Ofiarami zbrodni katyńskiej byli nie tylko katolicy i katoliccy duchowni. Ludobójstwo z wiosny 1940 roku tragicznie odzwierciedliło nieco zapomniany fenomen przedwojennej Polski: jej wielokulturowość i wieloetniczność.
Nie można pomijać tego kluczowego dla charakterystyki okresu 1918–1939 faktu. Mniej więcej jedna trzecia obywateli II Rzeczpospolitej wyznawała inną niż rzymskokatolicka religię i miała inną niż polska przynależność etniczną. W grupie tej dominowali Ukraińcy, Żydzi i Niemcy.
W kampanii wrześniowej liczba żołnierzy wyznania nierzymskokatolickiego sięgała 30 procent ogólnego stanu kadrowego. Jest wręcz uderzające, że w gronie 33 zidentyfikowanych ofiar zbrodni katyńskiej rekrutujących się ze stanu duchownego blisko 20 procent (6 osób) reprezentowało religie mniejszościowe – w tym właśnie sensie Sowieci zabijali również multikulturową tożsamość II Rzeczpospolitej.
Wielokulturowa armia polska
Owa wieloetniczność miała swoje cienie i blaski – podobnie zresztą jak dziś. Wagę problemu łatwo sobie uświadomić dzięki następującemu zabiegowi: wyobraźmy sobie, że teraz, w 2020 roku, 33 procent mieszkańców Polski (czyli niecałe 13 milionów) reprezentuje mniejszości etniczne. Takiej proporcji nie ma dziś żadne współczesne państwo europejskie, nawet po kryzysie migracyjnym zapoczątkowanym w 2015 roku. Jak wyglądałaby nasza rzeczywistość?
Pozostawiając to pytanie otwartym, dodam, że w międzywojniu, przynajmniej na poziomie duszpasterstw wojskowych, współpraca różnych wyznań przebiegała stosunkowo sprawnie. Swoje struktury wyznaniowe w Wojsku Polskim mieli prawosławni, protestanci (ewangelicy), grekokatolicy, żydzi, a nawet muzułmanie czy mariawici. Wszystkie wspólnoty funkcjonowały pod egidą Ministerstwa Spraw Wojskowych.
Rzymski katolicyzm reprezentowała wspominana już Polowa Kuria Biskupia na czele z biskupem-generałem. Jeden z wydziałów kurii zajmował się należącym do katolicyzmu Kościołem greckokatolickim. Innymi religiami zajmowało się Biuro Wyznań Niekatolickich, podległe Ministerstwu Spraw Wojskowych. W przededniu II wojny światowej biuro dzieliło się na cztery tzw. Główne Urzędy: Wyznania Prawosławnego, Wyznania Ewangelicko-Augsburskiego (luterańskiego), Wyznań Ewangelicko-Reformowanego (kalwińskiego) i Ewangelicko-Unijnego oraz Wyznania Mojżeszowego.
Najmniej liczni byli wierni kościołów protestanckich: stanowili około 1,5–1,8 procent żołnierzy. Dysponowali jedną świątynią garnizonową. Praktycznie brakowało tu przedstawicieli Kościoła ewangelicko-unijnego, rekrutującego z reguły Niemców żyjących w II Rzeczpospolitej.
Wyznanie mojżeszowe deklarowało około 6–8 procent żołnierzy. W ramach duszpasterstwa wojskowego państwo finansowało im 20 synagog gminnych oraz 12 synagog w więzieniach i szpitalach.
Niemal dwie trzecie żołnierzy nierzymskokatolickich wyznawało prawosławie. Duszpasterstwo ortodoksyjne było zorganizowane w 4 rejony duszpasterskie z 4 cerkwiami garnizonowymi i 6 kaplicami wojskowymi.
