To było najbardziej zdumiewające spotkanie wrogów podczas drugiej wojny światowej. Dlaczego niemiecki pilot – jedyny raz w historii – ocalił życie Amerykanom?
Był 20 grudnia 1943 roku. Piloci bombowców z 8. Armii Lotniczej otrzymali misję zaatakowania zakładów produkujących myśliwce Focke-Wulf 190, położonych na przedmieściach Bremy. W akcji miały wziąć udział 23 z 26 grup bombowych stacjonujących w Anglii. Łącznie 475 maszyn B-17 i B-24. Do Rzeszy i z powrotem zagwarantowano im ochronę myśliwską. Gdyby zostali zestrzeleni nad Niemcami, mieli „podążać w kierunku wybrzeża, tam zdobyć łódź i… powiosłować do domu”.
Feralna misja
Wśród wyznaczonych do tej misji żołnierzy był 21-letni podporucznik Charlie Brown z 379. Grupy Bombowej. Jego B-17F Flying Fortress, nazywany pieszczotliwie „Ye Olde Pub”, miał lecieć w tzw. kąciku Purpurowego Serca (Purpurowe Serce nadawano za odwagę i rannym w walce), czyli na zewnętrznej krawędzi najniżej położonego szyku. Był to ulubiony punkt Niemców do atakowania alianckich eskadr. Nie zapowiadało to nic dobrego.
Zresztą od samego początku wydawało się, że nad misją wisi jakieś fatum. W książce „Rycerze wojennego nieba” Adam Makos i Larry Alexander piszą: „Od samego startu co pewien czas jakiś samolot z przyczyn technicznych zawracał na lotnisko. Z klucza Charliego ubyły trzy z siedmiu, co było nadzwyczaj wysokim odsetkiem, zważywszy, że zwykle zawracało ich 10 procent”.
Tuż przed celem na Amerykanów czekał już „komitet powitalny” – Niemcy spodziewali się ataku, dlatego wystawili silną obronę przeciwlotniczą. W „Rycerzach wojennego nieba” czytamy:
Daleko w dole dwustu pięćdziesięciu żołnierzy artylerii przeciwlotniczej otworzyło ogień z armat kalibru 88 milimetrów, podczas gdy ich towarzysze kręcili korbami obracającymi działa, tak by podążały za bombowcem po każdym ogłuszającym strzale. Co trzy sekundy działa odskakiwały, wyrzucając w niebo dziewięciokilogramowe pociski. Baterie składały się z czterech strzelających jednocześnie armat. Tworzyły „strefę strącenia”, ponieważ każdy z pocisków wybuchał na nieco innej wysokości, ogarniając cel ze wszystkich stron.
Piekło na niebie
Jeszcze zanim „Ye Olde Pub” dotarł do celu i zrzucił bomby, został poważnie uszkodzony przez Niemców, którzy odstrzelili nos maszyny i zniszczyli dwa silniki. Charlie Brown nie złamał jednak szyku – dotarł nad Bremę, przeprowadził bombardowanie, po czym zawrócił, by wraz z innymi lecieć do Anglii. Amerykanie wówczas jeszcze tego nie wiedzieli, ale zostali pozbawieni osłony myśliwców, ponieważ „z powodu silnych przeciwnych wiatrów, z jakimi piloci musieli się zmagać w drodze powrotnej” samoloty odleciały wcześniej.
Maszyna Browna, która szybko zaczęła zostawać w tyle z powodu uszkodzeń, była więc właściwie bezbronna. Szybko wypatrzyli ją piloci niemieckich myśliwców. Całą chmarą opadli na bombowiec. Dla załogi „Ye Olde Pub” zaczęła się walka o przetrwanie. Co gorsza, w pewnym momencie karabiny w B-17 kompletnie zamarzły. Niemcy nie mieli tego problemu. Jak opisywał Adam Makos w rozmowie z Piotrem Zychowiczem:
Niemcy dosłownie rozerwali amerykański bombowiec na strzępy. Jego kadłub wyglądał jak ser szwajcarski. Uszkodzony został kolejny silnik, tak że był w stanie pracować tylko na pół mocy. Zniszczony został system hydrauliczny, wysiadły elektryka i radio. Nie działał system dostarczający załodze tlen. Mało tego, Niemcy odstrzelili B-17 połowę steru i kawał ogona. Rozbite zostały karabiny maszynowe, a strzelcowi ogonowemu pocisk urwał głowę. Ta załoga przeżyła wówczas piekło.
Czytaj też: Orły Afryki. Jak polowali na wrogów niemieccy piloci z legendarnego „Pustynnego Pułku”?
