„Gorzał nieraz Kraków, to w części, to cały”. Jeden z najtragiczniejszych pożarów miał miejsce w 1850 roku. Armagedon zaczął się od… koła młyńskiego.
Jak napisał Ambroży Grabowski, dzień ten: „był prawie dniem sądu Bożego. Dym i płomienie osiadały nad całym miastem i zasłoniły przed wzrokiem całe niebo… Wicher szalał, niosąc palące się głownie, gonty, iskry i zasypując nimi dachy domów… I rozrzucając to zarzewie aż na pola od miasta odległe… Trzask palących się gontów, huk upadających dachów… Płacz, krzyk, lament ludzi unoszących w popłochu, co kto mógł w nagłości z rzeczy swych pochwycić… Wołanie ludzi ratujących: Wody!… Wody!… Było to tak okropne, że przechodzi możliwość opowiedzenia lub opisania… I nie wyobrazi sobie tego nikt, kto naocznym nieszczęścia tego nie był świadkiem”.
Wina wiatru, suszy i… rządu
18 lipca 1850 roku. Okolice Młynówki Królewskiej, sztucznej odnogi Rudawy (obecnie znajduje się tam ulica Krupnicza). W jednym z tamtejszych tzw. Dolnych Młynów przeprowadzano prace konserwacyjne. Młynarczyk Piotr Fic oraz Jan Trójka, uczeń kowala nazwiskiem Ignaszewski, mieli dopasować koło młyńskie do wału. Żeby to zrobić, trzeba było żelazną obręcz nieco rozgrzać. Rozpalili więc ogień na środku izby we młynie. Przy okazji umieścili w kominie nad ogniem drewniane kliny do kół młyńskich, czyli cewie. I w pewnym momencie doszło do zapłonu.
Próba zalania płomieni wodą nie powiodła się – po chwili wybuchły ze zdwojoną siłą. W niedługim czasie pożar ogarnął cały młyn. Potem ogniem zajęły się kolejne zabudowania. Najpierw po tej samej stronie kanału, a następnie te po drugiej. Za błyskawiczne tempo rozprzestrzeniania się pożogi odpowiadały głównie dwa czynniki. Po pierwsze, przez dwa poprzednie miesiące nie spadła nawet kropla deszczu. Po drugie, zerwał się wiatr, który z łatwością przenosił niszczycielskie iskry, a większość budynków albo była w całości drewniana, albo miała drewnianą konstrukcję dachu Ocalały te domy, których dachy były pokryte blachą lub ówczesnym cudem techniki – dachówką ceramiczną. Fryderyk Hechel w swoich „Pamiętnikach” stwierdził:
Jeżeli kto o spalenie miasta ma być obwiniony i do odpowiedzialności pociągniony, to sam rząd, a osobliwie policja nad bezpieczeństwem miasta czuwać obowiązana, i ospała niedbałość samychże właścicieli domów; ale rząd nie tylko teraźniejszy, lecz i byłej kochanej Rzeczypospolitej. Czy godziłoż się, aby rząd zezwalał na krycie gontami domów miasta będącego niejako stolicą kraju?
Mieszanka wybuchowa
Próbowano zapanować nad ogniem, zrywając gonty i rąbiąc dachy siekierami. Wszystko na próżno. W ciągu niespełna pół godziny dziewięć budynków poszło z dymem. W międzyczasie ze strażnicy na wieży Mariackiej rozległ się alarm pożarowy. Zaczynało robić się groźnie. Wiatr coraz dalej przenosił iskry, które lądowały na kolejnych drewnianych budynkach. Pożywką dla ognia były zresztą nie tylko gonty, ale też rozmaite przedmioty przechowywane (niezgodnie z ówczesnymi przepisami przeciwpożarowymi) na strychach.
Szczególnie niebezpieczne okazały się… orzechy włoskie, które znajdowały się na poddaszu domu pewnego sadownika. Jak wyjaśniał Józef Louis (ojciec): „włoski orzech bowiem po spaleniu się zachowuje swoją zwykłą sklepistość, łupina jego zamieniona zostaje w najdoskonalszy węgiel drzewny, a podsycana palącą się wewnątrz tłustością owocu, długo bardzo jest tlejącym się zarzewiem, po wytopieniu się owocu wewnątrz zostaje tam próżnia, która tej zwęglonej łupinie nadzwyczajną nadaje lekkość i ulotność”. Szalejąca w Krakowie pożoga zmieniła te orzechy w coś w rodzaju lekkich minigranatów zapalających, zdolnych przenosić ogień na duże odległości…
Pożar bez przeszkód dotarł więc do centrum miasta. Pierwsza w płomieniach stanęła kamienica na rogu ul. Gołębiej i Plant, należąca do Emilii Bartynowskiej. Z ogniem walczyła straż. Walczyło wojsko. Walczyli mieszkańcy. Na próżno. Spaliła się m.in. Drukarnia Uniwersytecka oraz Instytut Techniczny. Udało się za to obronić Collegium Maius z Biblioteką Jagiellońską. I to w sposób brawurowy. Kiedy na dach Collegium „przywędrował” ogień z dość wysokiej kamienicy Pod Zającem, 150 studentów utworzyło podwójny szpaler, którym transportowano wodę. Co więcej, aby zapobiec ponownemu zajęciu się Collegium, zdecydowano się nawet… usunąć dachy z okolicznych budynków!