Pozostałe, mniejsze wyznania (baptyści, menonici, staroobrzędowcy, mariawici itp.) nie posiadały odrębnej struktury w Wojsku Polskim, a ich sprawami zajmował się Wydział Ogólny Biura Wyznań Niekatolickich. Specyficzna w tym kontekście była sytuacja nielicznych muzułmanów. Ministerstwo Spraw Wojskowych zgodziło się finansować działalność jednego „lotnego” mułły, który odwiedzał te garnizony, w których służyli wyznawcy Allaha (głównie Tatarzy).
Ogólnie kapelani niekatoliccy byli nieco luźniej związani z konkretnymi formacjami wojskowymi: z reguły działali jako tzw. kapelani personalni na określonym obszarze. Być może z tego względu w momencie mobilizacji w 1939 roku wielu z nich nie dotarło do przewidzianych dla nich ośrodków.
Wiemy, że w ramach zbrodni katyńskiej najpewniej nie zginął żaden imam. Jedyny oficjalny duszpasterz Tatarów, Ali Ismail Woronowicz (formalnie imam muzułmańskiej gminy warszawskiej), po wybuchu wojny otrzymał wezwanie do stawienia się w Referacie Narodowościowo-Wyznaniowym działającym przy Komisariacie Rządu. Tam rozkazano mu udać się do 1. Szwadronu Tatarskiego w 13. Pułku Ułanów Wileńskich, gdzie pracował wcześniej jako kapelan. Woronowicz zamierzał wykonać to polecenie, wcześniej jednak postanowił odwieźć do rodziny żonę, która spodziewała się dziecka. Udało mu się zrealizować ten plan, nie zdołał jednak dołączyć do jednostki i zatrzymał się ostatecznie w Olecku.
17 września wkroczyli tam Rosjanie. Początkowo duchownemu pozwolono pracować w tutejszej szkole, jednak po kilkunastu miesiącach został aresztowany przez NKWD pod sfingowanym zarzutem szpiegostwa. Komuniści nie zamierzali tolerować polskiego muzułmanina na swym terenie. Nie jest pewne, co stało się z nim dalej: prawdopodobnie zginął (lub został zabity) w czasie ewakuacji – po tym jak Niemcy w czerwcu 1941 roku zaatakowali Rosjan. Chociaż więc Woronowicz nie trafił do jenieckich obozów śmierci, nie przeżył wiele dłużej od ofiar katyńskich.
Wszystkie opisane poniżej osoby zostały zamordowane w lasku katyńskim. Brutalna śmierć zniweczyła podziały religijne, różnice światopoglądowe, odmienne koncepcje teologiczne, historyczne, społeczne. W starciu z realnym, apokaliptycznym złem nie było lepiej czy gorzej wierzących.
Prace w Katyniu
Trzy lata po zbrodni katyńskiej Niemcy, po wyparciu Sowietów z Ukrainy i zachodniej Rosji, odkryli masowe groby w okolicach stacji kolejowej Gniezdowo. Czym prędzej zdecydowali się na zorganizowanie ekshumacji: okazja do propagandowego ataku na wroga była zbyt duża, by ją przegapić.
Był koniec kwietnia 1943 roku. Marian Wodziński, 32-letni przystojny lekarz sądowy z Krakowa, wciąż nie mógł się przyzwyczaić do codziennej żmudnej pracy w katyńskim lasku. Identyfikacja zwłok, prowadzona formalnie pod auspicjami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i za pozwoleniem Niemców, ciągnęła się niemiłosiernie, a końca nie było widać. Sowieccy jeńcy, zwiezieni ze Smoleńska, a także miejscowi Rosjanie dokopywali się do kolejnych warstw trupów. Rząd za rzędem, do dwunastu.
Zwłoki były niemal sprasowane, tułowia spłaszczone, brzuchy głęboko zapadnięte, nosy i genitalia ściśnięte na płask. Specyficzny proces gnilny, powodujący tworzenie się tzw. wosku trupiego, utrudniał oddzielanie poszczególnych ciał. Tłuszczowosk – serowata, względnie woskowata, trwardniejąca żółto-biała lub szara masa – zbijała zwłoki w upiorną bryłę rąk, nóg, tułowi i czaszek częściowo obciągniętych zasuszoną skórą.
