kapitan ardytów Ferruccio Vecchi i wielu innych spośród obecnych. Prof. Mussolini przedstawił najważniejsze punkty, na których ma się koncentrować działalność związków: waloryzacja wojny oraz tych, którzy na niej walczyli; sprzeciw wobec wszelkich imperializmów, które mogłyby zaszkodzić Italii oraz ewentualnemu imperializmowi włoskiemu grożącemu innym państwom; wykazanie, iż imperializm, o który oskarża się Włochów, jest obecny we wszystkich krajach, łącznie z Belgią i Portugalią. I wreszcie – oparcie walki wyborczej na waloryzacji wojny i potępienie wszystkich partii oraz pojedynczych kandydatów, którzy byli jej przeciwni.
Następnie zabrało głos jeszcze wielu innych mówców, po czym przyjęto propozycje Mussoliniego. W zjeździe uczestniczyli delegaci z różnych miejscowości w całym kraju.
„Corriere della Sera”, 24 marca 1919 r.,
rubryka „Niedzielna kronika wydarzeń”
Rozgoryczeni po wojnie
Benito Mussolini
Mediolan, początek wiosny 1919 r.
Redakcję „Il popolo d’Italia”, tak zwany bastion numer dwa przy via Paolo da Cannobio, dzieli zaledwie parę ulic od siedziby mediolańskiej sekcji Stowarzyszenia Ardytów przy via Cervia 23 – czyli od bastionu numer jeden. Wiosną 1919 roku, gdy Benito Mussolini wychodził z pracy na kolację w pobliskiej jadłodajni, były to ulice obskurne i niebezpieczne. Cała dzielnica Bottonuto to szczątek średniowiecznego Mediolanu otorbiony tkanką dziewiętnastowiecznego miasta. Labirynt krętych uliczek i zaułków ze sklepikami, wczesnochrześcijańskimi świątyniami, tawernami i burdelami, gdzie kręcą się wędrowni sprzedawcy, prostytutki, żebracy i włóczędzy.
Pochodzenie nazwy tej dzielnicy nie jest znane. Niektórzy twierdzą, że ma związek z bramą po jej południowej stronie, którą przechodziły wojska, inni mówią, że wywodzi się od nazwiska niemieckiego najemnika przybyłego w te strony z Fryderykiem Barbarossą. Tak czy inaczej, Bottonuto jest jak cuchnące bajoro rozlane tuż przy piazza del Duomo – historycznym i geometrycznym centrum Mediolanu. Kto chce tę dzielnicę przemierzyć, lepiej, żeby zatkał sobie nos. Mury zdają się pocić brudem, vicolo delle Quaglie to właściwie publiczny urynał, ludzie, których można tam spotkać, zalatują stęchlizną, kradzieże i napady mają miejsce w jasny dzień, przed wejściami do burdeli tłoczą się żołnierze na przepustce. Większość mieszkańców, pośrednio lub bezpośrednio, żyje z prostytucji.
Mussolini późno jada kolację. Po dziesiątej opuszcza gabinet redaktora naczelnego – ciasną klitkę o oknach wychodzących na ciemne podwórko, przyczepioną jak ślepa kiszka do pomieszczenia redakcyjnego podestem z balustradą – zapala papierosa i raźnym krokiem zagłębia się w cuchnące zakamarki. Bandy bosych dzieciaków wołają za nim: „Szajbus!”, żebracy siedzący wśród nieczystości na skraju uliczek wyciągają ręce, stręczyciele oparci plecami o framugi drzwi do lupanarów pozdrawiają go ruchem głowy, z szacunkiem, ale poufale. On każdemu poświęca chwilę uwagi. Przy niektórych się zatrzymuje, zamienia kilka słów, czasem coś zapisuje, umawia się na wspólne przedsięwzięcia. Jakby udzielał audiencji na swoim dworze. Dokonuje przeglądu ludzi uwięzionych w klatce nędzy, jakby był generałem, który ma z nich stworzyć armię. Ale czyż nie tak robi się rewolucję – wyposażając ludzi z nizin społecznych w pistolety i granaty?
W końcu czym tak naprawdę różnią się nieprzystosowani do zwykłego życia zdemobilizowani żołnierze, którzy za dwa liry godzą się ochraniać redakcję gazety, od alfonsów żyjących z prostytucji? I jedni, i drudzy to zasoby ludzkie nie do przecenienia. Zawsze to powtarza Cesaremu Rossiemu, swemu najbliższemu współpracownikowi i być może jedynemu prawdziwemu doradcy, który ma mu za złe bliskie stosunki z tymi ludźmi: „Jesteśmy na razie zbyt słabi, by się bez nich obyć”. To prawda: są słabi. „Corriere della Sera”, gazeta wyniosłej burżuazji liberalnej, poświęciła założeniu Związków Bojowych dziesięć linijek w kronice lokalnej, tyle samo co wiadomości o kradzieży 64 skrzynek mydła.
