Ciekawostki Historyczne
Druga wojna światowa

Katyń – jak wyglądała ostatnia droga uwięzionego księdza?

Pociąg jechał całą noc, z rzadkimi przestojami. Gdy jeńcy zorientowali się, że wagony podążają mniej więcej na północny zachód, ogarnęło ich radosne podniecenie. „Czyżbyśmy rzeczywiście jechali do Polski?” – myślało wielu z nich.

Wkrótce pociąg się zatrzymał. Czterdziestosześcioletni ks. Antoni Aleksandrowicz usłyszał warkot silnika samochodowego dobiegający zza pozbawionej okien ściany wagonu i szybkie kroki. Nieopodal ktoś nagle krzyknął:
– Rozładowują!

Zwykła akcja przesiadkowa?

Niedługo potem do przedziału Aleksandrowicza wszedł enkawudzista. Kazał zabierać rzeczy i ustawić się do wyjścia.
Kiedy kapłan stanął w drzwiach ciemnego wagonu, zauważył, mrużąc oczy przed kwietniowym słońcem, że pociąg utknął jakieś 200 metrów przed stacją. Nie wiadomo, czy ksiądz dostrzegł nazwę Gniezdowo. Zdziwiło go za to, że na zaniedbanym peronie nie było żywej duszy.

Między pociągiem a peronem rozciągał się spory plac, częściowo zarośnięty trawą. Z lewej strony odgradzała go leśna droga, biegnąca prostopadle do torów. Obok stał niski, sztachetowy płot. Wokoło rosły krzaki i drzewa. Po placu kręciło się wiele sowieckich patroli i paru wyższych oficerów. Aleksandrowicz zwrócił uwagę, że niemal wszyscy przyczepili do broni bagnety. „Po co tyle zachodu dla zwykłej akcji przesiadkowej?” – pomyślał.

Artykuł stanowi fragment książki Księża z Katynia, która właśnie ukazała się na rynku nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont

Artykuł stanowi fragment książki Księża z Katynia, która właśnie ukazała się na rynku nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont

Przy drodze stał zwykły – jak się księdzu przez chwilę wydawało – autobus pasażerski. Wyglądał normalnie, ale szyby zostały zasmarowane wapnem. Po chwili pojazd podjechał pod wagon i ustawił się tylnymi drzwiami do wejścia. Aleksandrowicz mógł przeskoczyć do budy samochodu prosto ze stopnia pociągu. Z obu stron stali enkawudziści, trzymając w rękach broń z tymi niepokojącymi bagnetami. Ksiądz Antoni zdążył dostrzec inne więzienne auto, przy którym stał pułkownik NKWD z rękami w kieszeniach długiego wojskowego płaszcza.

Gdy w środku znalazło się około 30 jeńców, silnik zawył i autobus ruszył w kierunku leśnej drogi. Wkrótce zniknął za drzewami.

Dalsza część artykułu pod ramką
Zobacz również:

Historia księdza Antoniego Aleksandrowicza

W przeciwieństwie do losów ks. Ziółkowskiego historia ks. mjr. Antoniego Aleksandrowicza skrywa więcej tajemnic i białych plam. Jest jednak równie tragiczna, choć oczywiście nie wypada tu stosować matematycznego stopniowania poziomu „tragiczności”. W porównaniu z Ziółkowskim Aleksandrowicz spędził w Kozielsku bardzo mało czasu: raptem kilka ostatnich tygodni swego życia. Zdążył jednak dogłębnie poznać los więźnia na „nieludzkiej ziemi”.

Antoni przyszedł na świat 11 lipca 1893 roku w Mińsku Litewskim (dziś stolica Białorusi) jako syn Leopolda i Antoniny z domu Tarajkowicz – w polskiej, katolickiej rodzinie. W przeciwieństwie do większości bohaterów tej książki nie wychował się więc na wsi. W Mińsku ukończył szkołę podstawową i gimnazjum. Trzeba pamiętać o intensywnej rusyfikacji, prowadzonej wówczas przez zaborcze władze carskie, która tylko w niewielkim stopniu zelżała po rewolucyjnej zawierusze 1905 roku.

Po opuszczeniu gimnazjum w 1911 roku Antoni postanowił wstąpić na drogę kapłańską. Nie jest pewne, czy była to jego samodzielna decyzja, czy też jakąś rolę odegrały (tak jak w przypadku ks. Ziółkowskiego) plany i namowy rodziny. Dalsze losy Aleksandrowicza pokazały jednak, że z pewnością odkrył w sobie prawdziwe powołanie.