Trudno było gołymi rękami wydobywać z tej masy pojedyncze ciała. Rosjanie, pracujący po dwóch, musieli dosłownie wyrąbywać zwłoki, posługując się żelaznymi hakami, łopatami, a nawet kilofami. Następnie kolejna dwójka przenosiła ociosane ciała, które trafiały m.in. do ulokowanego w pobliżu stanowiska pracy dr. Wodzińskiego.
Właśnie przyniesiono kolejne zwłoki do oględzin. Wodziński wymienił parę uwag ze swoim współpracownikiem, Ferdynandem Płonką, i obaj zabrali się do roboty. Płonka zgolił włosy na karku trupa. Około trzech centymetrów poniżej kości potylicznej, w środkowej linii ciała, dostrzegł ranę wlotową: okrągławy otwór o średnicy niecałych ośmiu milimetrów.
„Typowa sprawa” – pomyślał Wodziński. Następnie wraz z Płonką wprawnym ruchem przeciął skórę tyłogłowia. Tak jak przypuszczał, kanał postrzałowy biegł w przód i w górę: kula weszła do jamy czaszki przez podstawę kości potylicznej.
Mężczyźni oczyścili otwór wlotowy z części miękkich i dokładniej mu się przyjrzeli. Miał charakterystyczne, równe zewnętrzne brzegi, rozszerzające się ku wnętrzu czaszki. Szybko zidentyfikowali ranę wylotową. Jak zwykle mieściła się na czole, mniej więcej na granicy owłosienia, również w części środkowej. Zdarzało się, że otwory te znajdowały się nieco na prawo bądź nieco na lewo. W środku Wodziński odnalazł drobne odłamki kostne.
Po zmierzeniu rany i przecięciu skóry mężczyźni zabrali się do czyszczenia brzegów rany i analizy samego otworu wylotowego w kości czołowej. Był niemal dwukrotnie większy od otworu wlotowego, miał kształt ściętego stożka, nierówne brzegi zewnętrzne i średnicę około 15 milimetrów. Za pomocą sondy określili trajektorię postrzału.
Stwierdzili, że nabój uszkodził rdzeń przedłużony i wywołał natychmiastową śmierć ofiary. Tym razem nie trzeba było otwierać czaszki – na to Wodziński decydował się w trudniejszych przypadkach. Wtedy najczęściej stwierdzał rozległy wylew krwi do mózgu jako główną przyczynę zgonu. Bardzo rzadko zdarzało mu się znaleźć pocisk tkwiący w czaszce.
Na koniec Wodziński i Płonka dokonali pomiarów ciała, starając się zarazem dostrzec ewentualne inne obrażenia. Jak to najczęściej bywało, niczego nie znaleziono. „Przynajmniej zginął od razu” – pomyślał setny już pewnie raz lekarz, przypominając sobie rzadkie przypadki obrażeń zwłok, świadczące o tym, że ofiara do końca walczyła o życie.
Taki scenariusz powtarzał się od rana do wieczora, dzień w dzień. W połowie maja Wodziński nie dawał już rady. Do tej pory dokonał oględzin setek zwłok. Teraz był w stanie analizować tylko wybrane przypadki – przede wszystkich tych ofiar, przy których nie znaleziono żadnych dokumentów.
W Katyniu pozostał do końca prac ekshumacyjnych, identyfikując wraz z innymi ekipami ostatecznie około 2800 ciał. Jedno z nich, pod numerem 2455, należało do Mikołaja Ilkowa.
