Przewaga powietrzna była kluczowa dla wszystkich stron. Dlatego II wojna światowa w powietrzu była równie zaciekła co na ziemi. Jak wyglądały walki lotnicze?
Wznosząc się po spirali przez rozproszone nad lotniskiem chmury, Franz Stigler i Willi Kientsch dostrzegli dym po przeciwnej stronie „Olimpu”. Szare smugi unosiły się nad portem Palermo, na północnym wybrzeżu wyspy. Czterosilnikowce zbombardowały doki i elektrownię, zatapiając dwa statki.
Franz, Willi i ich dwudziestu jeden kolegów zbyt późno poderwali maszyny. Niebo już opustoszało. Była 16.30 i bombowce zniweczyły pilotom umówiony obiad w Trapani.
Diabeł z rozwidlonym ogonem
Kontrolerzy z „Olimpu” ostrzegli ich, że nad zatoką Palermo zauważono myśliwce Lockheed P-38 Lightning. Franz nigdy ich nie widział, ale słyszał, że chłopcy w Afryce nazwali tę nową amerykańską maszynę „diabłem z rozwidlonym ogonem”. Mówiono, że P-38 może strzelać jednocześnie z pięciu karabinów maszynowych i z działka, a wszystko to ma upakowane w przedniej części kadłuba. Rzekomo potrafił też z lotu poziomego w mgnieniu oka przejść w pętlę.
Ze swojego myśliwca, Żółtej Trójki, Kientsch przez radio powiedział Stiglerowi, że domyśla się, gdzie mogą być bombowce. Dwa dni wcześniej [14 kwietnia 1942 roku przyp.red.], po tym jak B-17 unicestwiły lotnisko, Willi dogonił je na północ od Sycylii, kiedy skręcały na zachód, by zmienić kurs i ominąć wyspę w drodze do północnej Afryki. Był gotów się założyć, że teraz bombowce polecą tą samą trasą. Uważał, że jeśli się pospieszą, przechwycą je na zachód od wyspy.
Stiglerowi podobał się pomysł ścigania „stada”, jak nazywali grupę bombowców, zamiast uganiania się za „diabłami z rozwidlonym ogonem”. Decyzja należała do Kientscha, który teraz prowadził eskadry, odkąd dowódca dywizjonu, Sinner, kilka tygodni wcześniej rozbił się podczas awaryjnego lądowania na lotnisku. Mimo że Willi był od niego młodszy, Franz szanował jego stopień podporucznika i cenił za odwagę.
Polowanie na „stado”
Prowadzący skierował samoloty na zachód i otworzył przepustnicę. Można było odnieść wrażenie, że silniki myśliwców aż się rwą, by pracować pełną parą. Kiedy przecinali niebo nad wyspą czy morzem, przemykające chmury pozwalały oszacować szybkość lotu. Nowe silniki samolotu wersji Gustav miały sto dwadzieścia koni mechanicznych więcej od silników montowanych w wersji Friedrich, łopaty śmigła były szersze i maszyna była szybsza, mogła latać sześćset czterdzieści kilometrów na godzinę.
Mimo to wciąż nie była najlepsza w pojedynkach z myśliwcami nieprzyjaciela. Większa szybkość powodowała, że promień skrętu też był większy. Poza tym samolot był bardzo niebezpieczny przy starcie. Jeśli pilot szybko użył zbyt dużej mocy, maszyna stawała dęba i przewracała się do góry kołami.
– Jest stado! – krzyknął ktoś przez radio. Willi się nie mylił. Franz zobaczył przed sobą bombowce. Czarna chmura samolotów przelatywała na wysokości siedmiu tysięcy trzystu metrów nad maleńką rybacką wysepką o nazwie Marettimo. Były to B-17 z 97. Grupy Bombowej.
Kientsch łagodnym skrętem poprowadził eskadrę za bombowce, tak że wszyscy lecieli teraz w tym samym kierunku i na tej samej wysokości. Myśliwce ustawiły się w szyku czteropalczastym i eskadry złożone z czterech maszyn kolejno podążały za swoimi prowadzącymi, zbliżając się do ciężkich samolotów wroga.
Messerschmitty kontra „latające fortece”
Stigler zerknął przez oświetlony krążek celownika. Bombowce znajdujące się kilka kilometrów przed nimi zmierzały w stronę chylącego się ku zachodowi słońca. Widział ich oliwkowozielone kadłuby i szare brzuchy. Dwadzieścia jeden samolotów leciało w szyku kluczami „schody w dół”. Pozwalało to strzelcom pokładowym uzupełniać martwe strefy ostrzału.
Serce Franza waliło jak młotem. Jego maszyna wznosiła się i opadała, ponieważ trzęsła mu się ręka, i pomyślał, jakie to paradoksalne, że znowu leci jak żółtodziób. Przez szybę, której kuloodporność była znakomitą innowacją zastosowaną w modelu G, patrzył, jak podporucznik prowadzi stodziewiątki do ataku. Eskadra Franza była następna w kolejce.
