Ciekawostki Historyczne
Zimna wojna

Cenzura, bezpieka i pseudonimy. Niezależnie dziennikarstwo w PRL-u

W 1945 roku gazety powstawały w Polsce niczym grzyby po deszczu. Komuniści szybko poradzili sobie z tym impulsem wolności, zamykając, przejmując i konfiskując niemal wszystko co miało tytuł, nakład i winietę. Ostało się tylko jedno pozasystemowe czasopismo. Na dodatek dotrwało do końca komuny, przez ponad 40 lat prowadząc z cenzurą śmiertelnie niebezpieczną grę w kotka i myszkę...

Mowa o czasopiśmie, które dziś wciąż się ukazuje, choć (siłą rzeczy) nie ma już takiego znaczenia i renomy co kiedyś: „Tygodniku Powszechnym”. W czasach PRL-u było to jedyne niezależne, a zarazem działające legalnie pismo pomiędzy Łabą a Władywostokiem. Jakim cudem komuniści na to pozwalali? Z jednej strony nad „Tygodnikiem” ochronę roztaczał Kościół, z drugiej (co chyba nawet ważniejsze) redakcja pisma mogła liczyć na protekcję zachodnich dyplomatów, instytucji kultury, mediów. Polskie władze wolały nie zadzierać ze wszystkimi na raz…

Mimo to redakcja „Tygodnika” stale musiała mieć się na baczności. Każdy członek zespołu kierowanego przez Jerzego Turowicza wiedział, że w dowolnej chwili może trafić za kratki. Całe czasopismo też było w ciągłym niebezpieczeństwie. Wystarczyło odrobinę przesadzić, by rozeźlona wierchuszka partii zlikwidowała interes…

Wolność bardzo reglamentowana

Wprawdzie „Tygodnik Powszechny” był pismem niezależnym, ale działał w kraju, w którym najsurowsze kary spadały na krytyków władzy, a cenzorzy z wielką wprawą wybielali teksty. W takich warunkach dziennikarstwo uprawiało się… nad wyraz specyficznie. Doskonale widać to we wspomnieniach dziennikarzy dawnego „Tygodnika”. Krzysztof Kozłowski opowiadał, że redagowanie gazety w PRL-u było prawdziwą szkołą życia. Józefa Hennelowa mówiła o ciągłych spięciach z cenzurą. O co w tym wszystkim chodziło? Antoni Słonimski przewrotnie stwierdził: Prawie o nic. Żeby zbyt łatwo nie zgiąć karku.

Redakcja "Tygodnika Powszechnego" w latach 60. (fot. z archiwum Jerzego Turowicza).

Redakcja „Tygodnika Powszechnego” w latach 60. (fot. z archiwum Jerzego Turowicza).

No dobrze, a jak to wyglądało w praktyce? W pierwszych latach, jeszcze zanim stalinizm na dobre zadomowił się w Polsce, „Tygodnik Powszechny” prowadził otwartą polemikę z marksizmem. Później trzeba było przerzucić się na nie tak bardzo bezpośrednie metody i wierzyć, że czytelnicy wykażą się intuicją tudzież inteligencją.

Pierwsza strona jednego z pierwszych numerów "Tygodnika Powszechnego" (1945 rok).

Pierwsza strona jednego z pierwszych, jeszcze niemal zupełnie wolnych numerów „Tygodnika Powszechnego” (siedemnasty czerwca 1945 roku).

Przykładowo kiedy w sierpniu 1968 roku wojska Układu Warszawskiego uderzyły na Czechosłowację, redakcja zrezygnowała z cotygodniowej kolumny prezentującej najnowsze  wydarzenia. Kozłowski opowiada w wywiadzie zamieszczonym w książce „Gen ryzyka w sobie miał”Uznaliśmy, że skoro cenzura konsekwentnie zdejmuje wiadomości dotyczące sytuacji w Czechosłowacji, uczciwie będzie zrezygnować z rubryki (…) [Zamiast tego] na pierwszej stronie pojawiły się fotografie z czołgami w natarciu i krótki tekst o rocznicy wybuchu II wojny światowej (s. 63). Oczywiście wcale nie chodziło o rocznicę tylko o atak na południowych sąsiadów!

Podobnie redakcja zachowała się podczas antysemickiej nagonki rozpoczętej przez władze rok wcześniej. „Tygodnik” nie tylko nie dołączył do „antysyjonistycznego” frontu, ale też wziął sprawę we własne ręce: Na pierwszej stronie wydrukowaliśmy wtedy napisaną przeze mnie obszerną recenzję z książki Zofii Lewinówny i Władysława Bartoszewskiego »Ten jest z ziemi mojej«, zawierającej relacje dotyczące ratowania Żydów w okupowanej Polsce. W tym samym numerze znalazły się też fragmenty świeżo odnalezionego pamiętnika z getta łódzkiego. Była to najsilniejsza forma, w jakiej mogliśmy odciąć się od całej pozostałej prasy („Rozmowa ze Stefanem Wilkanowiczem” [w:] „Gen ryzyka…”, s. 119).