Mikołaj Ilków
Kościół unicki (należący do rodziny Kościołów greckokatolickich) to ciekawe zjawisko społeczne, przejaw realnego wpływu kultury polskiej i koncepcji politycznej I Rzeczpospolitej na ziemiach wschodniej Europy. Jak wiadomo z podręczników szkolnych, powstał on niedługo po utworzeniu Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w efekcie podpisania unii brzeskiej w 1595 roku. Na mocy unii struktury Cerkwi prawosławnej funkcjonujące na terytorium Rzeczpospolitej podporządkowały się zwierzchnictwu papieża w Watykanie (włączając się w ten sposób do wspólnoty katolickiej), zachowując zarazem własne rozwiązania administracyjne, a także liturgię obrządku wschodniego.
Koncepcja ta była ciekawa, ale jednocześnie tragiczna. Z naturalnych względów odpór unitom dawały Kościoły prawosławne. Traktowani jako przejaw polskiej ekspansji kulturowej (choć wierni rekrutowali się głównie spośród Rusinów czy Ukraińców), unici byli w kolejnych stuleciach zwalczani – nierzadko brutalnie – przez zaborców i rodzące się regionalne ruchy nacjonalistyczne. Apogeum represji nastąpiło po zwycięstwie rewolucji bolszewickiej na terenach kontrolowanych przez nowe totalitarne komunistyczne państwo.
W efekcie Kościół unicki praktycznie przestał istnieć poza granicami odrodzonej II Rzeczpospolitej. W jej granicach funkcjonował jako Kościół greckokatolicki w Polsce i dzielił się na trzy eparchie. Większość wiernych mieszkała we wschodnich województwach. Choć w dwudziestoleciu międzywojennym uwidoczniła się tendencja odpływu wyznawców bądź w stronę katolicyzmu łacińskiego, bądź prawosławia (zwłaszcza po 1924 roku, kiedy niezależność, czyli autokefalię, uzyskał Polski Kościół Prawosławny), do wybuchu wojny Kościół greckokatolicki skupiał ponad 300 tysięcy członków i dysponował blisko 2400 kapłanami diecezjalnymi.
Jednym z nich był Mikołaj (Mykoła) Ilków. Urodził się 10 grudnia 1890 roku w Przewoźcu, w unickiej rodzinie. Wieś leżała nad rzeką Łomnicą, 20 kilometrów na północny zachód od Stanisławowa – ówcześnie w zaborze austriackim. Kościół unicki (nazywany przez władze austro-węgierskie greckokatolickim) cieszył się tam relatywną swobodą – przynajmniej oficjalnie, bo w praktyce podlegał ciągłej presji ze strony prawosławia i nacjonalistów ukraińskich. Sam Ilków, syn Mikołaja i Katarzyny (z domu Andruchow), był narodowości ukraińskiej (lub rusińskiej).
Narodowość narodowością, jeśli jednak chodzi o tożsamość kulturową, Mikołaj zaliczał się do typowo kresowej grupy, dla której całkowite rozdzielenie polskości od ukraińskości czy „tutejszości” – przy całej niejednoznaczności tych terminów – było zadaniem trudnym, jeśli nie niemożliwym. W dużym uproszczeniu można by stwierdzić, że po 1918 roku był Ukraińcem, a zarazem lojalnym obywatelem II Rzeczpospolitej.
Podstawową edukację odebrał w najbliższym rodzinnej wsi mieście, czyli Kałuszu. Potem przeniósł się do Stanisławowa, gdzie uczył się w ośmioklasowym gimnazjum z polskim językiem wykładowym, noszącym jeszcze imię cesarza Franciszka Józefa. Dorastał w rodzinie silnie związanej z Kościołem. Jego ojciec pełnił w rodzinnej wsi funkcję diaka parafialnego, czyli kogoś podobnego do kantora, dbającego zarazem o prawidłowy przebieg nabożeństw. Był równocześnie przewodniczącym tutejszej gminy greckokatolickiej.
Mikołaj junior od najmłodszych lat żył więc atmosferą cerkwi. Być może dlatego wśród szkolnych korytarzy stanisławowskiego gimnazjum zaczęło w nim kiełkować powołanie kapłańskie czy też decyzja o kontynuowaniu misji ojca. W efekcie, po ukończeniu szkoły, rozpoczął formację w Greckokatolickim Seminarium Duchownym w Stanisławowie, a także studia teologiczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Lwowie. Tam zastała go I wojna światowa, a następnie narodziny II Rzeczpospolitej.