Tak czy inaczej, tego wieczoru na początku kwietnia Benito Mussolini, zlustrowawszy pobieżnie swoje „zaplecze”, wyciąga wysoko prawie już łysą głowę, zaciska szczęki i zwraca twarz ku górze jakby w poszukiwaniu mniej cuchnącego powietrza, po czym rozdeptuje butem niedopałek, podnosi kołnierz płaszcza i wydłuża krok. Ciemne zaułki zdają się pulsować za jego plecami, jakby kuśtykała za nim jakaś gigantyczna zraniona bestia podążająca ku swemu końcowi.
Tymczasem na via Cerva panuje spokój, cisza i arystokratyczny blichtr. Domy zbudowane dla miejskich patrycjuszy mają w większości dwa piętra i są rozgęszczone eleganckimi dziedzińcami. Nocą każdy krok odbija się głośnym echem od błyszczącego asfaltu, zakłócając panującą tu atmosferę klasztornego krużganku. Ardyci zajęli lokal sklepowy z zapleczem, własność pana Putato, ojca jednego z nich, dokładnie naprzeciwko Palazzo dei Visconti di Modrone.
Nie było łatwo znaleźć lokum dla zdemobilizowanych żołnierzy, obiboków, którzy drażnią szacownych mieszczan, kręcąc się po ulicach nawet zimą w mundurach głęboko rozpiętych na gołych piersiach i ze sztyletami przytroczonymi do pasów. Ci śmiałkowie niezastąpieni przy szturmowaniu pozycji wroga, bezcenni na wojnie, są uciążliwi w czasach pokoju. Jeżeli nie barłożą się w lupanarach i nie przesiadują godzinami w kawiarniach, to koczują w tych dwóch nieumeblowanych pomieszczeniach, jakby to była wojskowa kwatera, piją na umór w biały dzień, bajdurzą o przyszłych bitwach, śpią na gołej podłodze. Spędzają kolejne dni swego powojennego życia, mitologizując niedawną przeszłość, rojąc o przyszłości i marnotrawiąc teraźniejszość w dymie palonych jeden po drugim papierosów.
To ardyci wygrali wojnę, a przynajmniej tak twierdzą. Kreują mity o sobie. Gianni Brambillaschi, należący do najbardziej rozgoryczonych spośród „śmiałków”, choć zaledwie dwudziestoletni, napisał w „L’Ardito”, oficjalnym organie nowego stowarzyszenia: „O kimś, kto nie był na wojnie w oddziałach ardytów, choćby nawet na niej zginął, nie można powiedzieć, że naprawdę na wojnie walczył”. To przesada, ale nie ulega wątpliwości, że bez ich udziału kontrofensywa podjęta w czerwcu 1918 roku nad Piawą nie skończyłaby się przerwaniem frontu i ostatecznym zwycięstwem nad wojskami austro-węgierskimi w listopadzie.
Ponura epopeja ardytów zaczęła się wraz z powstaniem tak zwanych „kompanii śmierci”, specjalnych oddziałów saperów, których zadaniem było przygotowanie terenu pod atak piechoty czekającej w okopach. Nocą przecinali druty kolczaste i wysadzali niewybuchy. W dzień czołgali się, ubrani w niewygodne i bezużyteczne pancerze, które absolutnie się nie sprawdzały jako ochrona przed pociskami artyleryjskimi.
Z czasem wszystkie formacje – piechota, bersalierzy, strzelcy alpejscy – zaczęły tworzyć własne grupy komandosów, wybierając do nich najodważniejszych i najbardziej doświadczonych żołnierzy. Musieli się wyćwiczyć w obrzucaniu granatami i zapoznać z obsługą miotaczy ognia i karabinów maszynowych. Ich legenda rozpoczęła się jednak dopiero wtedy, gdy wyposażono ich w sztylety, broń o tradycjach rzymskich.
W tej wojnie straciło rację bytu tradycyjne pojęcie wojownika agresora. Żołnierzy zabijały gazy bojowe i tony pocisków artyleryjskich wystrzeliwanych z dużej odległości. Rozmiary masakry zależały od skuteczności techniki wojskowej.