Czytaj też: Przy nich superbohaterowie wymiękają! 5 spektakularnych akcji polskich strażaków
Ratunek z nieba
Generalnie jednak wszędzie przegrywano z ogniem. Zaledwie pół godziny od momentu wejścia do miasta ogień był już na południowym krańcu Rynku Głównego. Od drewnianego Pałacu Biskupiego zajął się pałac Wielkopolskich oraz kościół Franciszkanów. Stopniowo płomienie obejmowały coraz większą powierzchnię. Bez problemu dotarły do koryta Starej Wisły. Dopiero pod wieczór impet pożaru nieco osłabł.
Mimo to sytuacja była daleka od opanowanej. Wciąż trzeba było ciężko pracować nad tym, aby nie dopuścić do dalszego rozprzestrzeniania się ognia. Szczególnie obawiano się, że pożar obejmie Sukiennice. I bynajmniej nie chodziło wyłącznie o ich walor historyczny. Po prostu znajdowało się w nich wtedy bardzo dużo rozmaitych towarów, m.in. spirytus!
W kolejnych dniach ogień stopniowo słabł. Konieczne było jedynie dogaszanie pojedynczych budynków. Ulgę przyniósł też deszcz, który spadł 22 lipca. Kiedy cztery dni później na Kleparzu pojawiły się nowe zarzewia pożogi, do akcji wkroczyło wojsko. Ponownie zrzucono też część dachów. Ostatecznie niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Czytaj też: Cztery dni w piekle. Jak gaszono największy pożar w historii Polski po II wojnie światowej?
Prawda i mity o pożarze
Katastrofie w Krakowie towarzyszyły różne niesprawdzone informacje. Na przykład na początku prowadzonego później śledztwa podejrzewano, że za wszystko odpowiadają podpalacze. Zatrzymano nawet kilka osób. Dość niesprawiedliwie zarzucano też Austriakom brak zaangażowania. Mieli m.in. celowo przetrzymywać na zamku będące w ich dyspozycji sikawki miejskie.
W tym tragicznym pożarze Krakowa zginęło sześć osób. Wszystkie straciły życie pierwszego dnia – jedna skacząc z palącego się budynku. Ogień strawił 1/10 miasta: 153 budynki, 4 kościoły, 2 pałace i 2 klasztory. Tomasz Seitz i Maciej Bojarski wartość zniszczeń wyniosła odpowiednio „3 858 000 (wartość zniszczonych budynków) i 4 592 000 (wartość strat majątkowych pogorzelców) złotych krakowskich”. Mimo to – jak stwierdził Hechel – Kraków miał wiele szczęścia. Oto bowiem „gdyby w czasie palenia się wiatr na inną stronę miasta skierował się, całe miasto poszłoby w perzynę”.
Polecamy video: Wawel – od bagien i moczarów do królewskiej rezydencji.
Bibliografia
- D. Falecki, Zarys rozwoju ochrony przeciwpożarowej w Polsce do 1992 r. [w:] Wielka księga pożarów. Wybrane problemy pożarów oraz ich skutków, tom I, Centrum Naukowo-Badawcze Ochrony Przeciwpożarowej im. Józefa Tuliszkowskiego Państwowy Instytut Badawczy, Józefów 2016.
- W. Kalinka, Historya pożaru miasta Krakowa, Kraków 1850.
- T. Seitz, M. Bojarski, Rudawa i Wielki Pożar Krakowa 1850 – Część I: „Pochód ognia”, „Woda i My”, nr 90/2019.
- T. Seitz, M. Bojarski, Rudawa i Wielki Pożar Krakowa 1850 – Część II: „Obraz ze wspomnień”, „Woda i My”, nr 91/2019.
KOMENTARZE (1)
Fizyka
Architektura
Biologia
Życie
Los człowieka
Opatrzność