Niewiele wiadomo o jego seminaryjnym życiu. Według niektórych przekazów w czasie wojny starał się chronić miejscową ludność – Polaków, Ukraińców, „tutejszych” – przed przetaczającymi się przez Kresy armiami. 30 marca 1919 roku przyjął w Stanisławowie święcenia kapłańskie, po czym wrócił w rodzinne strony, obejmując posadę katechety w jednej ze szkół w Kałuszu. Niedługo potem został nawet dyrektorem prywatnego gimnazjum ukraińskiego. Oprócz tego pracował rzecz jasna jako duszpasterz administrator w okolicznych probostwach greckokatolickich: w Babinie, Kudłatówce, Przewoźcu i Słobódce.
Można powiedzieć, że należał do lokalnej elity. Wybrał przy tym życie w celibacie, choć w obrządku wschodnim taka decyzja nie była obowiązkowa.
Czasy były niespokojne, a wokoło toczyły się walki polsko-ukraińskie. Ilków nie zamierzał angażować się w delikatny dla niego konflikt, za to udzielał się w akcjach humanitarnych, organizując pomoc szpitalną dla rannych żołnierzy. Stał na stanowisku, że na tym wielokulturowym terenie kluczową kwestią jest współpraca Polaków i Ukraińców na zasadzie równouprawnienia. Taka postawa nie była zbyt częsta zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie…
Działalność polityczna
W pierwszych powojennych latach nie ograniczał aktywności do duszpasterstwa, edukacji i pracy charytatywnej. Czynnie zaangażował się również w lokalne życie polityczne: był współzałożycielem i jednym z najaktywniejszych członków Agrarnej Ukraińskiej Chłopskiej Partii, potocznie zwanej „Chliborobi” (od ukraińskiego słowa „chliborobśka”, czyli „chłopska”, „włościańska”). To ugrupowanie polityczne powstało niedługo przed pierwszymi „normalnymi” wyborami do Sejmu i Senatu (przeprowadzonymi na mocy konstytucji marcowej), które odbyły się jesienią 1922 roku. Partia cechowała się umiarkowanymi poglądami, opowiadając się za osiągnięciem porozumienia Ukraińców z władzami II Rzeczpospolitej. Dlatego też zdecydowała się na wzięcie udziału w wyborach, które zbojkotowały bardziej radykalne ugrupowania ukraińskie. Te ostatnie oskarżały zresztą swych konkurentów o zdradę, a nacjonaliści z Ukraińskiej Organizacji Wojskowej pozwalali sobie wręcz na represjonowanie zwolenników „Chliborobów”.
I chociaż ugrupowanie miało niewielkie znaczenie i w wyborach wystartowało tylko raz, udało mu się wtedy zdobyć (głównie w wyniku wspomnianego bojkotu) pięć mandatów w Sejmie. Jednym z pięciu wybrańców był nie kto inny jak 32-letni ks. Mikołaj Ilków. Kapłan stanął na czele mikroskopijnego Sejmowego Klubu Ukraińsko-Włościańskiego, stworzonego przez partię.
Ówczesny system pozwalał osobom duchownym (niezależnie od wyznania) sprawować funkcje polityczne. Zaangażowanie Ilkowa doprowadziło jednak do pewnych tarć z jego zwierzchnikami w Kościele greckokatolickim, na skutek których Ilków został zawieszony w obowiązkach duszpasterskich decyzją Grzegorza Chomyszyna, biskupa stanisławowskiego, zamordowanego zresztą w 1945 roku w więzieniu NKWD w Kijowie.