Tymczasem ardyci w walce wręcz doświadczali bezpośredniego kontaktu z ciałem wroga, przedśmiertne drgawki zabijanego człowieka czuli jako wibracje rękojeści sztyletu trzymanego w ręce. Wojna okopowa nie generowała napastników, w milionach jej uczestników rozwijała postawę defensywną, fatalistyczne utożsamienie z ofiarami nieuniknionej katastrofy. I w tej wojnie baranów potulnie idących na rzeź ardyci pokazali, że opłaca się wierzyć w siebie. I że jest to możliwe dla tych, którzy nauczą się patroszyć wrogów białą bronią o krótkim ostrzu.
Do wojennej scenerii, w której przeważały deszcze pocisków artyleryjskich oraz anonimowa masowa śmierć będąca produktem postępu technicznego, oni włączyli swoje indywidualne wyprawy do granic ostatecznych, kult herosów i ten szczególny rodzaj grozy, strachu przed bezgłośnym nożownikiem grasującym nocą, mogącym dopaść wroga także tam, gdzie czuje się bezpieczny, i zabić go własnymi rękami.
Poza tym ardyci korzystali z licznych przywilejów. Komandosi z jednostek specjalnych byli wyłączeni ze zwykłego wojskowego drylu, nie musieli maszerować ani stać na warcie, nie męczyli się przy kopaniu okopów i ryciu tuneli w skałach. Co najwyżej ćwiczyli tężyznę na tyłach, skąd przed bitwą zabierano ich ciężarówkami i wysadzano na pierwszej linii frontu, jak najbliżej pozycji, które mieli zdobyć. Każdemu z nich mogło się zdarzyć, że w porze śniadania mordował austriackiego oficera, a przy kolacji delektował się zapiekanką ze sztokfisza w gospodzie w okolicach Vicenzy. Zabijanie i zwykła powszedniość, jedno obok drugiego.
Kiedy Benito Mussolini został wykluczony z Włoskiej Partii Socjalistycznej i stracił sympatię klasy robotniczej, natychmiast, kierując się instynktem, zaczął robić wszystko, żeby ich sobie pozyskać. Już 10 listopada 1918 roku, podczas obchodów zwycięskiego zakończenia wojny, po przemówieniu posła Agnellego przy pomniku Pięciu Dni redaktor naczelny „Il popolo d’Italia” usiadł wśród ardytów na odkrytej pace ciężarówki z powiewającym nad nią czarnym proporcem z trupią czaszką. Na pewno nie było w tym przypadku, skoro w Caffè Borsa spośród milionów zdemobilizowanych żołnierzy wybrał właśnie ardytów, by wznieść za nich toast szampanem:
– Towarzysze! Ja was broniłem, kiedy ten tchórz was szkalował. Czuję się do was podobny i być może także wy rozpoznajecie się we mnie.
Właśnie w tych dniach radości i chwały naczelne dowództwo wojskowe wysyłało całe oddziały tych najwaleczniejszych żołnierzy na upokarzające bezsensowne marsze po równinie weneckiej, między Piawą i Adygą, pewnie po to, żeby czymś zająć wojaków, którzy z dnia na dzień stali się niepotrzebni i niewygodni. I którzy teraz identyfikowali się z Mussolinim. On, który był nienawidzony i sam potrafił nienawidzić, domyślał się, że w ardytach narastają żal i uraza i że wkrótce będą z wszystkiego niezadowoleni. Wiedział, że wieczorami w namiotach przeklinają polityków, najwyższe dowództwo wojskowe, socjalistów i burżuazję.
W powietrzu krążyła zaraza grypy hiszpanki, na nadmorskich nizinach – malaria. Nikomu niepotrzebni, osłabieni ranami i chorobami, zagłuszali w sobie pamięć o haniebnej śmierci, której byli codziennie świadkami, podawali sobie z ust do ust butelkę z koniakiem i czytali na głos słowa człowieka wzywającego ich zza biurka w Mediolanie „do życia bez gnuśności i do śmierci bez hańby”. Przez trzy lata byli arystokracją armii włoskiej, bohaterami portretowanymi na okładkach pisemek dla dzieci z granatami przytroczonymi do pasa i sztyletem w zębach. Po powrocie do cywila w przeciągu kilku tygodni stali się armią wyrzutków społecznych. Dziesięć tysięcy min z opóźnionym zapłonem.
KOMENTARZE (1)
E chyba jednak nie znasz definicji faszyzmu a wypisujesz takie głupoty że głowa boli , jak nie wiesz czym jest faszyzm a wyzywasz wszystkich dookoła to nic tu po mnie .
Pozdrawiam