Pozostawał wybór miejsca, w którym można by je zrealizować. Ostatecznie Aleksandrowicz zdecydował się na Rzymskokatolickie Seminarium Duchowne w dalekim Petersburgu. Dlaczego akurat tam? Nie wiadomo. Placówka ta funkcjonowała pod czujnym okiem władz rosyjskich. Studiować tu mogły tylko te osoby, które ukończyły przynajmniej cztery lata gimnazjum klasycznego. Oprócz tego kandydaci musieli dostarczyć świadectwo chrztu, świadectwo lokalnych władz o niekaralności i „prawomyślności”, rekomendację od biskupa, a także charakterystykę od miejscowego proboszcza czy katechety. Następnie trzeba było zdać egzamin wstępny ze znajomości katechizmu, Biblii, ale również języka rosyjskiego i łaciny oraz historii i geografii Rosji.

Do seminarium ściągali młodzi ludzie z całego carskiego imperium, przede wszystkim Polacy, Litwini, Łotysze, Białorusini, niewielu Rosjan, a nawet wyjątkowo Francuzi i Niemcy. Liczebnie dominowała młodzież z guberni kowieńskiej, wileńskiej i witebskiej.

Antoni spędził w Petersburgu sześć lat. Tutaj przeżył więc większość I wojny światowej, a w 1917 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Niemal od razu został wysłany jako katecheta (z oficjalnym tytułem „prefekta szkół”) do Bobrujska – miasta leżącego w dzisiejszej środkowej Białorusi. Kilka miesięcy później, nadal w charakterze katechety, powrócił do rodzinnego Mińska.

Ksiądz major Antoni Aleksandrowicz (w górnym rzędzie) z dziećmifot.polesie.org

Ksiądz major Antoni
Aleksandrowicz (w
górnym rzędzie) z dziećmi

Czasy były burzliwe: właśnie kończyła się wojna, rodziła się Polska, trzeba było wywalczyć i obronić jej granice. Młody ksiądz wpadł w sidła wielkiej historii: w 1919 roku jako ochotnik zaciągnął się do Wojska Polskiego i jako wojskowy kapelan kontraktowy (a więc tymczasowy) wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej.

Sprawdził się na tyle dobrze, że w sierpniu 1920 roku – w momencie, w którym na froncie wzdłuż Wisły ważyła się przyszłość państwowości polskiej (a może i przyszłość Europy) – został mianowany kapelanem zawodowym w stopniu kapitana. Funkcję tę pełnił przy 4. Armii Wojska Polskiego. Armia ta, utworzona ledwie cztery miesiące wcześniej, brała udział w słynnym sierpniowym manewrze wojsk polskich, który przeszedł do historii jako Cud nad Wisłą i który rozpoczął polską kontrofensywę na wschód. Ksiądz Aleksandrowicz uczestniczył w bitwie nad Niemnem, zdobywał wraz z 4. Armią m.in. Grodno i Baranowicze. W październiku 1920 roku, po wyzwoleniu jego rodzinnego Mińska, ogłoszono rozejm, a kilka miesięcy później, po podpisaniu polsko-sowieckiego traktatu pokojowego w Rydze, 4. Armia WP została rozwiązana.

Przez ten krótki czas spędzony na froncie ks. Antoni dobrze zapisał się w pamięci przełożonych. W opinii służbowej, sporządzonej w grudniu 1920 roku przez ks. Stanisława Gawła, dziekana duszpasterstwa przy 4. Armii, czytamy:

Charakter otwarty, bardzo wiele zapału i inicjatywy w pracy, gorliwość kapłańska nader wielka, całkowita ofiarność i oddanie się pracy nad żołnierzem. Często zachodzi do koszar i szuka osobistego zetknięcia się z żołnierzami. W życiu prywatnym bez zarzutu.

Aleksandrowicz był przy tym „towarzyski, uprzejmy, bardzo łatwy i taktowny w obejściu. Pozyskuje bardzo szybko sympatię przełożonych i kolegów. Bierze żywy udział w organizowaniu społeczeństwa polskiego na kresach i wnosi tam swój zapał”. Jedynie „do pracy kancelaryjnej mniej się nadaje”.

Słowem: energiczny, entuzjastyczny, gorliwy ksiądz, nieprzejmujący się zbytnio biurokracją. Oceny te potwierdzał w dość oryginalnej polszczyźnie dowódca 4. Armii, gen. Leonard Skierski:

Kapelan ks. Aleksandrowicz przedstawia sobą bardzo dodatni i nader pożądany typ kapelana wychowawcy, gdyż jak życiem prywatnym i postępowaniem swym nieskazitelnym, tak i płomiennym spełnianiem trudnych bardzo w dobie obecnej obowiązków oddziaływa górnie na masy żołnierskie.