Ilków regularnie jeździł do Warszawy na posiedzenia Sejmu. Reprezentowane przez niego ugrupowanie było jednak na tyle marginalne, że nie mogło wyraźnie zaznaczyć się na ówczesnej scenie politycznej, zdominowanej przez gorszące nieraz spory partyjne i znienawidzoną przez Józefa Piłsudskiego „sejmokrację”.
Młody poseł został od razu rzucony na głęboką wodę: kilka tygodni po ukonstytuowaniu się Sejmu i Senatu odbyły się wybory pierwszego prezydenta RP. Przeszły do historii jako jeden z najbardziej zaskakujących momentów w dziejach polskiego parlamentaryzmu. I jeden z najbardziej hańbiących. Głowę państwa wybierało Zgromadzenie Narodowe: połączone izby Sejmu i Senatu. Mimo że większość posiadały w nich ugrupowania konserwatywne i endeckie, po kilkakrotnym wielogodzinnym głosowaniu nominację zupełnie nieoczekiwanie otrzymał bezpartyjny Gabriel Narutowicz, bliżej nieznany społeczeństwu polityk, dotychczasowy minister spraw zagranicznych, który raptem dwa lata wcześniej przyjechał do Polski ze Szwajcarii.
O wyborze Narutowicza zadecydowały połączone głosy lewicy, chłopskiego centrum, ale także posłów mniejszości etnicznych i religijnych. Wywołało to wściekłość obozu narodowego, a przeciw nominatowi rozpętała się brutalna polityczna i medialna nagonka. W pełnej napięcia atmosferze doszło do tragedii: 16 grudnia 1922 roku, tydzień po historycznym głosowaniu, Eligiusz Niewiadomski – niezrównoważony psychicznie fanatyk (a przy tym utalentowany malarz) – podczas otwarcia sezonowej wystawy w Zachęcie trzykrotnie strzelił w plecy Narutowicza, który oglądał właśnie jeden z premierowych obrazów. Prezydent zginął na miejscu.
Ciekawe, jak Mikołaj Ilków oceniał całą tę sytuację. Co znamienne, już kilka dni po zabójstwie Narutowicza Zgromadzenie Narodowe wybrało nowego prezydenta, umiarkowanego ludowca Stanisława Wojciechowskiego. Otrzymał wsparcie dokładnie tych samych sił politycznych – w tym mniejszości etnicznych – co Narutowicz.
Z zachowanych przekazów wiadomo, że Ilków w swej (ograniczonej) aktywności poselskiej starał się pracować na rzecz korzystnego dla II Rzeczpospolitej uregulowania wciąż jątrzących się kwestii granicy południowo-wschodniej, a także realizować swą dawną ideę polityczną: równouprawnienia wszystkich mieszkańców Kresów południowo-wschodnich. Nie uczestniczył w pracach komisji sejmowych, ale złożył łącznie ponad 120 interpelacji. Wszystkie dotyczyły szczegółowych spraw lokalnych, związanych z województwem stanisławowskim. Jako poseł był świadkiem przewrotu majowego w 1926 roku. Nie znamy jego opinii także na ten temat.
Kapelan Wojska Polskiego
W następnym roku wygasały pięcioletnie mandaty poselskie. Po zakończeniu kadencji Ilków nie powrócił jednak w rodzinne strony. Zapewne kontakty nawiązane w Warszawie sprawiły, że w lutym 1928 roku został w ramach pospolitego ruszenia zaliczony do rezerwy i jednocześnie oficjalnie mianowany kapelanem rezerwy Wojska Polskiego. W lipcu tego samego roku, po krótkim pobycie w diecezji stanisławowskiej (na probostwie w miejscowości Niżniów), powołano go do służby czynnej. Nie znamy ówczesnych motywacji Ilkowa, powodów, dla których zdecydował się związać (wpierw luźno, ale zaraz potem ściślej) z wojskiem. Na ile była to jego samodzielna decyzja, a na ile sugestia płynąca od przełożonych?
