W USA nikt nie widział jaj dinozaurów na oczy, dopóki nie znalazł ich ten człowiek, urodzony odkrywca – Indiana Jones! Ale nie ten filmowy, a prawdziwy!
Roya Chapmana Andrewsa często uznaje się za pierwowzór Indiany Jonesa. Kiedy zapoznamy się z karierą tego niezwykłego podróżnika, sami pewnie zaczniemy podejrzewać, że coś może być na rzeczy. Ale czy w istocie tak było? W książce Paige Williams Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin autorka pisze, powołując się na jednego z recenzentów biografii o Andrewsie, że:
George Lucas przeczy pogłoskom, jakoby wzorował postać Indiany Jonesa na zoologu i odkrywcy Royu Chapmanie Andrewsie, jednak podczas swojej pierwszej podróży do Azji Wschodniej w 1909 roku dwudziestopięcioletni Andrews pozostawał dwa tygodnie uwięziony na bezludnej wyspie; odpędzał od siebie rekiny, gdy jego łódź wywrócił płetwal błękitny; przetrwał niejeden tajfun i niejeden udar słoneczny; musiał się strzec zatrutych, zaostrzonych patyków z bambusa, łowców głów i długich na siedem metrów pytonów (…), a po drodze zebrał pięćdziesiąt okazów ssaków, czterysta dwadzieścia pięć okazów ptaków i znalazł nowy gatunek mrówki.
Brzmi znajomo?
Urodzony odkrywca
Zacznijmy od jego młodości. Być może sprawiły to książki o tematyce podróżniczej, z Przypadkami Robinsona Crusoe na czele, czytane mu w dzieciństwie przez matkę. A może uwielbiane przez niego historie o zwierzętach i badaniach naukowych. W każdym razie Roy Chapman Andrews na pewnym etapie napisał o sobie: Urodziłem się, aby być odkrywcą.
Przyszedł na świat 26 stycznia 1884 roku. Z dinozaurami po raz pierwszy zetknął się bezpośrednio dopiero w 1905 roku w Logan Museum of Anthropology w Beloit College, gdzie Andrews studiował zoologię. Otwarto tam ekspozycję dinozaurów. Prawdziwą furorę zrobił szkielet, przy którego składaniu wykorzystano odlane części apatozaura, stojak wykonany z „rur z odzysku i armatury wodno-kanalizacyjnej” oraz kości czterech różnych okazów.
Andrews znalazł w zatrudnienie w muzeum, po tym jak zdeterminowany zakomunikował dyrektorowi, że może nawet wycierać posadzki. Później przyszły studia na Uniwersytecie Columbia. Roy Chapman pojawił się na okładce „The New York Timesa”, w którym opisano go jako przedstawiciela rosnącej generacji niespokojnych duchów, głównie mężczyzn z najlepszych uczelni amerykańskich Wschodniego Wybrzeża, zdeterminowanych, by „rozwiązać ukryte od wieków tajemnice geograficzne, antropologiczne, zoologiczne i botaniczne”. Wybrał się na ekspedycję do północnej Korei. Od roku 1918 zaczął zapuszczać się do Mongolii. I to właśnie tamte tereny miały mu zapewnić światową sławę.
Coś szczególnie ciągnęło go na pustynię Gobi…
Jak sam Andrews pisał o tej słynnej pustyni, nie ma drugiego takiego obszaru na zamieszkanej powierzchni Ziemi, o którym tak mało wiadomo. Powróciwszy do Nowego Jorku, zaplanował wyprawę naukową bardziej ambitną niż jakakolwiek dotychczasowa ekspedycja. Chciał dowieść słuszności hipotezy swojego szefa dotyczącej pochodzenia człowieka: zamierzał szukać na Gobi kości. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Bo do Mongolii najpierw trzeba było dotrzeć. A tam: niestabilność polityczna, nieufność miejscowych, bandyci. A do tego jeszcze te koszty…
Całość przedsięwzięcia, w którym mieli wziąć udział badacze z najróżniejszych dziedzin: paleontolodzy, geolodzy, topografowie, miała kosztować – bagatela – 250 000 dolarów. Żadnego muzeum oczywiście nie byłoby wtedy na to stać. Ale od czego jest – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – crowdfunding?
Andrews szybko pozyskał zwolenników, wśród których byli magnat kolejowy i mąż stanu William Averell Harriman oraz producent mydła i pasty do zębów Sidney Colgate. Samochody dostarczyli bracia Dodge. Ekspedycję środkowoazjatycką czas zacząć! Po drodze trzeba było jeszcze tylko przekonać Chińczyków, aby ekipę Andrewsa wpuszczono do Mongolii, ale to dało się załatwić obietnicą odlewów skamieniałości i nawiązania przyjaznych stosunków.
Żmije, burze piaskowe i woda do szyi
Już na miejscu Roy Chapman Andrews poddawał się „wyciskaniu”. Jak sam pisał: To prawie niemające końca targowanie się: »wyciskają« nas pośrednicy, wyciska nas policja, wyciskają wykonawcy, wyciskają osoby kontrolujące dostawę wody i prądu i dziesiątki innych, aż wreszcie człowiek czuje się wyciśnięty na śmierć. Inna sprawa, że słynął z podkoloryzowania swoich opowieści. Lubił opowiadać o potężnych burzach piaskowych, niezliczonych żmijach wpełzających do namiotów itp. Tak o tym jego nietypowym zamiłowaniu mówił jeden z uczestników ekspedycji: Woda, która nam sięgała do kostek, Royowi sięgała zawsze do szyi.