W uznaniu za zasługi na froncie ksiądz otrzymał później Medal Pamiątkowy za Wojnę 1918–1921 i Medal Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości.

Po rozwiązaniu armii Aleksandrowicz trafił wiosną 1921 roku w charakterze kapelana do garnizonu w miasteczku Słonim, położonym przy ujściu rzeki Issy. Garnizon należał do struktury duszpasterstwa wojskowego w Baranowiczach, które z kolei wchodziło w skład Dowództwa Okręgu Korpusu nr IX z centralą w Brześciu nad Bugiem. Nie znamy szczegółów posługi ks. Antoniego z tego okresu. Wiadomo, że dał się poznać jako znakomity kaznodzieja, przykuwający uwagę słuchaczy.

Masowy grób – ekshumacja 1943fot.”Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów”/domena publiczna

Masowy grób – ekshumacja 1943

Wkrótce zdobył uprawnienia proboszczowskie i w 1926 roku awansował na stanowisko administratora parafii wojskowej w Słonimie. Spędził tam kolejne cztery lata. Jak chwalono go we wniosku o przyznanie Srebrnego Krzyża Zasługi:

[…] będąc przeszło 9 lat kapelanem garnizonu, a następnie proboszczem parafii wojskowej w Słonimie, położył duże zasługi na polu opieki duszpasterskiej, mając głębokie zamiłowanie do szerzenia dobrego ducha wśród żołnierzy […]. Był wzorowym kapelanem i żołnierzem, świecąc dobrym przykładem dla otoczenia.

Oczywiście trudno oczekiwać, by w takim wniosku pisano krytycznie o kandydacie do odznaczenia, niemniej opinię tę poparło dowództwo DOK nr IX, a wniosek został rozpatrzony pozytywnie.

W 1930 roku Aleksandrowicz opuścił Słonim i przeniósł się do duszpasterstwa wojskowego w Wilnie, podlegającego Dowództwu Okręgu Korpusu nr III z siedzibą w Grodnie (kilka lat wcześniej pracował tam ks. Ziółkowski). Oprócz pełnienia obowiązków kapelańskich Antoni opiekował się trzema wileńskimi kaplicami wojskowymi i posługiwał w Wojskowym Więzieniu Śledczym.

Rok później awansował na proboszcza parafii wojskowej w Wilnie. Nie zagrzał tu jednak dłużej miejsca: już w 1932 roku wrócił pod skrzydła DOK nr IX, obejmując analogiczne stanowisko proboszcza parafii wojskowej pw. św. Antoniego Padewskiego w Baranowiczach – bardziej znaczącej niż ta w Słonimie. Pozostał tu aż do wybuchu II wojny światowej. Wcześniej, w styczniu 1936 roku, awansował na starszego kapelana zawodowego w stopniu majora.

W marcu 1939 roku przez Polskę przeszła wieść o ogłoszonej przez władze mobilizacji w związku z zagrożeniem konfliktem z Niemcami. Ksiądz Franciszek Piwowarski, jeden z kapelanów DOK nr IX, zapamiętał, że nieraz dyskutował ze swym kolegą ks. Aleksandrowiczem na ten temat: „Odpowiadał wesołymi anegdotami, bo także nie wierzył w możliwość wojny, ale poważnie powiedział, że do żołnierzy trzeba mówić serdecznie, krótko i prosto – przydała mi się ta rada już wkrótce…”.

Wojenne losy

Po 1 września 1939 roku Aleksandrowicz został wysłany na front. Zapewne opuścił Baranowicze wraz z oddziałami sformowanymi w tzw. Ośrodku Zbierania Nadwyżek 78. Pułku Piechoty. Według niektórych źródeł pełnił posługę w 20. Dywizji Piechoty, walczącej m.in. pod Mławą. Wkrótce, w nieznanych okolicznościach, został ranny w nogę, a zaraz potem trafił do niewoli sowieckiej.

Nie wiemy, co się z nim działo w następnych dniach, w jakim obozie rozdzielczym przebywał. Być może na krótko trafił do Nowogródka. W końcu jednak został przewieziony do Starobielska.

W warunkach bitewnych, a potem jenieckich, nie mógł porządnie się wyleczyć. Towarzysze z obozu zapamiętali, że nieustannie kulał. Mimo to należał do najaktywniejszych duszpasterzy w katakumbowych warunkach Starobielska. Podpierający się na kiju mężczyzna z długą brodą musiał innym jeńcom kojarzyć się ze starotestamentowym prorokiem. Odprawiał potajemnie msze i modlitwy, spowiadał, pocieszał, błogosławił.