Z kolei w stanie wojennym „Tygodnik” ukazywał się z ostentacyjną, żałobną winietą: z białymi literami na czarnym tle, a nie na odwrót. Do tego wspomniana już rubryka z bieżącymi wiadomościami zaczynała się każdorazowo od słów: „Minął n-ty tydzień stanu wojennego”.

Oczywiście nie zawsze udawało się stworzyć subtelny tekst, do którego cenzor nie był w stanie się przyczepić. Krzysztof Kozłowski z dumą opowiada: Wedle statystyk, „Tygodnik” był pismem, które przez cały PRL miało nigdy nieodebrane pierwsze miejsce, jeśli chodzi o liczbę konfiskat („Gen ryzyka…”, s. 69). Rekordowa była także liczba cenzorskich interwencji. Początkowo redaktorzy starali się uciekać przed czujnym okiem cenzora. Wszystko zmieniło się, gdy władza zaczęła oznaczać w tekstach swoje ingerencje. Dziennikarze „Tygodnika” wymyślili wówczas istną rywalizację: każdy chciał się popisać tekstem z jak największą liczbą zaznaczeń!

Za pseudonimem czytelnicy sznurem…

„Tygodnik” dzierżył palmę pierwszeństwa w jeszcze jednej dziedzinie: liczbie autorów piszących pod pseudonimami. Często byli to wysoko postawieni naukowcy, a także pisarze, publicyści i poeci objęci państwowym zakazem publikacji. Jacek Kuroń publikował podając się za kobietę (pod panieńskim nazwiskiem swojej pierwszej żony). Czesław Miłosz używał swoich pseudonimów z okresu okupacji, ale to się szybko wydało. Krzysztof Kozłowski opowiada: Przyszły noblista znajdował się na czarnej liście. Istniał zapis cenzorski zakazujący publikacji jego utworów, a nawet wymieniania jego nazwiska. Pisaliśmy więc: „jak mówi Poeta…”. Poetą, pisanym wielką literą na łamach „Tygodnika”, zawsze był Miłosz. Potem nawet tego Poetę nam tępili („Gen ryzyka…”, s. 72).

Inna rzecz, że nie każdy przeklęty przez władzę autor chciał współpracować z pismem katolickiej inteligencji. Z „Tygodnikiem Powszechnym” nie chcieli mieć nic wspólnego m.in. Wiktor Woroszylski, Wisława Szymborska i Kazimierz Brandys. Wszyscy jednomyślnie krzyknęli, że nie dadzą się zaetykietować (…) że czują w tym jakiś fałsz („Gen ryzyka…, s. 51).

Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę. Wybierz poniżej kolejną, by czytać dalej.

Uwaga! Nie jesteś na pierwszej stronie artykułu. Jeśli chcesz czytać od początku kliknij tutaj.
Wnętrze jednego z numerów z 1953 roku.

Wnętrze jednego z numerów ze stycznia 1953 roku. Widać rubryki „Bez ogródek” i „Książki nadesłane”.

Oczywiście komunistom bardzo zależało, by dowiedzieć się kto na nich pluje pod pseudonimem. Ponownie zacytujmy Kozłowskiego:

Najprostszą metodą dojścia do tego, kto jest kim, był nalot: kontrola finansowa, sprawdzenie, kto wziął honorarium za konkretny teksty. Mówiono: „No to może honoraria sprawdzimy, jakieś numery na chybił trafił”. I „przypadek” sprawiał, że kontrolowano akurat tych podejrzanych autorów. To nie była jedyna metoda. Inna polegała na tym, że bezpieka brała na rozmowy pracowników administracji i starała się coś z nich wydusić („Gen Ryzyka…”, s. 69).

Dziennikarze nie pozostawali władzy dłużni. Opracowali skomplikowane metody zacierania śladów i gubienia pościgu:

Wymagaliśmy upoważnienia do upoważnienia, żeby pracownicy kasy też nie wiedzieli, komu wypłacają pieniądze. Wpłacali mnie, ponieważ miałem upoważnienie od Iksińskiego, a Iksiński od Igreka – inaczej by nas szybko rozszyfrowano („Gen Ryzyka…”, s. 70).