W każdym razie jako czynny kapelan rezerwy został wkrótce przydzielony do Dowództwa Okręgu Korpusu nr IV z siedzibą w Łodzi, gdzie pracował jako administrator parafii wojskowej przy łódzkim kościele garnizonowym św. Jerzego.
W 1935 roku Ilków awansował na stanowisko greckokatolickiego kapelana zawodowego w stopniu kapitana i de facto naczelnego kapelana greckokatolickiego w Wojsku Polskim. Znowu nie wiadomo, na ile awans ten wiązał się z jego osobistymi zabiegami. Co ciekawe, od 1934 roku jego katolickim odpowiednikiem w łódzkim Dowództwie Okręgu Korpusu był ks. Kazimierz Suchcicki – kolejna ofiara Katynia, pochowana w maju 1940 roku w jednym z masowych grobów w lasku katyńskim. Jeszcze rok wcześniej obaj kapłani nie mieli pojęcia, że spoczną blisko siebie w dołach śmierci.
Ilków dobrze sobie radził na stanowisku administratora – na tyle dobrze, że w marcu 1939 roku awansował na starszego kapelana w stopniu majora. Jako wyraz uznania dla wykonywanej pracy otrzymał ponadto odznaczenie państwowe: Srebrny Krzyż Zasługi. Niemniej nie wszyscy zapamiętali go pozytywnie. Dużo uwag do działalności Ilkowa miał Józef Gawlina, rzymskokatolicki biskup polowy, któremu formalnie podlegał również naczelny kapelan greckokatolicki WP. Gawlina skarżył się, że Ilków załatwiał swoje sprawy za jego plecami. Dbał o dobrą opinię w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Starał się wśród Polaków uchodzić za „hiper-Polaka”, a wśród Ukraińców za „hiper-Ukraińca” (takich terminów używał w swych wspomnieniach biskup). Ilków miał ponadto krytykować Gawlinę i oskarżać go w korespondencji z Rzymem o „nienawiść do Ukraińców”. Sam zaś usiłował przede wszystkim nie narażać się swym pobratymcom.
W jakim stopniu krytyka ta obiektywnie oddawała rzeczywistość? Czy w ocenie biskupa polowego nie uwidoczniły się uprzedzenia w stosunku do ukraińskiego podwładnego? Może i ten nieufnie spoglądał na swego rzymskokatolickiego przełożonego? Sam Ilków nie miał szansy sformułowania repliki wobec zarzutów, pytania te muszą zatem pozostać bez odpowiedzi.
Z nadejściem września 1939 roku szybko zapomniano o niesnaskach. Wtedy życie Ilkowa – tak jak wielu innych – zaczyna uciekać z kart historii. Najpewniej wraz z wojskiem przeszedł szlak bojowy od Bzury aż do Lwowa. W drodze dowiedział się o sowieckiej inwazji na Polskę. Kiedy 21 września Lwów skapitulował, Ilków został aresztowany, zidentyfikowany w jednym z obozów przejściowych i wysłany dalej wraz z transportami oficerów. Prawdopodobnie późną jesienią 1939 roku trafił do Starobielska.
W tamtejszym obozie-klasztorze walczył o przetrwanie aż do 2 marca 1940 roku (według innych przekazów przebywał tam tylko do 24 grudnia 1939 roku). Wraz z dziewięcioma innymi kapelanami WP został przewieziony specjalnym transportem do jednego z więzień w Moskwie. Brak i tutaj jakichkolwiek danych pozwalających na określenie, co tam robił i co z nim robiono. Czy sowieccy oprawcy stosowali tortury? Czy po raz tysięczny wypytywali na przesłuchaniach o to samo? Czy proponowali ułaskawienie w zamian za pójście na współpracę?
To ostatnie wydaje się mało prawdopodobne, skoro kilka tygodni później, najprawdopodobniej 11 kwietnia, Ilków trafił – tym razem na krótko – do obozu w Kozielsku. Z Moskwy do Kozielska podróżował w towarzystwie swego prawosławnego kolegi, Szymona Fedorońki. Wspólny los pozwalał nie myśleć o religijnych podziałach.
