Wbrew obiegowej opinii to nie Europejczycy polowali na czarnoskórych niewolników w Afryce. Oni tylko nakręcali popyt. Afrykanów w niewolę chwytali i sprzedawali... ich sąsiedzi i bracia. Gdy na horyzoncie majaczyła bajeczna fortuna, nikt nie przejmował się ludzką godnością.
Sir John Hawkins miał wiele zalet. Opracował na przykład zupełnie nowy model okrętu wojennego, który nie tylko usprawnił nawigację i zapewnił brytyjskiej flocie przewagę na morzach i oceanach, ale też całkowicie zmienił strategię wojny morskiej. Był też wybitnym nawigatorem, który wytyczył między innymi szlak okrężnej drogi handlowej przez Atlantyk, jak również sprawnym agentem korony brytyjskiej. Wszystkie te cechy zapewniły mu stopień admirała i spore wpływy na dworze.
Fortunę jednak przyniósł mu zupełnie inny talent, objawiony na początku lat 60. XVI wieku. Jak nikt inny mianowicie, potrafił prowokować plemienne wojny w Afryce. Zdobytych w ich trakcie niewolników przyjmował później jako zapłatę za pośrednictwo i współpracę.
Jeśli jeszcze podczas swojej pierwszej afrykańskiej wyprawy w 1562 roku nie stronił od używania siły i zdobył trzystu niewolników – jak pisał – częściowo przy pomocy miecza, a częściowo innymi sposobami, to cztery lata później o mieczu nie było już mowy.
Na wybrzeżu Sierra Leona, podburzając jednych afrykańskich władców przeciwko drugim, zaopatrzył się w niemal dwukrotnie więcej „czarnego towaru”, ku chwale Anglii i własnej sakiewki. Ten właśnie sposób pozyskiwania darmowej siły roboczej na plantacje Ameryki stał się najpowszechniejszym do końca XIX wieku
Monopol na „czarny towar”
Niewolnictwo nie było w Afryce niczym szczególnym. Tak jak we wszystkich innych częściach świata, w niewolę można było trafić w wyniku przegranej wojny, zadłużenia czy jakiegoś cięższego przestępstwa. Ale nie było to niewolnictwo w sensie, jaki nadali mu później plantatorzy ze Stanów Zjednoczonych – przypominało raczej poddaństwo chłopów w feudalnej Europie, niż łańcuchy i bat na polach bawełny w Arizonie.
Osobliwością nie był również proceder handlu czarnymi niewolnikami z państwami arabskimi i europejskimi. Jeśli chodzi o te drugie, to rozpoczął się on już w XV wieku, a jego inicjatorami i na niemal stulecie monopolistami byli Portugalczycy.
Podobnie jak później Hawkins, tak i oni zaczęli od rozwiązań siłowych, porywając metodą piracką ludność ze Złotego Wybrzeża w Zatoce Gwinejskiej, na wysokości współczesnej Ghany i Wybrzeża Niewolniczego (dzisiejsza Nigeria, Benin i Togo).
Eksplorację w głąb kontynentu uniemożliwiały jednak stosunkowo silne państwa tego rejonu, jak przeżywające wówczas swój największy rozkwit królestwa Songhaj, Mali i bardzo silnie rozwinięte Kongo. Władcom tych krajów nie przeszkadzało bynajmniej samo porywanie członków drobniejszych plemion, lecz fakt, że nic na tym nie zyskiwali.
Ich zbrojny opór i zmysł handlowy Portugalczyków bardzo szybko doprowadziły więc do stworzenia sprawnie działającego rynku handlu żywym towarem, w którym rolę dostawców spełniały same państwa Czarnego Lądu, wyspecjalizowane i zbrojne spółki handlowe ciemnoskórych kupców, a także drobniejsze grupy żądnych szybkiego zysku łowców.
Ciekawie wyglądają proporcje. Nie mamy danych dotyczących tego okresu, ale w XVIII wieku – kiedy zmienili się odbiorcy, ale sama mechanika rynku pozostawała ta sama – na sześciuset niewolników dostarczonych na Wybrzeże Niewolnicze tylko dziesięć procent dostarczyło oficjalnie państwo, dwadzieścia procent drobniejsi łowcy, a pozostałe siedemdziesiąt procent większe organizacje kupieckie.
Wynika z tego, że przez kilka stuleci na zachodnim wybrzeżu Afryki istniały oficjalnie organizacje, trudniące się wyłącznie chwytaniem i sprzedażą lokalnej ludności w niewolę. Zresztą słowo „wybrzeże” nie do końca oddaje skalę penetracji afrykańskiego interioru. Jeśli w okolicach Senegalu w wieku XVII przeciętna odległość, jaką niewolnicy musieli pokonać do czekających na morzy europejskich okrętów, wynosiła sto kilometrów, to wiek później – już sześćset.
Oczywiście nie mogłyby one funkcjonować bez zgody władców, z czego Europejczycy doskonale zdawali sobie sprawę. Bodaj najbardziej zeuropeizowana z tamtejszych monarchii, Kongo, zawarło oficjalny sojusz z Portugalią. Panujący tam mani – jak brzmiał jego oficjalny tytuł – Nzinga przyjął nawet chrzest i rządził dalej pod imieniem Alfonsa.