Tak jak w Kozielsku, spowiedź odbywała się przeważnie w czasie spacerów po placu obozowym. Jeżeli widziało się więc dwóch oficerów spacerujących pod rękę i pogrążonych w poważnej, cichej rozmowie, można było sądzić, że jeden z nich przystępował akurat do sakramentu pokuty. Inną formę spowiedzi zapamiętał ks. Leon Musielak: „Kapelani spowiadali w ten sposób, że dwóch mężczyzn siadało obok siebie przy stoliku, brało do ręki sowieckie gazety, «Prawdę» czy inne i niby czytali – a to była spowiedź”.

Zdarzało się, że ludzie, którzy nie zaliczali się przed wojną do praktykujących katolików, odbywali teraz, pod wpływem obozowej rzeczywistości, spowiedź z całego życia. Nie można przy tym wykluczyć, że inni z tych samych powodów od wiary się odwracali.

Nabożeństwo w Starobielsku

W pamięci ocalałych ze Starobielska szczególnie zapisał się dzień 11 listopada 1939 roku, który ks. Aleksandrowicz postanowił godnie uczcić specjalnym nabożeństwem. Rzecz działa się w jednym z baraków, a naocznym świadkiem wydarzeń był malarz Józef Czapski:

Na brudnym, przepełnionym jeńcami korytarzu […] ks. Aleksandrowicz z łacińskiego brewiarza tłumaczył na polski tekst Ewangelii o dzieweczce, którą Chrystus wskrzesił. Ewangelię znali wszyscy, a teraz słuchali, jakby słyszeli ją pierwszy raz, i płakali w skrusze, że byli tacy małej wiary i że mieli chwile, w których wątpili, że dzieweczka nie umarła, ale śpi.

Krzepiąca historia o wskrzeszeniu mogła dawać nadzieję, że i oni, zapomniani przez świat jeńcy sowieckiego obozu, wrócą jeszcze do świata żywych. Ich opowieść została jednak pozbawiona szczęśliwego zakończenia.

Węzeł katyński – ręce związane na plecach ofiaryfot.”Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów”/domena publiczna

Węzeł katyński – ręce związane na plecach ofiary

Mimo zachowywania środków ostrożności aktywność Aleksandrowicza była tak duża, że Sowieci nie mogli jej nie dostrzec. Na księdza spadły surowe i okrutne kary, może większe niż w przypadku większości innych jeńców. Według niektórych relacji trafił do małej klitki mieszczącej się w jednej z cerkiewnych wież, gdzie w całkowitej samotności trwał aż do ostatnich przedświątecznych dni 1939 roku. Wtedy to, tuż przed Wigilią – jak przekonują niektóre źródła – znalazł się w niewielkiej grupie duchownych różnych wyznań, których spotkała niespodziewana „przygoda”.

Wywózka

Według jednej z relacji w nocy z 23 na 24 grudnia do celi ks. Antoniego wtargnęli enkawudziści i kazali mu się natychmiast pakować. Trzęsącymi się rękoma układał swój skromny dobytek przy gwałtownych ponagleniach Sowietów. Mimo presji ociągał się, jakby przeczuwając, że nic dobrego go nie spotka. Chwilę później został zaprowadzony w stronę kilku samochodów, czekających już z zapalonymi silnikami. Zobaczył, że nie jest sam, że kilka osób – których w zamieszaniu i ciemności nie potrafił rozpoznać – również zmierza w tę stronę. Scenę obserwowało kilku przypadkowych gapiów: innych jeńców. Niektórzy z nich zapamiętali, że wychodzący z budynku w asyście uzbrojonych żołnierzy Aleksandrowicz był trupio blady i wyglądał, jakby bardzo się bał.

Pewne zamieszanie wprowadzają w tym miejscu opublikowane wspomnienia Bronisława Młynarskiego, który zapamiętał scenę wywózki kapłana. Z relacją tą są jednak dwa problemy: po pierwsze, ksiądz miał przebywać razem z innymi oficerami, a nie w izolatce (niewykluczone, że jednak opuścił ją wcześniej). Po drugie, Młynarski pisze o „księdzu Adamskim” – jak jednak zaznaczyłem na wstępie, mogło mu chodzić właśnie o Aleksandrowicza. W sumie wspomnienia są dość mętne, warto jednak przytoczyć ich fragmenty:

[…] owej nocy, gdy większość spała, a ja ani rusz nie mogłem zasnąć, usłyszałem wyraźnie od strony korytarzyka kroki paru ludzi i przyciszoną mowę rosyjską. Trąciłem Zygmunta [Kwarcińskiego]. Wyjrzeliśmy obaj – na dole u wejścia do izby, mimo słabego światła, rozpoznaliśmy od razu szerokie bary i głowę [politruka] Stepanowa, obok niego – spod zadartej na czoło czapki pomarszczoną twarz małego Kopiejkina oraz skudłaconą głowę nocnego wachtiora. Wiedziałem, że przyszli po czyjąś duszę. […]

Bez długiego szukania trafili wprost do swojej ofiary. Kopiejkin uniósł się na deskach do poziomu drugiego piętra i półszeptem zaskowyczał, szarpiąc za nogi leżącą ofiarę:

 – Ej, ty tam, Adamskij! Wstawaj natychmiast! Zbieraj się z rzeczami. Żywo!

A więc stało się to, czegośmy się obawiali. Przyszli po naszych kapelanów. Dodatek złowróżbny „z rzeczami” wskazywał na bramę obozu, a co za nią – Bóg jeden raczy wiedzieć.

Ksiądz posłusznie podniósł się z posłania i stanął w bieliźnie, boso, w błocie pomiędzy pryczami. Bez słowa ubierał się i mozolnie układał swoje drobiazgi do koca. Jedynie ustami poruszał jakby w modlitwie. Tymczasem w rozbudzonej ze snu izbie zrazu szept crescendem wzmógł się do głośnego gwaru. Ludzie unosili się z posłań, siedzieli, wyglądali, a niejeden głośno zwracał się do księdza słowami pożegnania.

 – Wszyscy leżeć! Milczeć! – huknął rozwścieczony Stepanow, purpurowy na twarzy. A potem dalej wyrzygiwał z siebie nadmiar złości na księdza, popychając go brutalnie […]. Cisza kompletna zaległa izbę, gdy ksiądz Adamski, gotów do wyjścia, zarzucił swój żebraczy tobołek na plecy, wzniósł prawą dłoń wysoko i znakiem krzyża świętego żegnał kolegów, zastygłych w niesamowitym żywym obrazie. 150 głów wyglądało długimi rzędami z trzypiętrowych prycz na wąskie przejście, w którym stali politrucy i ksiądz Adamski.

Żeby dodatkowo skomplikować obraz, wypada dodać, że z relacją Młynarskiego istnieje również problem chronologiczny. Część źródeł, i to wiarygodnych, każe włączyć ks. Aleksandrowicza do 10-osobowej grupy duchownych różnych wyznań, którzy zostali wywiezieni ze Starobielska nie przed Wigilią, lecz dopiero 2 marca 1940 roku. Jak było naprawdę? Młynarski mógł pomylić daty, ale sam opis – z utrwalonymi emocjami i wrażeniami – pozostaje autentyczny. A może jednak „Adamski” to nie Aleksandrowicz? Historyk pozostaje niekiedy bezradny wobec wykluczających się danych, których nie sposób całkowicie potwierdzić lub obalić. Nie można zresztą wykluczyć, że w istocie doszło do dwóch wywózek: w grudniu i w marcu.

Jedno jest pewne: po kilkudziesięciu godzinach podróży – może z przesiadkami – ks. Antoni i inni dotarli do jednego z więzień NKWD w Moskwie. Co się z nim działo? Ile wycierpiał? I znów pytania te pozostają bez odpowiedzi.

Tak czy inaczej, ks. Antoni najpewniej trafił do owianego złą sławą więzienia na Butyrkach lub cieszącego się równie ponurą sławą zakładu na Łubiance, gdzie musiał przetrwać wielogodzinne przesłuchania, długie dni samotności, a może też bicie i tortury. O tym okresie wiemy najmniej. Czy spędził tam trzy miesiące, czy tylko kilkanaście dni? Ksiądz Franciszek Tyczkowski, inny moskiewski więzień, któremu udało się przeżyć wojnę, wspominał po latach: „Szczególnie wysoką kulturą i umiejętnością współżycia nacechowany był ks. Aleksandrowicz. Poczucie tej braterskiej wspólnoty znacznie osładzało ponury tryb więziennego bytowania”.

Ostatecznie, najpewniej jeszcze w marcu, Aleksandrowicz został przetransportowany z Moskwy do Kozielska. Być może trafił do izolowanego pomieszczenia, w którym przetrzymywano innych zwiezionych tu kapłanów, a być może do jednego ze „zwykłych” baraków. Czy spotkał w obozie ks. Ziółkowskiego? Nie wiadomo. Ciekawe, czy warunki panujące w kozielskim obozie odebrał jako lepsze czy gorsze od tych, które poznał w Moskwie i Starobielsku. Już nigdy się tego nie dowiemy.