Początki na miejscu nie były łatwe. Problemem było nawet zorientowanie się w terenie. Mapy, którymi dysponowali, ledwo się kwalifikowały, by je w ten sposób nazwać. Jakieś przerywane linie, obiekty, których na miejscu już dawno nie ma lub wręcz nigdy nie było. Ale w końcu dotarli do „badlandów”, które zdaniem Andrewsa były wręcz idealnym miejscem, by szukać tam skamieniałości.
Czytaj też: Czy w Polsce żyły dinozaury?
Strzał w dziesiątkę!
Czwartego dnia poszukiwań natrafili na kości. Nie były to jednak szczątki ludzkie, których się spodziewali, a znacznie starsze. Prehistoryczne. Natknęli się na kości dinozaurów, z których jeden został nawet później nazwany Protoceratops andrewsi. Odnaleźli również fragmenty skorupy jakiegoś jaja, ale wtedy nie zestawiono ich z dinozaurami, ponieważ zwyczajnie nie wiedziano wtedy, że tak właśnie rozmnażały się te wymarłe zwierzęta. Prace przerwała zima. Kiedy wrócili latem 1923 roku, odkryli o wiele więcej jaj. Przy jednym z nich był fragmentaryczny szkielet niewielkiego dinozaura. Wówczas badacze doszli do tego, że dinozaury wykluwały się z jajek.
Chociaż akurat te jaja należały do roślinożerców, a mały dinozaur był mięsożerny. Wyciągnięto z tego (błędny, jak się po latach okazało) wniosek, że mały mięsożerca kradł jaja i przy tej okazji zginął. Nazwano go owiraptorem, czyli złodziejem jaj. Prace postępowały, ale im dłużej pracowali, tym bardziej Andrews wiedział, że z obecnymi funduszami nie dadzą rady. Trzeba było wracać do USA i organizować kolejną wyprawę.
Czytaj też: 5 najbardziej krwiożerczych dinozaurów
„Ile niby to jest warte?”
Takie pytanie Roy Chapman Andrews usłyszał w Szanghaju od przedstawiciela przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego Lloyd’s of London, kiedy chciał ubezpieczyć jajo dinozaura. Potencjalna wartość tych jaj miała okazać się na pewnym etapie istotna. Ale po kolei. To właśnie jaja dinozaurów wzbudziły największe zainteresowanie gazet. Dziennikarze próbowali za pokaźne sumy uzyskać prawo do zdjęć – choćby na tydzień. 1000 dolarów, 3000 dolarów, 5000 dolarów. Licytacja trwała w najlepsze.
Sam Andrews zrobił się niewiarygodnie sławny. Oferowano mu setki tysięcy dolarów za teksty na wyłączność, galony benzyny na kolejne wyprawy. Wygłaszał liczne prelekcje. Kiedy zakończył to tournée, poczuł się jak wyssana pomarańcza. Cała otoczka udzieliła się nawet jego żonie Yvette. Kiedy pewnego wieczoru szedł z nią Piątą Aleją, wskazała neon w formie trzech liter – R.C.A. – reklamujący stację radiową Radio Corporation of America i powiedziała: „To ty”.
Jajo dinozaura po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci… sprzedane!
Tymczasem szał na jaja dinozaurów nie mijał. Słynny odkrywca wpadł na pomysł, aby przy pomocy jednego z nich zebrać pieniądze na kolejną wyprawę. Postanowił zorganizować aukcję. W końcu w zbiorach Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej znalazło się dzięki niemu aż 25 jajek. Wreszcie, po pewnych obiekcjach ze strony tej instytucji, 8 stycznia 1924 roku „The New York Times” podał elektryzującą informację: Jajo dinozaura sprzed stu milionów lat na sprzedaż; muzeum prosi o oferty, by wspomóc fundusz badaczy. Zwycięzcą aukcji został Austen B. Colgate. Zapłacił za nie 5000 dolarów.
Gdyby Andrews mógł przewidzieć, w jak wielkie kłopoty wpędzi go ta aukcja go wpędzi… Dość nerwowo na informację o licytacji zareagował rząd Mongolii. W 1924 roku wprowadzono do konstytucji zapis o tym, że wszelkie zasoby znajdujące się pod ziemią stanowią własność narodu. Przypomniano też odkrywcy o jego zobowiązaniach w kwestii zwrotu wypożyczonych skamieniałości. Komentarz podróżnika przetłumaczony na język polski brzmi dość… dwuznacznie: Moje jaja spowodowały eksplozję skierowaną przeciwko nam.
Zresztą i klimat do prowadzenia badań w Mongolii się zmienił. Najpierw pojawili się Rosjanie, zapewne podejrzewający, że USA chcą zaanektować Mongolię, a Andrews to amerykański szpieg. Nawiasem mówiąc, przez krótki czas w pewnym sensie faktycznie nim był. Działał pod pseudonimem „Reynolds”. Potem wkroczyli Chińczycy. Dookoła zaczęli ginąć ludzie – przyjaciele Andrewsa, a także mongolscy ministrowie. Następnie nastąpiły czystki w wykonaniu mongolskich komunistów. Zginęło około 30 000 intelektualistów i przywódców buddyjskich.
Ray Chapman Andrews już nigdy więcej nie miał okazji, by powrócić do brutalnie przerwanych badań. Ale drogi USA i Mongolii w kontekście dinozaurów miały się kilkadziesiąt lat później ponownie skrzyżować…
Źródło:
Literatura uzupełniająca:
- Archer, From whales to dinosaurs: the story of Roy Chapman Andrews, St. Martin’s Press, New York 1976.
- Bausum, Roy Chapman Andrews: Beloit’s Real Life, „Northwest Quarterly”, Summer 2009.
- Gallenkamp, Dragon hunter: Roy Chapman Andrews and the Central Asiatic expeditions, Viking, New York 2001.
- M. Jacobs, The Compensations of Plunder: How China Lost Its Treasures, The University of Chicago Press, Chicago 2020.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.