Sposób okazał się nad wyraz skuteczny. Przykładowo Jacek Majchrowski – obecny prezydent Krakowa! – nigdy nie został złapany na gorącym uczynku, a wielokrotnie publikował na łamach „Tygodnika”. Kozłowski przytacza zresztą nawet lepszy przykład:

Gubiliśmy się wśród tych fikcyjnych imion i nazwisk. Tak to gmatwaliśmy, że dziś czasem nie jesteśmy w stanie sami odtworzyć, kto ukrywał się pod danym pseudonimem. Na 50. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości wydałem książkę „Drogi do niepodległości”. (…) Wybrałem do niego dobry tekst historyczny, autora nazywającego się Liter. Do dziś nie mam pojęcia, kto to był. (…) Nie da się tego z naszych akt odtworzyć, ponieważ sami to uniemożliwiliśmy („Gen ryzyka…”, s. 72).

Redakcja tygodnika znajdowała się (i wciąż się znajduje) przy ulicy Wiślnej w Krakowie (fot. Franciszek Vetulani; lic. CC ASA 3,0).

Redakcja tygodnika znajdowała się (i wciąż się znajduje) przy ulicy Wiślnej w Krakowie (fot. Franciszek Vetulani; lic. CC ASA 3,0).

Zawód szczególnego ryzyka

Stałe niebezpieczeństwo groziło nie tylko kryjącym się pod pseudonimami autorom, ale też całemu czasopismu. Kiedy w 1964 redaktor naczelny podpisał się pod Listem 34 (wystąpieniem polskich intelektualistów w obronie wolności wypowiedzi), „Tygodnikowi” zmniejszono nakład o 10 000 egzemplarzy. Tak samo władza postąpiła kiedy związane z pismem koło poselskie „Znak” wystąpiło w obronie własności kościelnej na Ziemiach Zachodnich: „Tygodnik” stracił kolejne 10 000 i stanął na krawędzi bankructwa. Nie można zresztą zapominać, że w czasach Bieruta władze na kilka lat całkiem zamknęły czasopismo: a konkretnie wyrzuciły całą jego redakcję i oddały „Tygodnik” w ręce innego, zupełnie posłusznego zespołu. Oczywiście o niczym nie poinformowano czytelników…

Artykuł powstał na podstawie wywiadów zebranych w książce Joanny Podsadeckiej pt. "Gen ryzyka w sobie miał..." (Literatura Faktu PWN, 2012).

Artykuł powstał na podstawie wywiadów zebranych w książce Joanny Podsadeckiej pt. „Gen ryzyka w sobie miał…” (Literatura Faktu PWN, 2012).

Także w latach gdy tygodnik działał swobodniej, roiło się w nim od agentów, ubeków, tajnych współpracowników. Nawet w Watykanie polska bezpieka miała „swojego człowieka”, którego zadaniem było konfliktowanie papieża z pismem. Mimo to zespół Turowicza przetrwał wszystkie szykany. Szkoda tylko, że dzisiaj mało kto pamięta, jak wielką odegrał rolę. Nie tylko dzięki „Solidarności” i podburzonym robotnikom żyjemy w wolnej Polsce. Sam Wałęsa stwierdził kiedyś w rozmowie z redakcją „Tygodnika Powszechnym”: Wy nie zapisaliście się do „Solidarności”, wy ją stworzyliście.

Źródło:

Artykuł powstał głównie w oparciu o wywiady przeprowadzone przez Joannę Podsadecką z Józefą Hennelową, Krzysztofem Kozłowskim, Stefanem Wilkanowiczem i Adamem Bonieckim. Wszystkie te rozmowy i kilka innych możecie znaleźć w książce: Gen ryzyka w sobie miał… O Jerzym Turowiczu, Literatura Faktu PWN, 2012.

Kup książkę autora artykułu (dużo taniej niż inni):

KOMENTARZE (5)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jarek

„Polskie władze wolały nie zadzierać ze wszystkimi na raz…”

Jakie „polskie władze”?

To tak jak ten słynny „polski obóz koncentracyjny” w Oświęcimiu.

Wojtas

Ja tylko z jednym komentarzem: Autor artykułu pisze, że „nie każdy przeklęty przez władzę autor chciał współpracować z pismem katolickiej inteligencji”. Zgoda, tylko proszę zwrócić uwagę, że osoby dalej wymienione były otwarcie antykatolickie – więc byłby to fałsz – antykatolik w piśmie katolickim.

Znafca

To jest nazwa gazety niezależnej od rozumu.”Katolicka inteligencja”-to jest oksymoron taki sam ja”muzułmańska inteligencja”!

taka prawda

Dzis Tygodnik Powszechny to propagandowy szmatlawiec.

    efrg

    wtedy też

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.

Najciekawsze historie wprost na Twoim mailu!

Zapisując się na newsletter zgadzasz się na otrzymywanie informacji z serwisu Lubimyczytac.pl w tym informacji handlowych, oraz informacji dopasowanych do twoich zainteresowań i preferencji. Twój adres email będziemy przetwarzać w celu kierowania do Ciebie treści marketingowych w formie newslettera. Więcej informacji w Polityce Prywatności.