Złudna nadzieja

Tymczasem w marcu do Kozielska zawitały pierwsze oznaki wiosny. Z lasów i pól napływał zapach świeżości, rodzącego się życia. Wszędzie leżał jeszcze śnieg, a noce bywały mroźne, niemniej czuło się, że wiosna już się zbliża. Jeden z ocalałych jeńców wspominał:

W czystym, mroźnym powietrzu była jakaś siła krzepiąca, a zapachy budzącej się przyrody pieściły zmysły. Śnieg w promieniach słońca oślepiał bielą, a w nocy iskrzył się odbiciem gwiazd. W dzień jeńcy zbierali się pod murami cerkiewnymi w miejscach osłoniętych od wiatru, rozpinali płaszcze, zdejmowali czapki i oddawali się pieszczotom promieni słonecznych. Niektórzy byli opaleni niemal jak w czasach przedwojennych podczas wycieczek narciarskich.

Kiedy dodatkowo po cerkiewnych salach zaczęły krążyć pogłoski o zwijaniu obozu, wielu jeńców zaczęło z odrodzoną nagle nadzieją przypuszczać, że nie tylko przyroda budzi się do nowego życia. Ksiądz Aleksandrowicz mógł usłyszeć pełne przejęcia, ale wypowiadane przyciszonym głosem słowa pewnego optymistycznie patrzącego w przyszłość jeńca, utrwalone we wspomnieniach Stanisława Swianiewicza:

Panowie, jest rzeczą pewną, że władze sowieckie są bardzo zakłopotane naszą sprawą. Byli tak nieostrożni na jesieni zeszłego roku, że zagarnęli ogromną ilość polskich oficerów – a teraz nie wiedzą, jak wybrnąć z sytuacji. Przecież jesteśmy oficerami alianckimi. Z naszego powodu grozi Sowietom konflikt z potężną koalicją francusko-angielską. Lada chwila na zachodnim froncie rozpocznie się ofensywa francuska. Sowiety nie mogą sobie pozwolić na dalsze zadrażnienie stosunków, bo przecież lotnictwo [francuskiego generała] Weyganda w razie czego może w ciągu kilku godzin zbombardować Baku i unieruchomić największe rosyjskie centra przemysłu naftowego. Niedawno politruk, który był w naszym bloku, wygadał się, że my nawet sobie nie wyobrażamy, ile z naszego powodu jest krzyku na świecie!

Tragiczne jest to, że ów oficer mylił się praktycznie w każdym zdaniu. Sowieci najpóźniej w początkach marca doskonale już wiedzieli, jak wybrnąć z owej „sytuacji”. Swianiewicz komentował:

A słońce lało swoje blaski i upiększało nimi obszarpane mury klasztoru kozielskiego; śnieg iskrzył się bielą i powoli się kurczył, z lekka tając na powierzchni. Świat był taki piękny i tak wszystko dokoła dyszało nadzieją nowego rozkwitu życia, że nawet najbardziej opornym sceptykom chciało się wierzyć w prawidłowość tego rozumowania.

Czy ks. Antoni też dał się ponieść złudnej nadziei? Nie zginął po wywózce do Moskwy, może teraz będzie jeszcze lepiej? Na pewno znaleźli się tacy, którym scenariusz z przekazaniem jeńców aliantom wydawał się mało prawdopodobny. I dla nich jednak nie do wyobrażenia było ludobójstwo. Spodziewali się raczej odesłania do miejsc zamieszkania (podanych podczas przesłuchań), a więc nierzadko na teren okupacji niemieckiej. W najgorszym wypadku oczekiwali albo bezpośredniego wydania Niemcom (w charakterze jeńców wojennych), albo przeniesienia do innych obozów sowieckich czy też zesłania – tak jak w czasach zaborów. Rzeczywistość przerosła najczarniejsze scenariusze.

Środa 3 kwietnia 1940 roku zapowiadała się w Kozielsku jako kolejny zwykły dzień, choć pogłoski o zwijaniu obozu stawały się coraz wyraźniejsze. Mniej więcej w południe do sali, w której mógł przebywać Aleksandrowicz, wpadł strażnik i wywołał po nazwisku jednego z oficerów. Początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi: takie sceny powtarzały się nieraz w ciągu dnia od wielu już miesięcy. Niepodziewanie jednak funkcjonariusz, po wyczytaniu nazwiska, dodał znamienne słowa sobirajtes’ s wieszczami, czyli „zabieraj się z rzeczami”.