Choć samoloty B-17 bez bomb były lżejsze i szybsze, to jednak myśliwce nieubłaganie zbliżały się do nich od tyłu, wykorzystując swoją przewagę ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kiedy eskadra Kientscha znalazła się pięćset pięćdziesiąt metrów od bombowców, strzelcy wszystkich dwudziestu jeden ciężkich maszyn otworzyli ogień.
Serie pocisków smugowych krzyżującymi się wstęgami oplotły maleńkie myśliwce. Piloci Willego spanikowali i za wcześnie odpowiedzieli ogniem, pozostawiając za sobą tylko chmurki burego dymu. Oderwali się od nieprzyjaciela i zanurkowali, chętnie ustępując miejsca eskadrze Stiglera.
Czytaj też: Orły Afryki. Jak polowali na wrogów niemieccy piloci z legendarnego „Pustynnego Pułku”?
Starcie w powietrzu
Nagle przed Franzem nie było już żadnej stodziewiątki, a od bombowców dzieliło go tylko zadymione powietrze. Nie miał żadnego doświadczenia w atakowaniu tych ciężkich maszyn i nie wiedział, jaki sposób będzie najlepszy. Przez radio kazał swoim trzem pilotom, by lecieli za nim. Zdecydował, że będą po prostu atakować jeden po drugim. Był tak przestraszony, że nie potrafił żadnym słowem dodać im odwagi ani udzielić rady.
– Zaczynamy – powiedział po prostu. Jeden z pilotów potwierdził odbiór. Pozostałym dwóm przerażenie odebrało mowę. Stigler rozpoczął atak w odległości dziewięciuset metrów od bombowców. Niemile go zaskoczyło, że natarcie od strony ogona okazało się nieznośnie powolne. Wiedział, że należy strzelać z dziewięćdziesięciu metrów, po czym oderwać się od nieprzyjaciela. Wiedział też, że pokonanie ośmiuset metrów, by znaleźć się w tej odległości, zajmie osiemnaście długich sekund.
Celował w najniżej lecące bombowce, tak żeby on i jego eskadra mogli jak najszybciej uciec. W dwie sekundy zbliżył się na odległość ośmiuset metrów. Siedmiuset trzydziestu. Sześciuset czterdziestu. Przy pięćset pięćdziesięciu dostrzegł już wyraźnie na bokach kadłubów białe gwiazdy w granatowym kole obramowane żółtym kręgiem.
Członkowie załóg bombowców też go widzieli i strzelcy ze stanowisk ogonowych, dolnych i górnych, jednocześnie otworzyli ogień z osiemdziesięciu czterech karabinów maszynowych, ścigając go niczym światło reflektora podążające za aktorem na scenie. Każdy z karabinów maszynowych wyrzucał siedem nabojów kalibru 12,7 milimetra na sekundę. W odległości czterystu pięćdziesięciu metrów, kiedy pociski smugowe pędziły obok jego owiewki, Franz uświadomił sobie straszliwą rzeczywistość ataku od strony ogona. Tego się nie da zrobić tak, żeby samemu nie oberwać.
Wyolbrzymione zwycięstwo
Przy trzystu sześćdziesięciu metrach zobaczył, jak celownik wypełnia mu ogrom rozpiętych szeroko skrzydeł. Nacisnął na sekundę spust broni pokładowej, po czym stracił zimną krew, wykonał szybką beczkę i oderwał się od bombowców. Piloci za nim poszli za jego przykładem, niektórzy strzelając, inni zbyt przerażeni, by nacisnąć spust.
Kiedy Franz wyszedł z nurkowania, spojrzał przez osłonę kabiny i zobaczył nad sobą szare brzuchy nawet niedraśniętych bombowców, wznoszące się coraz wyżej i dalej. Zastanawiał się, jak to możliwe, że chybił, skoro te wielkie skrzydła wypełniały mu cały celownik. Tymczasem, tak samo jak Willi, nie uwzględnił pewnej nowej zmiennej.
Potężna ponadtrzydziestometrowa rozpiętość skrzydeł B-17 była czymś zupełnie innym niż niespełna dziesięciometrowa rozpiętość skrzydeł myśliwca, bo szybciej wypełniała celownik, mimo że znajdowała się dalej. Tego dnia żadne pociski stodziewiątek nie trafiły w cel. Piloci musieli się dopiero nauczyć, że zanim zaczną strzelać, skrzydła bombowca muszą wyjść poza obręb celownika.
Dla młodych amerykańskich pilotów było to spektakularne, choć nieco wyolbrzymione zwycięstwo. Zameldowali, że zaatakowało ich „czterdzieści nieprzyjacielskich samolotów”, nie ponieśli żadnych strat, co później zapisano po prostu: „Nieprzyjacielskie samoloty otworzyły ogień do bombowców z daleka”.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.