Gdy opadł kurz II wojny światowej, Polacy musieli zmierzyć się z traumą utraty bliskich. Rany rozdrapywała obecność niemieckich jeńców, odpracowujących krzywdy.
Wojna nie tylko zabrała nam chłopów ze wsi, zwłaszcza młodych kawalerów, na których z takim zainteresowaniem zerkałyśmy w kościelnych ławach, ale też wypluła, po ciężkich latach walk na froncie, obolałych fizycznie i psychicznie inwalidów często niezdolnych do samodzielnego życia.
Sama popatrywałam na takiego jednego Maćka z sąsiedniej wioski. Ale gdy po dwóch latach wrócił do domu z amputowaną nad kolanem nogą, z szaleństwem w oczach i w strachu tak wielkim, że podskakiwał na każdy głośniejszy dźwięk, nie chciałam mieć z nim do czynienia. Zwyczajnie bałam się jego nieprzewidywalności, a zajmowanie się kaleką też mi się nie uśmiechało.
Niemiec kojarzył mi się tylko ze złem
Trudno było również pogodzić się z tym, że do gospodarstwa zostali przydzieleni dwaj niemieccy jeńcy (jeńców niemieckich w powojennej Polsce spotykało się dość powszechnie, pracowali fizycznie w gospodarstwach rolnych, w kopalniach, na budowach, brali udział m.in. w odbudowie naszej zniszczonej stolicy. Niechętnie wraca się pamięcią do bodaj 206 komunistycznych obozów pracy zorganizowanych dla nich w całym kraju. Szacuje się, że przewinęło się przez nie około 75 tysięcy ludzi, w tym 60 tysięcy Niemców – przyp. aut.), którzy mieli odpracować wyrządzone na wojnie krzywdy. Zupełnie jakby można było wyrzucaniem gnoju z owczarni oczyścić sumienie i odpokutować to, że zabijało się niewinnych ludzi. Pochodzący z Berlina Burtal zarzekał się, że nikogo nie zabił, a Offemberg złośliwe uwagi zbywał milczeniem.
Początkowo nie mogłam na nich patrzeć. Niemiec kojarzył mi się tylko ze złem i nie potrafiłam przemówić sobie do rozsądku, że w każdym narodzie są ludzie i ludziska. Złośliwa kucharka Maria do dziś spluwa pod nogi i mamrocze przekleństwa na ich wspomnienie. Biedaczka nie może sobie darować, że jedynego syna siostry osobiście namawiała, by wstąpił do wojska. Chłopak zginął w pierwszych dniach wojny, a rodzinie nie było dane pochować rozerwanego pociskiem ciała.
Do piekła i z powrotem
Ku własnemu zaskoczeniu, w miarę upływu tygodni, coraz bardziej się do Szwabów przekonywaliśmy. Okazali się układnymi i pracowitymi ludźmi, którzy tęsknili do swoich domów i rodzin. Przekonywali nas, że nie mieli wyjścia, zostali wcieleni do Wehrmachtu bez pytania o poglądy i chęć wykazania się na froncie. Byli wychudzeni, wymizerowani i przekonywali, że praca u nas jest dla nich wybawieniem. Coś tam opowiadali o obozie, w którym wcześniej siedzieli, że panowały w nim straszna bieda i głód, ale nie budziło to naszego współczucia.
Tym bardziej że doskonale pamiętaliśmy opowieści mieszkającego za miedzą dwudziestopięcioletniego Adasia Rybackiego. Chłopak pod koniec marca 1945 roku z wytatuowanym na przedramieniu koślawym sinym numerem, w za dużych chodakach, zabiedzony jak mysz kościelna, łysy, bez pięciu przednich zębów, pojawił się we wsi. Nawet matka go nie poznała. Wyglądał jak wycieńczony starzec, który pomylił drogę do domu. Radość była ogromna, tym większa, że rodzina była przekonana, że zmarł w Auschwitz. Na początku 1944 roku dotarł do niej wymięty, ledwo czytelny gryps, że chłopak od 1943 roku siedzi w lagrze, i był to ostatni ślad po jedynym synu.
Czytaj też: Kawa, tort i… gulasz z owczarka niemieckiego. Jak wyglądał jadłospis więźniów obozów koncentracyjnych?
Odzyskany na mgnienie oka
W miarę trwania wojny, a tym bardziej po jej zakończeniu coraz więcej i odważniej mówiło się o obozach koncentracyjnych, bo ludzie coraz częściej rozmawiali o miejscach, z których dochodziły tylko złe wieści i akty zgonu. A potem, po styczniu 1945 roku, gdy ten czy ów, który cudem przetrwał piekło, pojawiał się na progu rodzinnego domu i opowiadał o okrucieństwie panującym za drutami, włos jeżył się na głowie i nie sposób było wyobrazić sobie, czego ci nieszczęśnicy doświadczali.
Rybaccy bardzo się cieszyli. Sprosili sąsiadów, by wspólnie zanosić dziękczynne modły i dzielić się swoim szczęściem. Mimo biedy karmili bladego, łysego Adama, czym tylko mogli. W jego drżące ręce trafiły grube pajdy chleba z jeszcze grubszą warstwą smalcu ze skwarkami, ziemniaki i kluski z okrasą, porządny, gotowany na kapłonie pożywny rosół. Nikt nie przypuszczał, że ta dobroć i troska doprowadzą chłopaka pod Piotrową bramę. Wiktuały, których nie kosztował tak długo, sprawiły, że Adaś poważnie się rozchorował (wielu więźniów obozów już po odzyskaniu wolności umierało z powodu niewłaściwej diety. Wyniszczeni głodem, pracą i trudnymi warunkami nie byli w stanie strawić dużej ilości pokarmu, zwłaszcza obfitującego w tłuszcz – przyp. aut.). Nikt nie pomyślał, że po miesiącach wyniszczającego organizm głodu taka tłusta i obfita dieta może okazać się zabójcza.
Siódmego kwietnia, w słoneczny wiosenny dzień, odbył się rozdzierający serca pogrzeb. Matka chłopaka, zrozpaczona, nierozumiejąca, co się stało, popadła w obłęd i do dziś snuje się po wsi niezdolna do pracy i znalezienia sobie jakiegoś miejsca. Myślę, że lepiej by było dla wszystkich, gdyby Adaś i towarzysząca mu radość bliskich nie zagościli w ich domu. Wiem, że to okrutne, więc nie dzielę się tą refleksją z nikim, ale może gdyby zginął w obozie, rodzinie łatwiej by było przeboleć jego śmierć? A tak odzyskali go na mgnienie oka i stracili w najmniej oczekiwanym momencie.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.