Okazja czyni… bohatera
Wydawało się, że losy „Ye Olde Pub” są przesądzone. Brown nie zamierzał jednak poddać się tak łatwo. Zaszarżował na atakujące go messerschmitty, taranując napastników i zmuszając ich do rozpierzchnięcia się. „Następnie opadł na wysokość kilkuset metrów i – robiąc bokami – skierował się ku wybrzeżu, ku Wielkiej Brytanii” – komentował Makos.
W tym momencie na lotnisku polowym nieopodal Bremy zostawiającą za sobą czarną smugę dymu amerykańską maszynę wypatrzył niemiecki as myśliwski Franz Stigler. Zareagował automatycznie – natychmiast wskoczył do swojego Messerschmitta Bf 109. Ostatecznie brakowało mu tylko jednego zestrzelenia do uzyskania Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego! W książce „Rycerze wojennego nieba” Adam Makos i Larry Alexander relacjonują:
Za bombowcem pojawiła się stodziewiątka Franza Stiglera, pędząca nad lasem mała czarna plamka. Wznosząc się coraz wyżej nad drzewami, Franz zbliżył się na odległość umożliwiającą atak. (…) Zgiął palec na spuście, gotów w każdej chwili nacisnąć. A lufy karabinów w ogonie B-17 nawet nie drgnęły. Z odległości stu metrów zobaczył wyraźnie stanowisko strzelca i już wiedział, dlaczego długie na metr dwadzieścia karabiny nie ożyły. Fragmenty pocisków rozniosły tylne stanowisko strzeleckie. W oknach nie było ani jednej szyby.
Zmniejszając prędkość, żeby dostosować ją do prędkości bombowca, ustawił się za jego ogonem. Zobaczył duże jak pięść dziury z jednej strony stanowiska tylnego strzelca, w miejscach, gdzie trafiły pociski. Z drugiej strony, tam gdzie wybuchły, poszycie samolotu wywinięte było na zewnątrz. (…) Zdjął palec ze spustu. (…) Franz zadecydował, że oszczędzi załodze B-17 śmierci ze swojej broni, co dla większości ludzi byłoby gestem całkowicie wystarczającym. On jednak postanowił zrobić coś więcej.
Czytaj też: Samolot trafiony, zatopiony? Niekoniecznie! Niektórzy piloci lądowali maszynami bez skrzydła
Braterstwo wrogów
Amerykanie byli przerażeni, kiedy dostrzegli maszynę Stiglera lecącą zaledwie parę metrów od ich podziurawionego jak sito bombowca. Spodziewali się najgorszego, Niemiec jednak, zamiast ich zestrzelić… zaczął dawać im znaki ręką, żeby wylądowali i poddali się. Ostatecznie niewola była lepsza niż śmierć.
Załoga B-17 nie chciała jednak się poddać. Wówczas Stigler zrobił coś, co nie miało precedensu w całej historii wojen lotniczych. Postanowił… odeskortować wrogów w bezpieczne miejsce. Adam Makos opowiadał: „Gdy nadlecieli nad wybrzeże, obrona przeciwlotnicza zgłupiała. Artylerzyści zobaczyli własną maszynę lecącą obok amerykańskiego bombowca. Nie zdecydowali się strzelać, aby nie trafić messerschmitta. W ten sposób Stigler przeprowadził B-17 bezpiecznie nad morze. Następnie zasalutował zdumionym Amerykanom, odskoczył od B-17 i zawrócił nad Niemcy”. Charlie Brown wykorzystał daną mu przez Stiglera szansę – niemal cudem zdołał dolecieć do Anglii i bezpiecznie wylądować. Przez dekady nie miał pojęcia, kim był człowiek, który ocalił życie jemu i jego załodze.
Pod koniec lat 80. postanowił go odnaleźć. Było to trudne zadanie, ponieważ w niemieckich archiwach nie było żadnej wzmianki o akcji Stiglera. Cóż, gdyby się nią „pochwalił” najprawdopodobniej zostałby rozstrzelany jako zdrajca. Istniała też spora szansa, że bohaterski nieprzyjaciel nie żyje – spośród ok. 44 tys. niemieckich pilotów myśliwców wojnę przeżyło tylko kilka tysięcy.
Brown postanowił jednak spróbować. Umieścił ogłoszenie w czasopiśmie wydawanym przez stowarzyszenie niemieckich pilotów myśliwców „Jägerblatt”. W styczniu 1990 roku trafiło ono w ręce Stiglera. Był to początek przyjaźni, która trwała przez kolejnych 18 lat – do śmierci Franza. „Dwaj wrogowie z czasu II wojny światowej po latach stali się sobie bliscy jak bracia” – podsumował Makos.
Bibliografia:
- Adam Makos, Larry Alexander, Rycerze wojennego nieba, Dom Wydawniczy Rebis 2025.
- Adam Makos, Piotr Zychowicz, Franz Stigler – pilot Luftwaffe, który uratował amerykańskich lotników, wiadomosci.wp.pl (dostęp: 25.01.2025).
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.