W tym momencie z Kozielska codziennie ładowano do wagonów kolejne grupy oficerów przeznaczone do wywózki. W końcu Ilków usłyszał swoje nazwisko.
Cień Katynia
Cień Katynia ciągnął się za dr. Marianem Wodzińskim do końca życia. Dwa lata po zakończeniu ekshumacji, w marcu 1945 roku, lekarz został aresztowany przez NKWD. Uratował się tylko dzięki wstawiennictwu kierownictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Obawiał się jednak represji i ponownego uwięzienia do tego stopnia, że pozostał w ukryciu. W lipcu 1945 roku Specjalny Sąd Karny w Krakowie wystawił nawet za nim list gończy, publikowany m.in. w reżimowej prasie.
Do końca roku Wodziński żył niczym leśny partyzant. W grudniu udało mu się wreszcie uciec z „ludowej” Polski. Nigdy już do niej nie wrócił. Osiadł w Londynie, gdzie założył rodzinę i pracował jako lekarz. Zmarł w 1986 roku.
Dwadzieścia jeden lat później ks. Mikołaj Ilków został pośmiertnie awansowany na stopień podpułkownika Wojska Polskiego.
KOMENTARZE (6)
Ciekawy rys „polskiej” historiografii. Zauważył ktoś, że kpt. Raginis i tysiące bohaterów Września pomników i ulic w Polsce nie mają, bo Polegli na Polu Chwały? Pomniki, ulice i pamięć należą się tu nieszczęsnym niewolnikom zamordowanym przez złego pana, czy innym zabójcom sąsiadów – „wyklętym”. Kto pamięta imiennie dzieci z Powstania ginące w ataku z butelką zapalającą na czołg? No kto? Wszyscy za to znają imiona generałów którzy po ich mogiłkach na niewolniczą zupkę poczłapali. Żaden z nich na barykadę nie poszedł, by los swych żołnierzy i cywilów podzielić, ani w łeb w obliczu ogromu klęski sobie nie palnął. Za to „wszyscy wią”, że to „RUSCY Powstanie przerżnęli, na drugim brzegu Wisły stojąc, którzy ośmielili się nie naprawić „zbrodniczej głupoty” (gen. Anders) katoprawicowych nieudaczników. Bo „każdy Polak wie”, że Polakom z natury ratunek jedynie od wrogów przysługuje, gdy „przyjaciele” co i rusz ich zdradzają i wykorzystują, np. oddając ich jak bezwolne stado Stalinowi. Oczywiście już po wykorzystaniu na wszystkich frontach.
Lecz się..
Amen!
Na Podlasiu jest sporo ulic, szkół, placów im. kpt. Raginisa.
Znalem kilkoro ludzi którzy służyli w polskiej armii przed II Wojna i którzy przeżyli wrzesień 39 z bronią w reku w mundurach walcząc na obu frontach i nikt nie znal i spotkał żyda w polskim mundurze a autor ze około 6–8 procent żołnierzy polskiej armii deklarowało wyznanie mojżeszowe. Bzdura i fałszowanie historii.
Na marginesie, to ze państwo finansowało 20 synagog nie znaczy o ilości żydów w polskich silach zbrojnych szczególnie na froncie. Dzis w brytyjskich silach zbrojnych jest więcej rabinów niż żydowskich żołnierzy na froncie. Te 65 żydów na liście niżej dekuje w biurach przy kawie 8 godzin dziennie a reszta w domu z rodzina.
Niewiele lepiej z innymi mniejszościami.
FORCES RELIGIOUS PERSONNEL
Christian – 183,000
Muslim – 305
Hindu – 230
Buddhist – 220
Sikh – 90
Jew – 65
Wielokulturowość i wieloetniczność Polski NIE JEST fenomenem tylko lat 1918-1939. Jest fenomenem całej historii Polski od co najmniej rozbicia dzielnicowego.