Po sali przeszedł szmer zdziwienia. Takie wyrażenie oznaczało, że wezwany będzie z jakichś powodów odizolowany od reszty i wywieziony. Rzeczy do zabrania nie było zresztą dużo: wielu jeńcom pozostał tylko koc czy płaszcz. Zdziwienie wzięło się stąd, że ów oficer nie był jakąś wyjątkową figurą – ot, zwykły jeniec, oficer liniowy, niemający żadnych związków ze służbami specjalnymi II Rzeczpospolitej czy nawet Korpusem Ochrony Pogranicza. Skąd więc to „wyróżnienie” ze strony sowieckich władz obozowych?

Kiedy oficer wyszedł ze strażnikiem, wszyscy zaczęli żywo dyskutować o tej dziwnej sprawie. Wtem do środka wpadł jeniec z innego bloku i powiedział, że z jego sali też wezwano z wieszczami jednego z kolegów. Zaciekawienie ks. Antoniego i pozostałych rosło, kiedy zewsząd zaczęły napływać informacje o podobnych zdarzeniach. Szybko doliczono się kilkudziesięciu przypadków wezwań. Dla wszystkich stało się jasne, że rozpoczęła się właśnie długo oczekiwana likwidacja obozu.

Po południu do uszu Aleksandrowicza dobiegła jeszcze bardziej sensacyjna informacja: oto do klasztoru zaczęli przybywać – w grupach po kilkanaście osób – koledzy ze skitu. Zjawiali się z całym swym skromnym dobytkiem. Dotychczas byli ściśle odseparowani od reszty. Teraz nikt nie bronił im przystawania, rozmawiania, wymieniania się informacjami. Fakt ten wywołał radosne podniecenie: czyżby polityka władz sowieckich uległa zmianie? Czyżby nie uznawali już za fakt dokonany wcielenia wschodniej Polski do ZSRR?

Zarówno ci wezwani z klasztornych cel, jak i przybysze ze skitu byli kierowani do pomieszczenia zwanego „klubem”. Była to duża sala, gdzie od czasu do czasu zganiano jeńców na seanse sowieckich filmów propagandowych. Być może ks. Aleksandrowicz wraz z towarzyszami również ruszył w kierunku „klubu”. Tak jak inni był ciekaw, co będzie dalej. Wejścia do „klubu” strzegli strażnicy, szybko rosnący tłum gapiów ustawił się więc w improwizowanych szpalerach przed budynkiem. Do środka wpuszczano tylko osoby wezwane i przybyłych „skitowców”. Tych ostatnich pozostali więźniowie witali ze szczególnym entuzjazmem, wszystkich pozdrawiano okrzykami i życzeniami.

Nadszedł czas na obiad. Aleksandrowicz i pozostali zauważyli nowe, niespotykane zjawisko: oto wybrani do wyjazdu oficerowie otrzymali niemal wykwintny (jak na warunki obozowe) posiłek. „Widocznie Sowieci chcą zostawić po sobie dobre wrażenie” – komentowali wszyscy. Co więcej, wybrańcy otrzymali również prowiant na drogę: 800 gramów chleba, trochę cukru i po trzy śledzie. Sensację wzbudziło to, że prowiant został zapakowany w papier: zupełnie nowy, szary czysty papier. Był to towar na wagę złota: deficytowy, a zarazem niezwykle przydatny, i to na wielu poziomach: od pisania listów przez skręcanie papierosów po… czynności fizjologiczne.

Setki paczek z jedzeniem, hojnie owiniętych w świeżutki papier, zrobiły na wszystkich ogromne wrażenie. „Oho, ruscy pokazują, jaka u nich wysoka, socjalistyczna kultura” – dało się słyszeć wśród tłumu. Pod tym sarkazmem kryła się jednak nadzieja: nareszcie konkretnie zarysowała się szansa na opuszczenie obozu, a sposób, w jaki traktowano pierwszych wybrańców, zdawał się sugerować, że będą odsyłani na zachód. Nic tylko się cieszyć.

Wieczorem, po pełnym wrażeń dniu, na szybko obliczono, że w pierwszym transporcie znalazło się około 300 kolegów. Większość z pozostałych chciała jak najszybciej podzielić ich los. Zachód wydawał się najlepszym z możliwych kierunków.

Artykuł stanowi fragment książki Księża z Katynia, która właśnie ukazała się na rynku nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont

Artykuł stanowi fragment książki Księża z Katynia, która właśnie ukazała się na rynku nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont

W kolejnych dniach ustaliła się pewna rutyna działań. Rankiem nie było jeszcze wiadomo, czy danego dnia pójdzie transport z obozu, czy nie. Około dziesiątej komendant obozu odbierał telefon z Moskwy z informacją o dacie transportu i nazwiskach wyselekcjonowanych do niego więźniów. Taka rozmowa niemiłosiernie się ciągnęła: głos w słuchawce wyczytywał łącznie około 300 nazwisk, często trudnych do wymówienia dla Rosjan. Jeńcy z sal znajdujących się blisko kwatery komendanta mogli je nawet dosłyszeć.