W państwie ustanowiono biskupstwo, a synowie lokalnych elit wysyłani byli do Portugalii, gdzie otrzymywali wykształcenie, zaś po powrocie do kraju służyli za pośredników, przewodników i tłumaczy. Nowe państwo na mapie chrześcijańskiego świata nie zapominało o swoich dobroczyńcach. W porcie Kabinda w ujściu rzeki Zair czekało na nich w latach 20. XVI wieku dwa tysiące niewolników rocznie, a dekadę później już dwukrotnie więcej.
Za paciorki i broń
Jeden Afrykańczyk wart był – jak uważano – czterech Indian – pisze w swojej książce „Żywe trupy” Adam Węgłowski. – Ponadto wykorzystywaniu schrystianizowanych już indiańskich plemion sprzeciwiali się wpływowi wówczas jezuici. Czarni Afrykańczycy, >poganie< (animiści, muzułmanie itd.) kupowani od handlarzy niewolników, nie mogli liczyć na podobne względy.
Rentowność handlu lokalną ludnością z Europejczykami była powodem swoistego wyścigu o monopol w tej materii. Szczególną aktywność wykazywały przy tym ludy Hueda, Allada, Oyo, Dahomej i Akwamu. Kiedy ten ostatni w 1681 roku zdobył ważny port Akrę, oficjalnie zakazano kupcom przebywania w interiorze kraju, by uniemożliwić im łowy na niewolników i zapewnić w tym względzie wyłączność państwu.
Dokładnie tak samo postąpili władcy Dahomej, którzy ustanawiając na swoich włościach monopol, sprzedawali od dwunastu do dwudziestu tysięcy niewolników rocznie. Nieco bardziej na wschód kontynentu – w obrębie wpływów arabskich, które niczym nie różniły się od tych europejskich – w tym właśnie procederze można znaleźć korzenie krwawego i trwającego do dziś konfliktu między plemionami Hutu i Tutsi.
Polowania na niewolników stawały się z biegiem lat coraz bardziej brutalne, a polityczna destabilizacja kontynentu osiągała granice anarchii. Było to rzecz jasna bardzo na rękę europejskim mocarstwom, które podsycały ten proces, z roku na rok zwiększając popyt na „żywy towar”. Ale nie tylko. Henry Zins pisał:
W handlu niewolnikami pomiędzy afrykańskimi pośrednikami a europejskimi nabywcami środkiem płatniczym były żelazne sztabki, które stały się formą pieniądza od Senegalu, do Wybrzeża Kości Słoniowej. W okolicach Ghany ich rolę spełniały: złoty piasek, bransolety, sukno hinduskie, muszelki i paciorki.
W rzeczywistości jednak, wraz z rozwojem interesu coraz częściej płacono bronią i prochem, co z czasem zbrutalizowało prymitywną dotychczas taktykę wojenną państw afrykańskich. Dużo zmieniało się także po stronie europejskiej.
Do końca XVI wieku monopolistą w handlu afrykańskimi niewolnikami była Portugalia – odsprzedając ich do Ameryki, ale też chętnie wykorzystując we własnych posiadłościach. To właśnie w nich, konkretnie na Maderze, po raz pierwszy zastosowano eksperyment z systemem plantacyjnym opartym na pracy niewolniczej, który powszechnie stosowano później w USA.
Jednak już w początkach XVII do handlu niewolnikami włącza się i szybko zyskuje przewagę Holandia, a Amsterdam staje się największym portem „przeładunkowym” schwytanych Afrykańczyków. Sytuacja taka trwa mniej więcej do połowy stulecia, kiedy ogromna rentowność tego biznesu kusi inne państwa Europy – nie tylko Anglię i Francję, które odtąd nieustannie walczą w nim o pierwsze miejsce na podium, ale też Szwecję, Danię, a nawet Brandenburgię.
Skala zjawiska jest na tyle poważna, że zarówno we Francji jak i w Anglii powołane zostają specjalne Kompanie Afrykańskie, którym przyznany zostaje monopol na obrót czarnymi niewolnikami, a udział w nich mają koronowane głowy tych państw i spora część arystokracji. Pikanterii dodaje fakt, że udziały w Królewskiej Kompanii Afrykańskiej miał też filozof John Locke – wielki piewca wolności.
Nie wiadomo tak naprawdę, ilu Afrykańczyków uprowadzono w niewolę. Skrajne szacunki rozpościerają się między dziesięcioma a stoma milionami, przy czym ta ostatnia liczba wydaje się jednak sporą przesadą. Dla kontynentu sprawa była na tyle katastrofalna, że wszystkie uczestniczące w nim państwa formalnie zniosły niewolnictwo na kongresie wiedeńskim w 1815 roku.
Oczywiście, nie należy tu węszyć przesadnego humanitaryzmu europejskich elit – wtedy mniej więcej rozpoczęła się epoka afrykańskiego kolonializmu, na co komu po koloniach wyludnionych? Niezależnie zresztą od formalnych aktów interes był zbyt dobry, by uciąć go jednym dokumentem.
W praktyce czarnymi niewolnikami handlowano jeszcze kilkadziesiąt lat później, do końca XIX stulecia. Zmienił się jedynie dostawca – nie były nim już, jak przez czterysta lat, państwa afrykańskie, lecz największe mocarstwa Europy. Choć niewątpliwie korzystały z pomocy lokalnych „biznesmanów”.
***
Krew i pot niewolników, ich magiczne wierzenia i mroczne rytuały, okrutny proceder handlu żywym towarem – to tu Adam Węgłowski doszukuje się korzeni fenomenu zombie, który opanował doszczętnie współczesną popkulturę. Książkę „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie”, wydaną przez Ciekawostki Historyczne, możecie kupić aż 30% taniej!
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.