Najpierw był szał radości z odzyskania niepodległej ojczyzny. Kto żyw spieszył świętować, ale poza dobrym nastrojem i patriotycznymi uczuciami zwyczajni ludzie posiadali niewiele więcej. Potem przyszła wojna polsko-bolszewicka. Blady strach padł na ludność Warszawy, a bolszewicy ogałacali z żywności wielkie połacie kraju. Było biednie, było głodno. Ale Polak potrafi.
Tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zwykłe zaopatrywanie gospodarstwa domowego nawet w najprostsze produkty stanowiło nie lada wyzwanie. Kraj startował prawie od zera i w dodatku musiał zjednoczyć trzy zupełnie różne części swojego terytorium. W każdej z nich płacono w innej walucie, używano innych jednostek miar i wag i hołdowano innym zwyczajom kulinarnym. Na dodatek nie istniało coś takiego jak gospodarka polska. Był to zlepek trzech pozaborczych pozostałości, w większości niepołączonych ze sobą powiązaniami handlowymi i zdewastowanych w wyniku kolejnych konfliktów zbrojnych.
Zaraz po pierwszej wojnie światowej żywności brakowało wszędzie i niemal wszyscy (poza najbogatszymi) cierpieli niedostatek. W tym kryzysowym okresie, próżno było szukać dobrze zaopatrzonego kramu czy jatki. Nawet mieszkańcy Wielkopolski, czyli dawnego spichlerza Prus, nieźle się gimnastykowali by zapewnić sobie w miarę normalne wyżywienie. Leonard Turkowski wspominał:
Zupę jakże często się gotowało na kiszczonce, to znaczy na wodzie z gotowania kiszek i wędlin, po którą trzeba było stać na ulicy przed rzeźnikiem w długiej kolejce − niekiedy dwie, trzy godziny, aż zakończyło się gotowanie. Na chleb czekało się u piekarza jeszcze dłużej, ustawiwszy się w kolejce w środku nocy (cytat za: Maja Łozińska, „Smaki dwudziestolecia”).
No ale nie samymi zupami i pieczywem człowiek żyje! Po ziemniaki − vel wielkopolskie pyry − poznaniacy jeździli na wieś. Przy okazji mogli zorganizować sobie substytut kawy. Zrywali z pól dojrzałe kłosy zbóż, po czym już w domu wyłuskiwali ich zawartość, pozbywali się plew z pomocą sita i palili na patelni. Potem wystarczyło tak przygotowaną „kawę” zemleć i już można się było delektować aromatem z lekką nutą zwęglenia.
Zresztą, rok 1920 był dla Polaków wyjątkowo chudy. Rzeczpospolita musiała się zdrowo namęczyć by wypędzić ze swych granic bolszewików, a bitwa warszawska przesądziła sprawę, ale jej nie załatwiła. Trudno się zatem dziwić, że gdy przyszło do żniw, a jesienią do wykopków, plony nie były oszałamiające. To wszystko musiało się przełożyć na ceny żywności, co Polacy odczuli zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia, które zwykli obchodzić wystawnie i z obfitością. Nawet wyjątkowo zaradne gospodynie niespecjalnie miały powód do rozpalania pieca (ani opału). Nie było pieczenia strucli, gotowania grzybków, ani lepienia wigilijnych uszek.
Już miesiąc przed świętami magistrat krakowski namawiał obywateli miasta, by sami postarali się o ryby, łapiąc je lub sprowadzając. Widać urzędnicy wyczuli sprawę nosem, bowiem spekulanci tuż przed świętami wywindowali ceny tak, że niejeden krakowianin musiał się obejść smakiem, bo nie było go stać na wigilijnego karpika. Ba! Nawet śledzie dały za wygraną i zbyt wcześnie sprowadzone do miasta zwyczajnie się zaśmierdły. Dziennikarz „Nowości Ilustrowanych” żalił się:
Na radzie familijnej, odbytej przed tygodniem, zastanawiano się wprawdzie poważnie nad tą kwestyą, pokazało się przecież, że wszystkie możliwe i niemożliwie kredyty, jakie mogłyby być na ten cel przeznaczone, nie wystarczą. […] Skończyło się zatem na połamaniu się resztką zeszłorocznego opłatka i wymienieniu życzeń, aby rok przyszły był już lepszy. Herbatka z sacharyną i kawałek chleba bez masła, dopełniły uczty rodzinnej, po której miało się za to bardzo spokojny sen.
Na szczęście II Rzeczpospolita podźwignęła się z kryzysu, prowadzona za rękę przez premiera Grabskiego. Jego reformy doprowadziły do poprawy sytuacji gospodarczej, dzięki czemu gospodynie domowe już nie musiały martwić się tym, co do garnka włożyć, a obiady z obierek od ziemniaków odeszły do lamusa. Przynajmniej na jakiś czas – bo w 1929 roku Wall Street z hukiem rozłożyło całą światową gospodarkę, pogrążając w zapaści także Polskę. Nasi dziadkowie byli już przynajmniej zahartowani na taką okoliczność…
Źródła:
- Maja Łozińska, Smaki dwudziestolecia, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.
- „Nowości Ilustrowane” z dnia 8 stycznia 1921.
KOMENTARZE (2)
Komentarze z naszego profilu na Facebooku (http://www.facebook.com/ciekawostkihistoryczne):
Piotr Zembrzuski: I przetrwaly pokolenia Polakow… Dzis kupuje sobie udko w markecie, smazy i zostaja mu same kosci. Reszta w postaci plynow wyparowala… Ale i tak sie cieszy bo kupil cos w promocji… Zanika lekko nasz wizerunek Polaka a bardziej stajemy sie europejczykami w wydaniu ubieglowiecznym. Im to przeszlo. Kiedy nam?
Dawid Sewioło: Hahah a to dobre jak dalej będzie tak dobrze się działo w naszym kraju to historia się może powtórzyć. Ale skąd tu kiszonkę wziąć? O ziemniakach już nie wspomnę bo mało kto uprawia:D
Łukasz Popielec: Coś o reformie Grabskiego i stanie finansów II Rzeczypospolitej http://nczas.com/publicystyka/wozinski-widmo-grabskiego-ciagle-zywe/
A dlaczego nie bylo grzybkow? Przeciez te za darmo, mozna je bylo sobie samemu w najblizszym lasku uzbierac – rzecz jasna troche wczesniej. Ach, te leniwe mieszczuchy.;)