Po przeliterowaniu pierwszych kilkudziesięciu nazwisk strażnicy rozbiegali się po barakach, wzywając wybranych jeńców do spakowania się i zgłoszenia do „klubu”. Tam wybrańcy otrzymywali niezły obiad i prowiant na drogę. Fakt, że o wszystkim decydowała bezpośrednio Moskwa, dodawał otuchy: logiczne wydawało się rozumowanie, że sowieckie władze osiągnęły jakieś porozumienie z aliantami, ewentualnie z Niemcami. Większość jeńców bezwiednie zakładała przy tym, że ludzie są wywożeni za granicę. Sugerowali to zresztą niektórzy z politruków. Część uwięzionych dziwiła się tylko, w jaki sposób alianci mogliby wymóc cokolwiek na ZSRR albo po co Niemcy chcieliby ściągać sobie na głowę tysiące polskich oficerów. Starano się jednak odsuwać na bok niewygodne pytania.
Nie wiadomo, jakie w tej sprawie zdanie miał ks. Aleksandrowicz i na co liczył, kiedy wreszcie wyczytano jego nazwisko, umieszczone na moskiewskim wykazie jako nr 017/1, pozycja 1, sprawa nr 4915. Pewne jest to, że wsiadł do pociągu zmierzającego w kierunku Smoleńska i wszelki słuch o nim zaginął.
*
Zwłoki ks. Aleksandrowicza nie zostały zidentyfikowane podczas niemieckiej ekshumacji z 1943 roku. Symbolicznie upamiętniono jednak jego życie i męczeńską śmierć: w listopadzie 2007 roku został pośmiertnie awansowany na podpułkownika.

Artykuł stanowi fragment książki Księża z Katynia, która właśnie ukazała się na rynku nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont

Zobacz również

Dwudziestolecie międzywojenne

Polak niekatolik. Brutalna śmierć w Katyniu zniweczyła podziały religijne i kulturowe

Ofiarami zbrodni katyńskiej byli nie tylko katolicy i katoliccy duchowni. Ludobójstwo z wiosny 1940 roku tragicznie odzwierciedliło nieco zapomniany fenomen przedwojennej Polski: jej wielokulturowość i wieloetniczność.

31 marca 2020 | Autorzy: Patryk Pleskot

Druga wojna światowa

Czy ofiary zbrodni katyńskiej same pchały się w ramiona śmierci?

To jeden z najtragiczniejszych aspektów zbrodni katyńskiej. Przetrzymywani w oficerskich obozach jenieckich pod Kozielskiem, Ostaszkowem i Starobielskiem Polacy, zamordowani później przez Sowietów, robili wszystko, by...

7 marca 2020 | Autorzy: Maria Procner

Zimna wojna

Katownia na Mokotowie – to tu zamordowano rtm. Witolda Pileckiego i gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”

W czasach stalinowskich więzienie na Rakowieckiej cieszyło się ponurą sławą, a trafiający tu więźniowie mieli świadomość, że może być to ich ostatnia podróż. Więźniów katowano...

28 lutego 2020 | Autorzy: Agnieszka Jankowiak-Maik

Druga wojna światowa

Chora ideologia – przerażające eksperymenty Niemców w czasie II wojny światowej

Każda wojna wyzwala czyste zło. Jednak okropieństwa, jakich dopuszczali się wyznawcy Hitlera pozostają szczególne kontrowersyjne. Bo wciąż trudno jest sobie uzmysłowić, że lekarze – obrońcy...

24 lutego 2020 | Autorzy: Marcin Waincetel

Dwudziestolecie międzywojenne

Dlaczego polski premier został niemieckim kolaborantem?

Leon Kozłowski był profesorem archeologii na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie. Był zwolennikiem Piłsudskiego i sanacji. W połowie maja 1934 r. został powołany na...

10 stycznia 2020 | Autorzy: Stanisław Jankowiak

KOMENTARZE

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

W tym momencie nie ma komentrzy.

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.

Najciekawsze historie wprost na Twoim mailu!

Zapisując się na newsletter zgadzasz się na otrzymywanie informacji z serwisu Lubimyczytac.pl w tym informacji handlowych, oraz informacji dopasowanych do twoich zainteresowań i preferencji. Twój adres email będziemy przetwarzać w celu kierowania do Ciebie treści marketingowych w formie newslettera. Więcej informacji w Polityce Prywatności.